27 gru 2017

PRZEDPREMIEROWO "Jesteś moja" Helen Klein Ross


   Lucy była przeciętną kobietą, jakich tysiące na świecie. Miała męża, dobrze płatną pracę, wymarzone mieszkanie – jednym słowem idealnie wpisywała się w amerykański sen lat 80-siątych. Kiedy skończyła trzydzieści lat, postanowiła ze swoim ukochanym, że pora przywołać na świat kogoś trzeciego, idealną mieszankę jej i jego. Niestety, biologia nie chciała z nimi współpracować i pomimo ich chęci, los nie dał im dziecka. Nie pomagało in vitro, wtedy jeszcze raczkujące, nie pomagały wszystkie inne niekonwencjonalne metody. Lucy była gotowa zaadoptować dziecko, dać dom jakiemuś porzuconemu maleństwu, ale jej mąż nie chciał brać na siebie „problemów genetycznych innych ludzi”.

   Z czasem – jak to często w takich sytuacjach bywa – ich związek się rozpadł. Kobieta chciała zaadoptować dziecko sama, ale jako osoba samotna, nie miała na to najmniejszych szans. Wpadła więc w wir pracy, chcąc zagłuszyć swój instynkt macierzyński, który w żaden sposób nie mógł zostać spełniony. Aż do pewnego piątku. Miała wtedy wolne w pracy i wybrała się do Ikei. Tam, pomiędzy alejkami dostrzegła małe dziecko w wózku, całkowicie samo, bez żadnej opieki. Pod wpływem impulsu, nie przemyślawszy swojego zachowania, zabrała je i wyszła ze sklepu. Wróciła do domu. I zaczęła być matką.

   Oczywiście dziewczynki nikt nie porzucił w sklepie. Jej matka odeszła na chwilę na bok, przez zwyczajne roztargnienie. Spuściła na chwilkę córkę z oczu, co wypominała sobie później przez kolejne dwadzieścia jeden lat. Ani na chwilę nie przestała szukać swojego dziecka; słyszała po nocach jej łkanie, w ulicznym gwarze zdawało jej się, że słyszy radosny śmiech swojej córeczki. Ale małej przy niej nie było; rosła i uczyła się życia kilkadziesiąt kilometrów dalej, pod opieką innej kobiety. I do innej kobiety mówiła „mamo”.

„Tak wiele z tego, kim jesteś, ma związek z twoją matką.”

   Autorka już na samym początku książki, w jej pierwszych rozdziałach, zaznacza, że prawda wyszła na jaw. Biologiczna matka Mii ją odnalazła, odzyskała swoje dawno zaginione dziecko, które – choć starsze o całe dwadzieścia lat rozłąki – wciąż było tym samym najukochańszym stworzeniem na świecie. Szkopuł tej historii tkwi w tym, aby postarać się zrozumieć jak jedna, impulsywna decyzja Lucy wpłynęła na życie kilku innych osób. W żadnym wypadku nie można jej usprawiedliwiać, bo jak można wybaczyć zabranie rodzicom ich dziecka, jak można wybaczyć tak wielkie oszustwo? Jednak nie da się zaprzeczyć, że jej czyn miał również pozytywne konsekwencje. Jakie? Tego wam nie powiem, musicie poznać je sami.

   „Jesteś moja” to bardzo trudna książka. Nie ze względu na styl pisania, bo ten jest dość lekki i przystępny, ale ze względu na tematykę. Ponoć osoba, która nigdy nie była matką, nie może zrozumieć jak wielka jest matczyna miłość. W tym wypadku autorka stawia przed nami pytanie, czy ta miłość może narodzić się nagle, zupełnie niespodziewanie i być skierowana do zupełnie obcego dziecka? Czy Lucy pokochała małą Mię, bo musiała po prostu w kimś ulokować swoje matczyne uczucia, a dziewczynka „stanęła jej na drodze”? Czy też właśnie to dziecko było dla niej w pewien sposób przeznaczone? A może była po prostu chorą, zagubioną kobietą, która potrzebowała kogoś do kochania?

„Gdy dorastasz w rodzinie, w której się nie urodziłaś, czasami czujesz, że tak naprawdę nie jesteś prawdziwa.”

   Kto jest matką Mii? Ta, która ją urodziła i która opłakiwała jej stratę przez wiele lat, czy ta, która ją porwała, ale dała jej bezpieczny i szczęśliwy dom? Czy bycie matką oznacza tylko urodzenie dziecka, czy wychowanie go? „Jesteś moja” to książka z wieloma pytaniami, na które odpowiedzieć musi sobie indywidualnie każdy z nas. Podążając za historią bohaterów możemy zobaczyć jakie relacje łączą Mię z obiema kobietami; z którą lepiej się dogaduje, która jest dla niej ważniejsza. Rozum podpowiada dziewczynie, że to biologiczna matka powinna być tą najważniejszą dla niej kobietą na świecie, jednak jej serce rwie się do tej, która opowiadała jej bajki na dobranoc i która zabierała ją na lody w sobotnie popołudnia.

   Jak skończy się ich historia? Czy Lucy odpowie za swoje winy? Czy Mia porozumie się ze swoją prawdziwą mamą? I gdzie leży granica matczynej miłości?


„Jesteś moja” w księgarniach w całej Polsce już od 11 stycznia!


19 gru 2017

Hejt na Sylwestra i chiński horoskop prawdę ci powie.


   Za bajtla Sylwester to było nie lada wydarzenie – można było nie spać do północy a godzina ta jawiła mi się równie oddalona od mojego dziecięcego świata co Biegun Północny. Nie musieć iść spać i móc oglądać telewizję przez pół nocy, toż to było spełnienie mojego dziecięcego snu o niezależności. Nie ważne, że wtedy nic ciekawego w owym elektronicznym pudle nie „leciało”, że oczy same się zamykały już od 22 i że było ogólnie nudnawo; i tak cieszył mnie smak Piccolo (uwielbiam, ale teraz mi nie wypada go pić z racji wieku), bawiły mnie kolorowe fajerwerki za oknem i nawet Kiepscy w telewizji byli bardziej sympatyczni niż zazwyczaj. W sumie, jak sięgnę pamięcią te kilkanaście lat wstecz, to z Sylwestrowej ramówki pamiętam tylko Ferdka Kiepskiego i Mocnego Fulla.

    Później zaczęła się u mnie burza hormonów, więc obrażona na cały świat i na święta, przestałam obchodzić Sylwestra. A potem nadeszła era domówek wszelakich, które były słabe lub jeszcze słabsze i zawsze kończyły się u mnie potokiem łez (nie ze wzruszenia) i samotnym powrotem do domu. Ale przynajmniej najadałam się na nich pysznych sałatek, bo – nie wiedząc czemu – zawsze te sylwestrowe smakowały mi najbardziej. Magia Sylwestra zdechła niczym pchła zamknięta w słoiku, chociaż przyznać muszę, że niebo przecinane kolorowymi fajerwerkami co roku mnie w pewien sposób urzeka i zachwyca. Ale dzisiaj pozwolę sobie na hejt na Sylwestra, bo czemu by nie?

   Po pierwsze, obecnie Sylwester niczym się nie różni od zwykłej piątkowej imprezy (oczywiście dla tych, którzy co piątek imprezują.) A nie, błąd – różni się ceną. Bo w ten jeden dzień w roku okazuje się, że dwa gorące dania, sałatka i lampka szampana o północy kosztują 220 złotych za osobę a nie jedyne 50 jak na co dzień. Być może wtedy używa się magicznych składników, które są niebagatelnie drogie a w szampanie pływają drobinki szafranu, który przecież mało nie kosztuje?
  
