31 sie 2017

Szkolne wspominki.


   Z okazji nadchodzącego roku szkolnego, który totalnie mnie nie dotyczy, bo z wszelakiej edukacji wyrosłam już dawno, wzięło mnie na wspominki. Niektóre rzewne, niektóre zabawne, inne dość straszne, ale jak chyba każdy po kilku latach mogę powiedzieć – ta szkoła nie była taka zła.

   Do pierwszej klasy poszłam w 1999 roku. Jak to było dawno! Teraz dzieci, które wtedy się rodziły, już dodają milion zdjęć na Instagramie i kurczę, są pełnoletnie! Ja wtedy miałam dwa blond kucyki, niebieski plecak w Dalmatyńczyki, piórnik w Myszkę Miki i pióro zamiast długopisu, bo moja ambitna mama stwierdziła, że będę pisała piórem (nie pisałam.) Umiałam już czytać i pisać, bo nauczyła mnie tego babcia-nauczycielka, więc na lekcjach generalnie się nudziłam. Długo początkową edukacją się nie cieszyłam, bo końcem listopada trafiłam do szpitala, zoperowali mnie i do szkoły wróciłam w okolicach marca. Mama-nauczycielka (tak, i mama i babcia to nauczycielki, a babcia nawet dyrektorka szkoły!), zadbała o to, żebym nie została w tyle i zamiast lenić się popołudniami i wracać do zdrowia, rozwiązywałam z nią ćwiczenia i obie udawałyśmy, że matematyka jest równie przyjemna co polski.

   Właśnie, ta nieszczęsna matematyka… każdy inny przedmiot nie był mi tak straszny, nawet fizykę obroniłam zawsze na mocną czwórkę. Z „królową nauk” natomiast miałam problem, bo po prostu jej nie rozumiałam. Z wyjątkiem tangensów i sinusów, bo te potrafię rozwiązywać do dzisiaj i kompletnie nie wiem, dlaczego mi to wychodzi. Biorąc pod uwagę zdolności matematyczne mojego męża, dziecko będę musiała zapisać na korepetycje już w przedszkolu, żeby nadrobiło.

   Oprócz matematyki, w szkole nie cierpiałam jeszcze jednego. Kanapek. Czyli drugiego śniadania. Do dzisiaj jak widzę bułkę w folii aluminiowej to mi słabo i apetyt zanika mi na pół dnia. Nie wiem czemu mam taki uraz, może w poprzednim życiu zadławiłam się folią aluminiową przemyconą w bułce z szynką i serem? W każdym razie po pierwszej klasie moi rodzice zrezygnowali z domowych śniadań i kupowali mi rogaliki do szkoły. A w gimnazjum przestawiłam się na batony mars i uwierzcie – przez trzy lata, od poniedziałku do piątku, codziennie, w szkole, jadłam jednego marsa. Nie mam urazu, aczkolwiek teraz za nimi nie przepadam.

   O, mam pytanie. Czy u was w gimnazjum też malowanie się było całkowicie zakazane? U nas respektowali to okropnie, wychowawczyni potrafiła wstawić uwagę nawet za podmalowane rzęsy. Gorzej jak ktoś miał swoje długie i ciemne i był codziennie oskarżany o potajemne malowanie się. Zabronione było też noszenie szortów i spódnic krótszych niż te sięgające do kolana; teraz, jak przechodzę koło gimnazjum, z żalem stwierdzam, że przepisy chyba się zmieniły, bo połowa uczennic ma pośladki na zewnątrz a makijażu mają na twarzy więcej niż ja na swoim ślubie. Cóż, czasy się zmieniają.

   A jeżeli mówimy już o wychowawczyniach, to jakoś nigdy nie miałam do nich szczęścia. No, z wyjątkiem podstawówki. Moja wychowawczyni z liceum tak nas nie lubiła (co powtarzała nam na każdej lekcji), że w ramach wycieczki szkolnej wzięła nas na …. Spacer po mieście. Nasze miasto jest malutkie, każdy je zna jak własną kieszeń, nie ma tu żadnych zabytków, ba! w tamtych czasach nawet kino działało tylko w piątki. To była pierwsza i ostatnia wycieczka w ciągu trzech lat.