   Po drugie fajerwerki. Są piękne, zachwycają, mamią, wzbudzają w ludziach pozytywne odczucia. Ale w zwierzętach już nie bardzo i biedactwa nie wiedzą co się dzieje – wyobraźcie sobie te wszystkie biedne susły, które trzęsą się ze strachu, żeby ludzie mogli sobie pooglądać spektakl na niebie. Swoją drogą, skoro jesteśmy takim rozwiniętym gatunkiem i wiemy, jak pokonać większość chorób i jak pozabijać siebie nawzajem w ilości masowej, to czemu nie potrafimy wymyślić bezdźwiękowych fajerwerków? Wczoraj zasypiając znalazłam genialne porównanie fajerwerków – są jak czekoladowy tort – pyszny, soczysty, ale jak ważysz 180 kilogramów, to jest on złem. Jak puszczasz petardy na totalnym pustkowiu to w porządku, ale jeśli straszysz mniejszych, to tak jakbyś był 180-kilogramowym facetem wcinającym tort. Niesmaczny widok.

    Po trzecie postanowienia. Które i tak zostają zapomniane w okolicach Trzech Króli. Powiedzcie sobie szczerze – czy gdyby wszystkie wasze noworoczne postanowienia się spełniły, bylibyście szczęśliwi? Bo ja ani trochę; byłabym odizolowana od czekolady, łaziłabym na imprezy, żeby być bardziej towarzyską i w każdej wolnej chwili siedziałabym na siłowni, żeby w końcu wyrzeźbić sobie brzuch. Ha! Moje życie byłoby wtedy takie puste i smutne. Ale miałabym płaski brzuch, na który mogłabym sobie zerkać. Najlepszym postanowieniem noworocznym jest brak postanowień noworocznych. Los i tak wie swoje a nasze plany swędzą go tylko po tyłku.

   A propo losu i planowania przyszłości, przeczytałam swój horoskop na przyszły rok.  Co dziwne, ubiegłoroczny chiński horoskop sprawdził mi się całkowicie i chociaż nadal w te wróżby nie wierzę, wolę zapoznać się z tym, co wymyślili Azjaci. Jako typowa Koza, w 2018 roku mam zacząć być bardziej odpowiedzialna (ha!) a kluczem do sukcesu będzie cierpliwość. "Koza powinna sobie zakodować w umyśle, że z czasem wszystkie jej starania przyniosą oczekiwane rezultaty. Być może nie wszystkie w tym roku, ale za jakiś czas... nagrody posypią się jak z rękawa." - w końcu zostanę Blogiem Roku, tak czułam!
   "Horoskop chiński 2018 roku przewiduje, że życie seksualne Kozy będzie w rozkwicie. Bardzo nietypowym rozkwicie, należałoby dodać." - nawet nie wiem jak to skomentować, więc zmilczę. 
   "Prognozy astrologiczne sugerują, że w tym roku Koza będzie miała szczęście w kwestii pieniędzy. Zarobi ich znacznie więcej niż w zeszłym roku" - stawiam wam wszystkim po czekoladzie, w takim razie!
   "Dziedziną, w której Koza ma największe szanse zabłysnąć, jest sztuka. Zresztą każda dziedzina wymagająca kreatywności oraz rozwiniętej wyobraźni będzie dla Kozy niesamowitym polem do popisu. W tej kwestii nie warto się wahać. Niech Koza śmiało rozpoczyna przygodę z działalnością artystyczną, jeśli dotąd tego nie zrobiła." - trzeba się zebrać w sobie i skończyć tą książkę, która się już miesiąc pisze. Może ktoś ją kupi (moja wewnętrzna wredna strona się śmieje, że kupi ją ewentualnie skup makulatury). 

    Czego wam życzę w 2018 roku? Niczego – wszystko przyjdzie samo przecież. I to co dobre i to co złe, bo czasami musi być źle, żeby człowiekowi za słodko w życiu nie było. Mam nadzieję, że za rok nadal wszyscy tu będziecie, że nikt nie zrezygnuje z blogowania, że znajomości będą głębsze (duchowo, oczywiście) i że może kiedyś spotkamy się w końcu na żywo. 

14 gru 2017

Pajęczyna, małpi ogon i puste miejsce przy stole. A jak Ty obchodzisz Boże Narodzenie?


   Ile ludzi, tyle zwyczajów, chciałoby się powiedzieć. I dotyczy to każdego aspektu życia, poczynając od pory jedzenia śniadania, poprzez sposób spędzania wakacji, kończąc na sposobie obchodzenia Świąt. Zapewne każda z rodzin ma swoje tradycje, które wyrosły z danej kultury. Dzisiaj przedstawię wam sposoby obchodzenia Świąt w innych krajach i … w innych czasach. Bo przecież to właśnie przeszłość kreuje teraźniejszość, a niestety dawne zwyczaje coraz częściej zanikają.

   Jestem przekonana, że każdy z was wie po co zostawia się puste miejsce przy stole – dla strudzonego wędrowca, który może pojawić się podczas Wigilii i którego należy ugościć. Równie mocno jestem przekonana, że większość z was nie wie, że kiedyś puste miejsce pozostawiało się dla tych członków rodziny, którzy zmarli i którzy – jak wierzono – w czasie wieczerzy wigilijnej powracali, żeby razem z bliskimi obchodzić ten ważny, rodzinny czas. Ponadto, palono dla nich na polach ogniska, by mogli się przy nich ogrzać.

   W naszych polskich domach uważano kiedyś, że zasiadając do wigilijnego stołu, nikt, oprócz gospodyni, nie może od niego wstać do czasu zakończenia kolacji. Co więcej, każda osoba musiała przez całą wieczerzę trzymać w ręce łyżkę; jej odłożenie albo co gorsza, upuszczenie na podłogę, oznaczało złą wróżbę. Wierzono, że osoba, której łyżka wypadnie z rąk, nie doczeka kolejnej Wigilii. W drugi dzień Świąt gospodarze szli z kolędą do koni, gospodynie zaś do bydła; zwierzęta dostawały opłatki, chleb i wigilijne potrawy, aby dobrze się chowały przez kolejny rok.

   Ze swojego dzieciństwa pamiętam, że mama i babcia kazały mi być szczególnie grzeczną, od Bożego Narodzenia do Święta Trzech Króli, ponieważ te dwanaście dni miało odpowiadać poszczególnym miesiącom w nadchodzącym roku. Jeżeli więc chcecie szczęśliwie przeżyć cały 2018 rok, to w tym czasie trzymajcie nerwy na wodzy i wiecie – uśmiech przede wszystkim. I nie pijcie dużo w sylwestra, bo jeżeli w Nowy Rok będziecie męczyć się z kacem, to taki sam będzie cały sierpień. Może to dlatego sierpień jest miesiącem abstynentów?

   A jak wyglądają Święta w innych krajach? Cóż, w Czechach przyjęło się, aby na początku grudnia ścinać gałązki czereśni, forsycji i jabłoni i wstawić je w domu do wody. Jeżeli przed świętami zakwitną, to oznacza to, że w rodzinie pojawi się dziecko, a później odbędzie się ślub. Gdy gałązki nie zakwitną, to w rodzinie nie będzie w przyszłym roku ani ślubu, ani dziecka.

   Choinki ozdabiamy przepięknymi bombkami, łańcuchami, aniołkami, a na Ukrainie przyozdabia się je… pajęczynami. Wszystko wzięło się z dawnej legendy o wdowie, która nie miała pieniędzy, aby udekorować to iglaste drzewko i pająk pod osłoną nocy zrobił na gałązkach ozdobną pajęczynę. Nasz „wdowi grosz” u wschodnich sąsiadów jest „wdowią pajęczyną”.

   W pewnym szwedzkim miasteczku od kilkudziesięciu lat buduje się ogromnego słomianego kozła, który symbolizuje Julbocka, czyli postać ze skandynawskiej bożonarodzeniowej tradycji. Natomiast u ich sąsiadów, Norwegów, w Wigilię wszyscy chowają… miotły. Miejsce musi być niebagatelne, bowiem wierzono tam, że czarownice i inne złe duchy właśnie w tej wieczór nawiedzają domy zwykłych ludzi i kradną im miotły, na których mogą latać. A wiadomo, że przemieszczająca się czarownica, to niebezpieczna czarownica.

   Jak się okazuje, ryby nie są jedzone we wszystkich krajach; ba, nawet w Polsce zagościły na wigilijnych talerzach stosunkowo niedawno, bo wcześniej biedni mieszkańcy miast i wsi nie mieli dostępu do ryb. W większości krajów w ten wieczór jada się pieczoną kaczkę, dziczyznę, owoce morza a w Chile pije się… małpi ogon. Napój ten jest zrobiony ze skondensowanego mleka, rodzynek, wódki, cynamonu i szczypty kawy. Inaczej mówiąc, wódka na słodko – nie wiem, czy bym się tam odnalazła…

   Z pewnością najważniejszym elementem wszystkich Świąt w naszych domach jest opłatek; na jego temat powstało wiele wierszy, piosenek i chyba każdy uwielbia jego smak, chociaż nie jest specjalnie wyszukany. W Hiszpanii rolę opłatka przejęła chałwa. Jeżeli już znajdujemy się w tym południowym kraju, warto wspomnieć, że po pasterce wszyscy wychodzą na ulicę i tam tańczą i śpiewają kolędy, aż do rana. Czyżby zapożyczyli ten małpi ogon z Chile i też go popijali?

   Bardzo spodobał mi się zwyczaj Filipiński. Tam przez określoną ilość dni przyjaciele i rodzina obdarowują się prezentami i każdego dnia wręcza się coś z innej tematyki (na przykład w czwartek wręczamy prezenty koloru zielonego, w piątek prezenty związane z muzyką). W dzień Wigilii dopiero można wyjawić, który prezent był od kogo.

   Ile krajów, tyle zwyczajów. Ile kultur, tyle sposobów obchodzenia tego specjalnego czasu w roku. Nie ważne, czy będziecie wypatrywać pąków na gałązce forsycji, czy zamiast karpia zjecie ostrygi, czy spijecie się małpim ogonem, czy wręczycie komuś jeden prezent czy dwanaście. Nieważne czym udekorujecie choinkę, czy podzielicie się opłatkiem z waszymi zwierzętami i z jakiego powodu pozostawicie puste miejsce przy stole – ważne jest, że w ten jeden, jedyny wieczór będzie inaczej. Bardziej spokojnie, bardziej rodzinnie, bardziej idealnie. I kto wie – może wasza rodzinna tradycja stanie się kiedyś obrzędem obchodzonym przez cały świat? Piszcie, jakie nietypowe zwyczaje mają miejsce w waszych domach! 


12 gru 2017

W końcu przeczytałam! "Rywalki"


   Muszę zapamiętać, że jeżeli los uparcie odciąga mnie od jakiejś książki, to robi to dla mojego dobra. Od przeszło dwóch lat polowałam na zachwalane przez większość blogosfery „Rywalki” autorstwa Kiery Cass. Byłam przekonana, że książka mnie zachwyci, zainspiruje, że będę nią po prostu oczarowana. I co? I jedno wielkie guano. Okazało się, że podobnie jak w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Grey’a”, „Hopeless” czy „Ognia i wody”, to co podoba się innym, nie podoba się mi.

   Iléa to państwo, które powstało po okrutnej, czwartej wojnie światowej, która zniszczyła całą znaną nam współczesność. Krajem rządzi król, społeczeństwo zaś podzielone jest na osiem kast – im dalszy numerek, tym ubożej żyją jej przedstawiciele. Główna bohaterka książki, America jest Piątką, a więc zajmuje się szeroko pojętym artyzmem, tak samo jak jej rodzice i rodzeństwo. Uważa się za osobę biedną, chociaż w domu mają telewizor, na przekąskę jadają popcorn a jedynym zbytkiem, którego Ami nie może kupić sobie od razu i na który musi oszczędzać są kosmetyki. Każdy inaczej biedę pojmuje.  

   Tradycja kraju stanowi, że ilekroć książę ukończy stosowny wiek życia, organizowana jest Selekcja, podczas której wybiera mu się żonę idealną. Ma to na celu zdobycie przychylności społeczeństwa, bo wybory organizowane są wśród zwykłego pospólstwa i każdy, chociażby najlichsza Ósemka może się zgłosić i zostać wybrana na królową. Kto dokonuje początkowej selekcji nie wiadomo, jednakże z grona dziesiątek tysięcy dziewcząt, które się zgłaszają, wybierane jest 35 „najwłaściwszych” z nich i umieszczane są one w pałacu, gdzie mają starać się o serce młodego księcia.

   America, wbrew sobie, została jedną z wybranych i oczywiście – czego mogłam się spodziewać już podczas zakupu książki – najbardziej przypadła księciu do gustu. Chociaż wcale tego nie chciała. Oh, i oczywiście uważa się za totalnie przeciętną dziewczynę, gdzie z kolei narrator opisuje ją jako piękną, rudowłosą młodą kobietę. Zauważyliście, że w książkach taka sytuacja występuje bardzo często? Bohaterka uważa się za „przeciętną”, albo nawet „brzydką”, a okazuje się, że wygląda tak oszałamiająco, że nie można oderwać od niej wzroku. Irytujące, doprawdy.

   Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nasza słodka bohaterka nie chciała zdobyć książęcego serca, zabezpieczając przyszłość swoją i swoich potomków. Odpowiedź jest nad wyraz prosta – w swoim rodzinnym mieście zostawiła Aspena, chłopaka, którego kochała całym sercem, ale z którym nie mogła być, bo był Szóstką. To znaczy, jej to nie przeszkadzało, po prostu byłaby status niżej w drabinie społecznej, chłopak jednak cierpiał na zdecydowanie zbyt małe ego i co chwilę wypominał Ami, że nie mogą być razem, bo ona nie może go utrzymywać. W przeddzień jej wyjazdu do pałacu definitywnie zakończył ich znajomość a kolejnego dnia machał jej na lotnisku, przytulając się do innej dziewczyny. Ah, ta miłość. Jest taka trwała i tak ciężko jest się pozbierać po jej stracie.

„To było proste i genialne. Czasem, aby coś ukryć, najlepiej robić to na oczach wszystkich.”

   Cóż, dobra, powiedzmy, że byłam gotowa na jakiś miłosny trójkąt w końcu to książka dla nastolatek. Jednak nie byłam gotowa na … brak jakiejkolwiek akcji. Biorąc pod uwagę fakt, że fabuła przypomina współczesne reality show, gdzie grupa dziewczyn bije się o jednego mężczyznę (albo kobietę, pamiętam, było coś takiego!), byłam przygotowana na wszelkiego rodzaju intrygi, awantury, rzucania biustonoszami i bójki. Zamiast tego nie dostałam nic. Dziewczęta żyły spokojnie obok siebie, mało było między nimi interakcji, czasami tylko lekko się spięły i szczerze mówiąc, z tych 34 kandydatek zapamiętałam imiona trzech z nich; reszta była jedynie tłem, a ich główną rolą było „odpadanie” z konkurencji. W tej kwestii autorka mogła sporo zdziałać, miała przeogromne pole do popisu. Niestety, wolała skupić się nad dumaniami Ami, które nic odkrywczego do lektury nie wnosiły. Lekka iskierka nadziei zapaliła się w moim sercu, gdy rozpoczął się wątek rebeliantów, którzy sprzeciwiają się Selekcji i szturmują zamek, jednak już na kolejnej stronie autorka zdecydowanie i ochoczo tą moją nadzieję zdeptała, bowiem rebelianci atakowali zamkowe mury…  zgniłym jedzeniem. Doprawdy, straszna broń, jeszcze książę dostałby w głowę mandarynką i co wtedy? Która chciałaby księcia z guzem, co?

   „Rywalki” jednak, mimo tych minusów, książkę czyta się – o dziwo! – całkiem przyjemnie. Co oznacza, że autorka pisać potrafi, tylko może nie chciało jej się bardziej popracować nad pewnymi aspektami książki, a szkoda, bo wtedy naprawdę byłaby to współczesna opowieść o Kopciuszku. Pomysł miała genialny, wykonanie z kolei jest niestety mało ambitne. A szkoda.  


„Trudno przytulić kogoś nieprawidłowo.”

8 gru 2017

Tajemnice pachną mandarynkami. "Siedem dni razem" Francesca Hornak.


   Wszędzie teraz dookoła można usłyszeć, że święta to magiczny czas, który zbliża do siebie rodziny i sprawia, że na nowo zaczyna czuć się tą magiczną więź, która łączy ludzi. Zapach mandarynek większości ludzi kojarzy się z bliskością, z domem rodzinnym i z ciepłem, które nieśmiało otula zmęczone codziennością serce. To moment, kiedy na chwilę zatrzymujemy się w biegu, wyłączamy smartfony, odłączamy Internet i dajemy się ponieść spokojnemu rytmowi życia, odmierzanego przez takty ckliwej kolędy. Co stałoby się jednak, gdybyśmy byli zmuszeni spędzić ze swoimi bliskimi nie kilka godzin, ale całe siedem dni? Gdybyśmy nie mogli włączyć telefonów, dostęp do Internetu byłby utrudniony, brak byłoby głosów płynących z telewizora, które zapełniają niezręczne momenty a dookoła byłaby tylko cisza, biała i puchata jak świeży śnieg?

   W takiej sytuacji znalazła się rodzina Birchów, rodzice i dwie dorosłe już córki, Pheobe i Oliwia, która była „przyczyną” tej przymusowej kwarantanny, gdyż wróciła z Afryki, gdzie leczyła osoby zarażone wirusem haag. Dla bezpieczeństwa społeczeństwa musiała pozostać w odosobnionym miejscu, a jej bliscy zgodnie stwierdzili, że czas świąt muszą spędzić razem – chociażby ryzykowaliby tym samym swoje zdrowie i życie.

   Już na samym początku powieści okazuje się, że każdy z domowników ma tajemnicę, której nie chce wyjawić bliskim; głowa rodziny, Andrew ze strachu przez złością żony, ona ze strachu przed tym, że mogłaby popsuć wszystkim święta, a córki… cóż, one po prostu nie chcą dzielić się pewnymi informacjami ze swoimi rodzicami. W efekcie święta, który miały być magicznie spędzonym czasem, stają się spektaklem, odgrywanym przez głównych bohaterów bez jakichkolwiek emocji czy żaru. Czwórka pozornie najbliższych sobie osób, okazuje się być bardziej dla siebie obca niż spodziewaliby się sądzić. Jednak siedem dni spędzonych razem poniekąd wymuszają sytuacje, w których tajemnice wychodzą na światło dzienne. I kiedy można by stwierdzić, że nie może stać się nic gorszego, do drzwi puka osoba, która nieodwracalnie zmieni życie całej rodziny….

   Na początku zaznaczę, że nie polubiłam żadnej z postaci z „Siedmiu dni razem”. Olivia wydawała mi się zbyt zasadnicza, typowa dziewczyna, która zadziera nosa i czuje się lepsza od reszty rodziny, bo robi coś dla ludzkości. Jej siostra, Pheobe z kolei nie przejmowała się niczym, co nie dotyczyło jej osobiście, osoba dość egoistyczna. Ojciec, Adrew, krytyk kulinarny i niegdysiejszy korespondent wojenny zdaje się w ogóle nie zauważać swojej żony, która z kolei usługuje wszystkim, na siłę starając się zachować pozory normalności. Mimo wszystko miałam pewne perwersyjno-przyjemne uczucia czytając o tym, jak cała czwórka stara się udawać szczęśliwą rodzinę, jednocześnie kryjąc przed sobą nawzajem swoje największe sekrety. To chyba pierwsza książka, gdzie nie polubiłam się z żadną postacią, a jednak sama fabuła mi się podobała. I to bardzo.

   Jednak z pewnością nie zgodzę się z tym, że jest to dowcipna książka, co zostaje nam obiecane na okładce; humoru jest tam niewiele. Ja osobiście uznaję „Siedem dni razem” za dramat, który odkrywa pewną smutną prawdę współczesności – nie potrafimy być razem. Coraz częściej uciekamy do sieci, do telewizji, nawet do książek, oddalając się od drugiego człowieka. Po przeczytaniu tej lektury jakoś lepiej zauważyłam, że teraz to nawet przechodnie nie patrzą sobie w oczy; każdy jest zatopiony w ekranie smartfona, albo patrzy pod nogi, uciekając spojrzeniem od innych ludzi. Skoro nie potrafimy być ze sobą, to jak mamy tworzyć ludzkość? To pewnie jedna z niewielu książek, która pokazuje, że święta to nie tylko kolorowe lampki, choinka, opłatek i radosne, gromkie „Dzisiaj w Betlejem”, ale też niesnaski, żale i niedoskonali ludzie stłoczeni przy wspólnym stole. Nie mam pojęcia jaki był zamysł Francesci Hornak kiedy pisała tą książkę, ale wiem, że stworzyła prawdziwy, może nieco przesadzony, aczkolwiek szczery obraz typowej współczesnej rodziny, której przyszło przez siedem dni być zdanym tylko na swoje towarzystwo.

   Do świąt pozostało jeszcze nieco ponad dwa tygodnie, ale już teraz życzę i wam, i sobie – żebyśmy chociaż przez ten krótki okres czasu byli razem. Bez nowoczesności, współczesności i technologii. Po prostu – z drugim człowiekiem. 


5 gru 2017

Co jesteś gotów zrobić dla miłości?


   W momencie, kiedy matka po raz pierwszy bierze w ramiona swoje dziecko, tworzy się między nimi potężna więź; mówi się, że największą miłość życia trzeba sobie urodzić, że nie sposób jest pokochać innego człowieka tak mocno, jak własne dziecko. A jeżeli coś się kocha, to chce się to za wszelką cenę chronić. Mama musi walczyć z bolącymi kolkami u noworodka, wypędzać potwory z szafy swojego pięciolatka, oswajać straszną i skomplikowaną matematykę, sklejać złamane po raz pierwszy serce i ratować swoje dziecko, ilekroć się potknie. I każda mama powinna prosić wszystkie bóstwa – dawne i obecne – żeby tylko z takimi zagrożeniami musiała walczyć. Bo czasami, niekiedy, zdarza się, że w imię miłości trzeba zrobić o wiele więcej.

   Nina Frost jest prokuratorem i zajmuje się prawdopodobnie najtrudniejszymi z możliwych przypadków w sądach – przemocą wobec dzieci. Codziennie musi nakłaniać przestraszonych maluchów, by w obecności jej, sędziego i rodziców – gdzie niekiedy to właśnie oni są winni siniaków na ciele dziecka – aby opowiedziały, co im się przytrafiło.  Wie, że to dla nich traumatyczne przeżycie, ale wie też, że tylko w taki sposób może im pomóc uwolnić się od osoby, które je systematycznie krzywdzi. Prywatnie jest szczęśliwą mamą pięcioletniego Nathaniela i żoną Caleba, którego chyba nadal kocha. Chyba, bo po kilkunastu latach małżeństwa całą namiętność przykrył kurz codziennych obowiązków, trosk i kłopotów i trudno jest przypomnieć sobie uniesienia z pierwszych miesięcy związku.

„Wystarczy zmienić punkt widzenia, a perspektywa ulega całkowitemu przewartościowaniu.”

   Cały ich świat sypie się w posadach, kiedy okazuje się, że Nathaniel był molestowany seksualnie. Nagle okazuje się, że potworności, które Nina znała z sal sądowych staną się jej codziennością a ona, jako matka, w żaden sposób nie może pomóc własnemu dziecku uporać się z tym strachem. Nie pomaga przytulenie, pocałunek w czoło, zapewnienie, że jest już bezpieczny – nie ma żadnej sposobności, aby wymazać to przerażające wspomnienie małego chłopca i żeby na nowo przywrócić mu beztroskie dzieciństwo.

   Kiedy okazuje się kto stoi za tym przestępstwem, rozpoczyna się rozprawa sądowa. Jednak Nina nie łudzi się, że oprawca trafi na kratki; za dobrze zna realia sądowe i zbyt często widziała, kiedy pedofil miał rozkuwane ręce i wychodził z gmachu sądu jako wolny człowiek. Dlatego też decyduje się porzucić wszystko to, w co wierzyła, czego uczyła się przez lata, za co walczyła jako prokurator.  Pozbywa się wszelkich zasad moralnych i etycznych i zaczyna działać instynktownie; a instynkt zawsze mówi matce, aby zniszczyła zagrożenie, aby ratowała dziecko na wszelkie możliwe sposoby. Nawet jeżeli oznaczałoby to zbrodnię.

   Nina nie chciała wymierzyć sprawiedliwości, nie miała na celu odpłacenia za doznane krzywdy; jej celem było sprawienie, że ten człowiek nigdy już nie zbliży się do Nathaniela, że nie będzie sposobności, aby spotkali się chociażby przypadkowo za kilka lat na ruchliwej ulicy. Poświęciła swoją wolność, siebie i swoje człowieczeństwo, aby zapewnić synowi spokojne życie. Zrobiła to, czego nie mógł za nią zrobić żaden wyrok sądu, żadne prawo. Czy została więc wybawicielką dla swojego dziecka czy morderczynią? Cóż, o tym zdecydować musi już sam czytelnik, w swoim sercu.

   Picoult jak zwykle zachwyca swoją stylistyką, swoim kunsztem pisania; gdybym miała możliwość ukraść talent jakiemukolwiek pisarzowi w dziejach świata, bez wahania pokusiłabym się o jej sposób tworzenia historii. Bo jej opowieści zachwycają codziennością, a jednocześnie zapierają dech w piersi i zatrzymują krążenie krwi, gdy nagle okazuje, że zwykłych ludzi dotykają niezwykłe nieszczęścia. Autorka pokazuje, że człowiek potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji, nawet jeżeli początkowo mogłoby się zdawać, że nie ma z niej żadnego wyjścia, że nie sposób jej spaść na cztery łapy jak zwinny kot czy uchylić się przed rykoszetem swojego nieszczęścia. Myślę, że książki Picoult są tak popularne, bo wbrew wszystkiemu dają nadzieję, że nadal najważniejsza na tym świecie jest miłość. Nie pieniądze, sława, kariera czy uznanie, ale właśnie to naiwne i stare jak świat uczucie, które potrafi nie tylko przenieść góry, ale i ruszyć cały świat.  

   „W imię miłości” to historia, która przyciąga jak magnez. Jeżeli reinkarnacja jest prawdą, to Picoult w poprzednich życiach z pewnością była bajarzem; siadała przy ognisku, wokół niej gromadziły się tłumy, a ona snuła opowieści, ze słów niczym z nici plotła piękne wzory i oplatała nimi wyobraźnię słuchających. Tak samo jest i dzisiaj; biorąc do ręki którąkolwiek z jej powieści, trzeba mieć na względzie fakt, że nie zostanie nam ona obojętna. Z pewnością coś w nas poruszy, sprawi, że zastanowimy się nad tym, gdzie tak naprawdę leży granica miłości i kiedy można ją przekraczać. Zastanowimy się, czy prawo ludzkie jest ważniejsze niż prawo uczuć, a jeżeli tak, to jak zahamować instynkty zmuszające nas do ochrony najważniejszych dla nas wartości? I w końcu odpowiemy sobie na pytanie, co gotowi jesteśmy zrobić dla miłości?

„Czasami, gdy się bierze w ramiona swoje dziecko, można wyczuć pod palcami układ własnych kości lub wciągnąć w nozdrza zapach własnej skóry, dobywający się z zagłębienie dziecięcej szyi. To właśnie jest najbardziej zdumiewające w macierzyństwie – odnalezienie kawałka siebie, który jest całkowicie odłączony od naszego ciała, a mimo to absolutnie niezbędny nam do życia. Gdy się dokona owego odkrycia, przeżywa się chwilę niesamowitego uniesienia i pełnego zdumienia zachwytu: jakbyśmy umieścili na właściwym miejscu ostatni element układanki, złożonej z tysiąca kawałków; jakby fotofinisz wykazał, że o włos zdołaliśmy wyprzedzić całą stawkę w sprinterskim biegu.”


30 lis 2017

Kobieto, jesteś niedoskonała i to piękne jest!


   Przyznaj szczerze – przynajmniej raz w życiu (jeżeli nie raz w miesiącu) popatrzyłaś na swoje lustrzane odbicie i skrzywiłaś się z niesmakiem. A to nie spodobał ci się twój za długi nos, a to rzęsy jakieś takie liche się wydały, to znowu cellulit zakrył całe twoje uda i sprawił, że przypominasz raczej egzotycznego cytrusa niż człowieka. Po urodzeniu dziecka płaski brzuch zmienił się nie do poznania a rozstępy zrobiły z ciebie mało erotyczną podróbkę tygrysa; zmarszczki na twarzy pojawiły się nie wiadomo, kiedy, jakby jednej nocy rozgościły się w kącikach twoich oczu i ust i rozpoczęły strajk okupacyjny, nieczułe na drogie kremy i zabiegi u kosmetyczki.

   Kobieto moja droga, starzejesz się. Nie ważne czy masz lat szesnaście czy trzydzieści czy pięćdziesiąt – każdego dnia toczysz się do momentu, gdzie już w ogóle nie będziesz przypominała roześmianego podlotka, gdzie twoje włosy nie będą lśniły, cera nie będzie pięknie i uroczo zaróżowiona a ciało jędrne i wysportowane. I wiesz co? To cudowne jest!

   My, ludzie, mamy tendencje do patrzenia na wszystko z negatywnej perspektywy. Widzimy zmieniających się siebie i krzywimy się na ten widok z niesmakiem. A przecież wszystko, każda zmiana wydarzyła się po coś. Czasami dla kogoś. Każda zmarszczka powstała dzięki interakcji z innym człowiekiem; o, ta na lewo od twoich ust powstawała już od maleńkości, kiedy tata bawił się z tobą w berka i śmiałaś się za każdym razem, kiedy udawał, że nie może cię złapać. Ta na prawo zaś to zasługa twojego ukochanego, który czasami denerwuje cię tak bardzo, że wykrzywiasz usta w nieprzyjemnym grymasie. Obwisły brzuch? A czy to za duża cena za te małe stopy, które biegają teraz po twoim domu? Nieapetyczne żyłki zaatakowały twoje niegdyś wypielęgnowane ręce? Bo pracowałaś, bo dbałaś o dom, myłaś te gary, gotowałaś obiady, prałaś tony ubrań, męczyłaś się – dla kogoś.

   Każdy ślad na twoim ciele to świadectwo, że pięknie przeżyłaś swoje życie. Do tego wpisu natchnął mnie w ogóle durny program w telewizji, gdzie pokazywali życie żon amerykańskich hokeistów czy innych mało u nas znanych sportowców. Każda z nich miała piękne długie włosy, gładką cerę, figurę jak mój wykreowany graficznie Sims, paznokcie profesjonalnie pomalowane, bez żadnego odpryśniętego lakieru i proste, duże białe zęby. I wiecie co? Wszystkie one były do siebie tak podobne, że wyglądały jak z jednej linii produkcyjnej. Rozróżnić je można było jedynie po kolorze skóry i długości włosów, chociaż to i tak słaby wyznacznik, bo kolor i długość zmieniały co drugi dzień – wiecie, doczepy robią magię na głowie! Doskonale rozumiem i pochwalam dbanie o siebie, ale bez przesady – w momencie, gdy zaczyna się przypominać osobę rodem z Photoshopa, to zatraca się trochę samego siebie. Przeglądając Instagram też coraz częściej widzę miliony podobnych do siebie osób, które mało co różni i trochę obawiam się, że za czterdzieści, pięćdziesiąt lat większość moich rówieśniczek będzie miało podciągniętą skórę we wszystkich możliwych miejscach i tyle kwasu wstrzykniętego w wargi, że pojawi się jego deficyt na rynku. Silikon, wypełniacze, liftingi, nici chirurgiczne – gdzieś w tym wszystkim zabrnęliśmy za daleko. W którymś momencie ludzkość stwierdziła, że woli wyglądać nie tak jak ją natura i geny stworzyły, ale tak jak kreują ją media; wszyscy zachwycają się nosem jak w Angeliny Jolie? Dzisiaj i ty możesz sobie taki nos zrobić, wystarczy zapłacić. Coś się złego z nami stało, bo parzymy z lekkim niesmakiem, kiedy ktoś nie jest perfekcyjny, idealny; krytykujemy tych, którzy wymykają się nowym standardom, którzy wolą mieć na głowie mało stylowe afro albo uparcie noszą okulary w drucianych oprawkach, zamiast zainwestować w soczewki albo popularne "kujonki". Zaczęliśmy pędzić w stronę doskonałości, zapominając, że doskonałe jest to, co wcale doskonałe nie jest. 

   Kobieto! Bądź piękna ze swoimi zmarszczkami, ze swoim zmęczeniem i ze swoimi włosami, które w tą pogodę wyglądają może mało ciekawie. Ciesz się swoim rozmiarem S, M, L i każdym innym, w którym przyszło ci mieszkać. Zachwycaj swoją niedoskonałością! Jeżeli ty sama poczujesz się piękna, to taka będziesz w oczach innych. Amen. 


27 lis 2017

"Wszystko, tylko nie mięta" Ewa Nowak



   Są takie książki, które nieodmiennie kojarzą się z pewnym okresem w naszym życiu. Dla mnie jednym z takich tytułów jest „Wszystko, tylko nie mięta”, pierwsza część Serii Miętowej, która właśnie doczekała się wznowienia. Pamiętam, że rodzinę Gwidoszów poznałam po raz pierwszy dziesięć lat temu (!), czyli jak miałam 15 lat i byłam przekonana, że największym życiowym dramatem jest kłótnia z przyjaciółką. Kiedy po ponad dziesięciu latach wróciłam do tego tytułu, jestem już mądrzejsza i wiem, że w życiu są o wiele gorsze i cięższe dramaty, ale mimo to Gwidoszowie ciągle poprawiają mi humor i otulają mnie przyjemnym ciepłem. Największym atutem tej rodziny jest to, że po prostu realnie im na sobie nawzajem zależy, ale jednocześnie potrafią mieć do siebie zdrowy, nieco ironiczny dystans, który – wbrew pozorom – wcale ich nie dzieli, ale jeszcze bardziej zbliża.

„- Tatuś, dofinansuj mnie – wkroczył obcesowo Kuba.
- Nie masz innego sponsora?
- No cóż, próbowałem z wujkiem, którego mama przyprowadza, kiedy ciebie nie ma w domu, ale powiedział, że na cudze bachory nie będzie łożył.
- Przyjemniaczek – mruknął ojciec.”

   Aśka i Mariusz są małżeństwem już od kilkunastu lat; doczekali się jednego syna – Kuby, dwóch córek – Malwiny i Marysi, kota o imieniu Pies i psa o imieniu Łapa. Prowadzą dość stabilne i normalne życie- Mariusz pracuje jako handlowiec, Joanna zajmuje się domem i co i rusz uczęszcza na różnego rodzaju kursy i szkolenia, bo ma naturę osoby wszystkiego ciekawej, aczkolwiek szybko się zniechęcającej. W czasie, gdy ją poznajemy, zgłębiała tajniki psychologii i próbowała diagnozować każdego z członków swojej rodziny, co niekiedy powodowało przezabawne sytuacje.

   Akcja historii skupia się przede wszystkim na nastoletniej Malwinie, która przeżywa swoją pierwszą platoniczną miłość. Chyba większość z nas była kiedyś nieszczęśliwie zakochana, dlatego też historia dziewczyny pozwala nam wrócić z rozrzewnieniem do tego okresu w życiu, gdy marzyłyśmy o naszych obiektach westchnień i kiedy nie liczyło się nic więcej, niż szybkie spojrzenie rzucone nam  przez potencjalnego ukochanego, czy też – o matko! – uśmiech skierowany w naszą stronę.

   Jednak oprócz sielankowej historii z miłością, książka porusza także i trudny temat; Malwina wkracza w dorosłość i przestaje akceptować swoje ciało. Anoreksja, bulimia – zupełnie niespodziewanie Gwidoszowie muszą zmierzyć się z chorobami, które dotychczas znali jedynie z gazet i telewizji. Są to tego kompletnie nieprzygotowani, bo przecież uważali swoją córkę za rozsądną, zdrową dziewczynę, która nigdy nie interesowała się dietami i nagle, z dnia na dzień zaczęła unikać posiłków i nie reaguje na żadne prośby ani groźby. Malwina z kolei musi nauczyć się rozumieć, że od wagi ciała o wiele ważniejsze jest to, jakim jest człowiekiem, i co ma w głowie – jednak czy jej się to uda?

   Natomiast Kuba, maturzysta, który dotychczas łamał niewieście serca koleżanek, będzie musiał zmierzyć się z odrzuceniem i to nie ze strony pięknej i ponętnej blondynki (jak to często w książkach bywa), ale ze strony niepełnosprawnej i całkowicie zwyczajnej Magdy. A wiadomo przecież, że przystojni i pewni siebie mężczyźni, choćby dopiero wkraczający w dorosłość, nie są gotowi na żadne odrzucenia… zraniona męska duma boli i może powodować, że człowiek zaczyna zachowywać się zupełnie irracjonalnie.

   „Wszystko, tylko nie mięta” to książka, która oparła się na szczęście zmieniającym się czasom i trendom. Teraz wszędzie królują książki „new adults”, gdzie nastolatkowie i dorośli wokół seksu budują swój świat i to właśnie seks traktują jako sposób na pokazanie drugiej połówce swoich uczuć. Dlatego cieszę się, że jest jeszcze Seria Miętowa i Jeżycjada, gdzie na pierwszym miejscu nie jest cielesność – też ważna, ale przecież drugorzędna – ale właśnie ta nadrzędna, najważniejsza miłość. Cieszę się bardzo, że można jeszcze znaleźć tytuły, gdzie o szybsze bicie serca przyprawia nie gorąca scena tarzania się pod pościelą, ale pierwszy dotyk dłoni czy nieśmiały, kompletnie nieudolny debiutancki pocałunek. Gorąco zachęcam was do sięgnięcia po Serię Miętową. Można się przy niej pośmiać i popłakać i zadumać i czegoś pożytecznego dowiedzieć. Jednym słowem – warto! A poza tym, najnowsze wydanie prezentuje się przepięknie!

„- Analizowaliśmy dziś te rysunki, no, ten test człowieka i okazało się, że… że….
- Że?- Że wszyscy mają genialne, cudowne dzieci z ostro zarysowaną osobowością i tylko moje dzieci są albo maniakami seksualnymi – Kuba narysował hożą dziewoję o wydatnym biuście beztrosko wylewającym się z dekoltu – albo są niedorozwinięte – Malwinie śpieszyło się bardzo na basen, narysowała więc kółeczko z dwiema krótkimi nóżkami, a z boku serce przebite strzałą. – Nie wspomnę już o twoim arcydziele – Ojciec (totalne beztalencie manualne) pokrył całą kartkę nieudolnymi próbami narysowania ufoludka. – Grupa uznała, że to praca schizofrenika i pytała, kim jest dla mnie autor rysunku.” 


24 lis 2017

Skąd się biorą wszystkie historie miłosne? "Chwila na miłość" J. Stovrag

   
   Zastanawialiście się kiedyś, skąd wzięły się wszystkie wielkie historie miłosne? Gdzie swój początek miała opowieść o Romeo i Julii, czy naprawdę istniała kiedyś jakaś Anna Karenina, gdzie mieszka realna Bridget Jones i czy Mark Darcy naprawdę jest taki flegmatyczny? Przyznam się szczerze, że niekiedy wsłuchując się w teksty piosenek, czytając książki czy oglądając film, gdzie miłość aż zapiera dech w piersi i powoduje lekką arytmię, zastanawiałam się, skąd się ona wzięła? Czy to tylko wytwór wyobraźni tekściarzy, autorów i scenarzystów, czy też takie miłości istnieją naprawdę? I dzieją się wokół nas?

   Joanna Stovrag, autorka książki „Chwila na miłość” odpowiedziała mi poniekąd na to pytanie, snując w książce swoją własną historię miłosną. Taką, która, gdyby wpadła w ręce dobrych scenarzystów, mogłaby zostać przeniesiona na ekrany, bo i wzrusza i przeraża i wgryza się mocno w serce czytelnika. Ale od początku.

   Aśka była studentką na Uniwersytecie Jagiellońskim; kiedy zaproponowano jej stypendium w Sarajewie nie była zachwycona, ale w końcu zgodziła się pojechać. I – nie ma co tego ukrywać – ta decyzja, ten wyjazd, całkowicie zmieniły jej życie. To właśnie tam poznała wielu przyjaciół, z którymi nie miałaby możliwości poznać się w Polsce w pokomunistycznych latach; zaprzyjaźniła się z Serbami, z Bośniakami, z Chorwatami, poznała wyznawców nowych religii, które wtedy u nas wydawały się egzotyczne i odległe. Miała okazję zobaczyć, jak tolerancyjne są Bałkany, gdzie w prawie każdym domu znajdowały się specjalne dywaniki dla gości, którzy byli wyznawcami islamu i chcieli się pomodlić, jak nakazuje im tradycja.

   Tam też Joanna poznała Bośniaka, Seja, w którym się zakocha i z którym chciała spędzić resztę życia i nie ważne, czy w Polsce czy tam, na tajemniczych Bałkanach. I wszystko podążyłoby do szczęśliwego zakończenia, gdyby nie wojna. Wojna, która dla Joanny była przerażająca, bo przecież tak obca, tak odległa dla Polki, której kraj właśnie zaczął odżywać po komunistycznych rządach. Została rozdzielona z Sejem; ona wróciła do kraju, on walczył. Komunikowali się tylko listownie, chociaż i tak te dochodziły do niej sporadycznie, błąkając się gdzieś po froncie. Nie wiedziała co się z nim dzieje, nawet kiedy otrzymywała od niego wiadomość, to była ona sprzed kilku miesięcy i nadal żyła w wielkiej niewiadomej, gdzie on jest, co robi i czy jest bezpieczny.

„Prosimy Boga o różne rzeczy, ale to Bóg wie, co z tego, o co prosimy, jest dla nas, a co nie, i z czym się uporamy lub z czym będzie nam bardzo ciężko.

   Jest to chyba pierwsza przeczytana przeze mnie książka, która pokazuje konflikt, który miał miejsce na Bałkanach w latach 90-siątych. Temat ten w ogóle jest w naszej kulturze uparcie przemilczany; zapytałam nawet mamy, czy pamięta, że taka wojna w tamtych czasach była, czy pisali o tym wtedy w naszych gazetach, czy mówili o tym w raczkującej jeszcze telewizji? Nie pamięta. Myślę, że większość mojego pokolenia nawet o tym nie wie, ba! ze smutkiem stwierdzam, że dla większości „Bałkany” kojarzą się tylko z miejscem na miłe i niedrogie wakacje.

   Wracając jednak do książki; ciężko jest recenzować wspomnienia innej osoby, bo z pewnością tym właśnie jest „Chwila na miłość”. To Joanna opisuje jak to wszystko wyglądało, przytacza treść listów, opisuje, jak się czuła i jak tęskniła.  Mi, jako czytelnikowi jej historii zostaje tylko wierzyć, że to wszystko tak właśnie wyglądało. Nie mogę w żaden sposób skrytykować tej książki, bo nie można krytykować czyjejś historii, miłości dwojga ludzi. I chyba nawet nie chciałabym tego krytykować.
Pozostaje tylko powiedzieć, że to życie pisze najbardziej nieprzewidywalne historie miłosne.

„Czasem uścisk dłoni jest czymś więcej niż słowo".

21 lis 2017

Ideały piękna w różnych krajach.


   Każda z kobiet chce się czuć piękna; nie zostało to pewnie udowodnione naukowo, ale jasnym jest, że jeżeli usłyszymy „ślicznie wyglądasz!” od razu zaczynamy promienieć pięknym wewnętrznym światłem. Oczywiście to, jak mamy ułożone włosy, jak mamy zrobiony makijaż, jakie nosimy ubrania, jest w dużej mierze spowodowane uwarunkowaniami kulturowymi. Niegdyś ideałem piękna były puszyste wałeczki, duże piersi i kobiece biodra, później przyszedł czas na wagę 40+ i artystyczny styl noszenia za dużych bluzek i obciskających rurek. To, jak postrzega się piękno, w dużej mierze zależy od kultury. Dlatego dzisiaj porozmawiamy o tym, co podoba się w poszczególnych krajach. Z przymrużeniem oka.

   Australia. Tam przede wszystkim liczy się to, żeby kobieta była wysportowana. Co nie jest niczym dziwnym, biorąc pod uwagę, że w Australii wszystko chce człowieka zabić, więc trzeba umieć się przed tym obronić. Albo uciec. A tak na bardziej poważnie – jeżeli mieszka się w kraju, który zewsząd otoczony jest wodą, gdzie zawsze jest ciepło, to po prostu trzeba mieć ładną figurę; my swoje boczki możemy ukryć pod zimową puchówką, tam wyglądałoby to nieco dziwnie.
Szwecja – blond, blond, blond. Znana jest uroda Szwedek, które mają piękne, grube, jaśniutkie włosy i wielkie niebieskie oczy. Co dziwne, Szwedki wcale nie noszą rozmiaru XS czy S, ale mają apetycznie zaokrąglone ciało i to się podoba!

   Stany Zjednoczone – im więcej tym lepiej. Nie wiem, dlaczego, ale myśląc o ideale piękna w Ameryce, przed oczami staje mi moja lalka Barbie z dzieciństwa. Wiecie, szczuplutka sylwetka i ogromny biust, do tego szeroki uśmiech i długie, jasne włosy. A, i oczywiście piękna opalenizna.

   Plemię Bodi, Afryka – jeżeli macie jakiekolwiek blizny i się ich wstydzicie, musicie odwiedzić to plemię. Tam specjalnie okalecza się ciało, ponieważ uważa się, że blizny symbolizują piękno i odwagę. Czyli ja z moją blizną na pół brzucha byłabym tam istną królową!

   Samoa – ponętne kształty są tam jak najbardziej pożądane; w tym i w wielu innych krajach afrykańskich za zdrową sylwetkę uznaje się taką, gdzie rozmiar ubrań znacząco przekracza naszą europejską, nielubianą zazwyczaj L-kę. W tamtych kulturach chuda kobieta źle świadczy o mężu, który o nią po prostu nie dba. Więc wiecie, przybierzcie trochę kilogramów, dla mężów.

   Iran – nos, nos, nos. W Iranie za najbardziej pożądaną część kobiecego świata uchodzi narząd węchu. Ponoć w ciągu roku w tym kraju wykonuje się aż 70 tysięcy operacji plastycznych nosa, żeby nadać mu bardziej smukły wygląd. A te panie, które już mają ładne nosy – cóż, naklejają na niego plaster i udają, że też przeszły taką operację, bo to po prostu modne.

   Tajlandia – macie problemy z zębami? Nie martwcie się, zamiast wydawać krocie na dentystów, po prostu wyjedźcie do Tajlandii. Tam uważa się, że białe zęby mają tylko zwierzęta i … demony. Dlatego też kobiety specjalnie barwią sobie zęby na ciemno i je piłują. Podobnie jest w Japonii, gdzie dentysta zazwyczaj nie koryguje wad zgryzu, ale je uwydatnia

   Brazylia – co najbardziej liczy się w wyglądzie kobiet w Brazylii? Pupa! Im większa (i bardziej krągła) tym lepiej. Przysiady są dla Brazylijek czymś na porządku dziennym, w końcu trzeba jakoś te mięśnie wyćwiczyć.

   Chiny – im mniejsze stopy, tym lepiej. Kojarzycie „Wyznania Gejszy”? Można było tam przeczytać wspomnienia głównej bohaterki, która opisywała jak musiała nosić za małe buty, żeby stopy nie urosły jej za bardzo. Nie wiem, czy taka praktyka w czymkolwiek pomagała, aczkolwiek, jak ze swoim dumnym rozmiarem 38 raczej w Chinach nie zrobiłabym furory.

   Plemię Padaung – chyba każdy z was słyszał kiedyś o kobietach, które rozciągają swoje szyje, nosząc na nich specjalne spirale. Pierwsza taka ozdoba jest nakładana na pięcioletnie dziewczynki, później każdego roku dokłada się jedną nową obręcz, co powoduje, że starsze kobiety mają nieproporcjonalnie długie szyje. Wygląda to imponująco, ale jak w tym spać?

   Podsumowując, drogie panie, nie ma kobiet brzydkich. Nie ma nawet kobiet zaniedbanych. Są tylko kobiety, które żyją nie w tym kraju, w którym powinny. Ot i cały sekret. 


20 lis 2017

Bądźmy umiarkowanymi optymistami. "Szamański blues" Aneta Jadowska.


„Kranówka też by się nadawała, ale herbata miała przynajmniej posmak, który mówił: „Spotka cię coś miłego w tym oceanie gówna.”

   Muszę się wam do czegoś przyznać. Lubię niepokornych bohaterów. Dla mnie idealną postacią jest taka, która wymyka się wszelkim schematom, który nie jest miła, sympatyczna, bosko przystojna i ułożona. Pewnie dlatego tak bardzo przypadł mi do gustu Witkacy, naczelny bohater „Szamańskiego bluesa”.
   Witkacy ma trochę ponad trzydzieści lat (trochę, czyli tak z osiem-dziewięć), jest samotnikiem i zajmuje się głównie magią. Cóż, patrząc na to, co dzieje się na świecie, jego kryzys wieku średniego mógłby z pewnością wyglądać gorzej; mógłby na przykład przefarbować włosy na jakiś szalony kolor, kupić camaro i jeździć po mieście, puszczając na cały regulator „Megierę.” On zamiast tego zajmuje się wędrowaniem do świata, gdzie magia jest na porządku dziennym i gdzie bez przeszkód można porozmawiać sobie z duchami zmarłych. O ile te duchy nie mają akurat ochoty kogoś zamordować.

   Pewnie zastanawiacie się, dlaczego facet, który mieszka w Polsce i nie jest wybitnie szkaradny (nawet nie ma piwnego brzucha w wieku lat prawie czterdziestu!) nie posiada małżonki, która mogłaby go trochę podenerwować i napsuć mu krwi. Spokojna wasza rozczochrana – dawna, młodzieńcza miłość Witkacego wkroczy w jego życie po dwudziestu latach nieobecności i sprawi, że jego życie ulegnie diametralnej zmianie. Po pierwsze, będzie musiał udowodnić, że to nie jego dawna ukochana stoi za śmiercią kilku noworodków w Toruńskim szpitalu, tylko bardzo niesympatyczna dusza, która kilkanaście lat wcześniej opuściła ziemską powłokę. Po drugie Konstancja rzuci na jego barki ciężar, który dotąd dźwigała samotnie przez prawie dwadzieścia lat… a na to Witkacy kompletnie nie jest gotowy.

   Trzonem tej historii są właśnie te niespodziewane, nagłe i niezwykle mnogie zgony dzieci na oddziale położniczym. Wszystkie one zmarły podczas dyżuru Konstancji, więc jest pierwszą podejrzaną. Ponadto, jest przekonana, że za tym wszystkim stoi coś więcej niż bardzo zły i podły człowiek i dlatego zwraca się do swojego byłego chłopaka, który cóż… już w młodości przejawiał dość nietypowe zainteresowania i zdolności.  

   Bardzo się cieszę, że „Szamański blues” ma w sobie elementy romansu, bo w innym wypadku pewnie długo przedzierałabym się przez tą książkę. Nie znałam dotąd pani Jadowskiej i jej twórczości, a muszę powiedzieć, że styl pisania ma dość ciężki, chociaż – jak powiedziałam znajomej – kiedy już się człowiek do niego przyzwyczai, to magicznie staje się stylem bardzo lekkim i przyjemnym. Trzeba tylko „przedrzeć” się przez pierwszych dwadzieścia, trzydzieści stron, a w tym z pewnością pomaga postać Konstancji, która jest jak dobry duch całej tej historii.

„- To brzmi jak opis syndromu sztokholmskiego.
- Dla psychologów. My, laicy, nazywamy to rodziną.”

   Duży plus należy się autorce za niebagatelne poczucie humoru, które świetnie rozluźniało napiętą niekiedy atmosferę. Po przeczytaniu tej jednej tylko książki byłam pewna, że dogadałabym się z autorką w realnym życiu, bo też jest nieco ironiczna i sarkastyczna. No, może tylko musiałabym bardziej wgłębić się w tematykę zjaw i upiorów, bo teraz jestem dość zielona w tej kwestii, a Jadowska jest ekspertem. Dodatkowo – wielki plus za narrację mężczyzny. Jak wiadomo kobiety są rozgadane, przeżywające i emocjonalne, mężczyźni zaś skupiają się na tym, aby mówić zwięźle, na temat i tak konkretnie, jak tylko pozwala na to sytuacja. Jadowska świetnie poradziła sobie z wejściem w skórę mężczyzny i gdyby nie jej nazwisko na okładce, mogłabym przypuszczać, że i autor jest stuprocentowym przedstawicielem męskiego gatunku.

   Poza tym, w książce zauroczył mnie duch byłego alkoholika, który gotowy był zdradzić wszystkie tajemnice – których oczywiście zdradzić nie mógł pod żadnym pozorem – za kilka kłębów oparów palącego się alkoholu. Jak widać stara dobra śliwowica rozwiązuje języki również po śmierci. W ogóle po tej książce – i jej następnej części, którą już przeczytałam, ale którą zrecenzuję wam dopiero koło piątku – nabrałam sympatii do duchów; zwykle w literaturze byli oni przedstawiani nieco obcesowo, bez większego zainteresowania czy polotu. Tutaj mają swój charakter i niekiedy bywają radosnymi zawadiakami.

  Podsumowując, jeżeli listopad was przygnębił, jest wam źle, mokro i smutno, to musicie zapoznać się z Witkacym, bo jemu też jest źle, mokro i smutno. Jednak mimo to los postanawia się do niego leciutko uśmiechnąć i wprowadzić do jego życia osobę, która stanie się dla niego wszystkim. I żeby była jasność – nie mówię tu o Konstancji, bo to byłoby za proste. A los nigdy nie chodzi prostymi drogami. Na koniec cytat, który mówi wszystko to, co we mnie siedzi. I pewnie w was obecnie też.

„Byłem jednak umiarkowanym optymistą, dostrzegałem więc cień szansy, że kiedyś nie będzie mokro, zimno i szaro, a ja, być może, doczekam tego dnia. „Być może” to wszystko, na co mnie stać, ale nie mówicie, że nie próbowałem wykrzesać z siebie radości istnienia.”