   Warto wspomnieć jeszcze o maturze, której każdy się boi. Oczywiście, jak większość maturzystów, miałam ambitny plan, żeby od września uczyć się do niej pełną parą. I jak 60% wszystkich odkładałam to w czasie: najpierw przełożyłam ostrą naukę do „po 11 listopada”, potem do „po Świętach”, po feriach, po Wielkanocy, a później uznałam, że i tak niczego się nie nauczę w tak krótkim czasie. Maturę zdałam, nawet nie czułam wielkiego stresu, ot trochę dłuższy i bardziej oficjalny sprawdzian. Zdawałam też rozszerzoną maturę z polskiego i do interpretacji był wiersz „Niech żyje bal”; wiecie, ten, który później śpiewała Rodowicz. Przez pół godziny próbowałam go przeczytać, bez włączania się w mojej głowie muzyki; trudna to sztuka, spróbujcie sami „przeczytać” tekst znanej piosenki.

   Uwierzycie, że na pierwsze wagary poszłam dopiero na studiach? Jak koleżanka raz mnie namówiła na opuszczenie wykładu, tak później często można nas było spotkać w kawiarni, zamiast na wykładzie o ustawodawstwie europejskim.

   Czy chciałabym wrócić do szkoły? Na dzień, może dwa. Na pewno nie na cały rok szkolny. Ale wy, którzy w poniedziałek zaczynacie intensywny rok szkolny, cieszcie się tym czasem. W końcu szkoła jest jak gorzka czekolada. 


24 sie 2017

Są takie książki, których nie wypada nie przeczytać - czyli książka inna niż wszystkie.


   Najtrudniej pisze się recenzje tych książek, które obarczone są stereotypami. I – nie oszukujmy się – jeżeli ktoś słyszy hasło: „powieść oparta na historii”, ucieka zazwyczaj w popłochu. Bo „w szkole nie lubiłem historii”, bo „to takie nudne”, bo „tam nie ma żadnej akcji”. A to wielki błąd, o czym będę starała się was teraz przekonać. Chociaż i tak wewnątrz czuję, że połowa komentarzy pod tą recenzją będzie brzmiała podobnie do: "nie moje klimaty kompletnie, niestety". Cóż, pewnie kilka lat temu sama bym tak powiedziała. Ale im jestem starsza, tym bardziej rozumiem, że warto jest poznać opowieści o tym, co było, bo wtedy łatwiej jest docenić swoje życie. Kiedy zacznie się doceniać to, jak przyszło nam żyć, potrawy zaczną lepiej smakować, a pocałunki z ukochanym staną się słodsze. Nawet zapalenie wieczorem światła zostanie okraszone lekkim uśmiechem, bo przecież jeszcze kilkadziesiąt lat temu na wsiach prądu nie było i czytano przy naftowych lampkach. A kilkaset lat temu czytanie było przeznaczone tylko dla uczonych, wysoko urodzonych, którzy mieli ku temu odpowiednie predyspozycje. Przejdźmy jednak do książki. 

   Do dzisiaj mówi się o wielkich władcach podbijających świat, władających całymi krajami, którzy odchodzili w swoich królewskich łożach w blasku chwały, otoczeni przez bliskich lub którzy umierali bohatersko podczas wojen, broniąc granic ojczyzny. Jednak prawie nigdy nie mówi się o narodzinach tychże władców; momencie, gdy ich strudzone matki, bez względu na to, czy miały tytuły i pieniądze, czy rodziły w otoczeniu sióstr, kuzynek i akuszerek czy samotnie w ciemnym zaułku, wytężały wszystkie swoje siły, by wydać na świat nowego człowieka i dać mu szansę na zapisanie się w dziejach tego świata. Rzadko kiedy wspomina się o ich wysiłku, o życiu, które przypadło im w udziale; jednak mniej jeszcze mówi się o innych kobietach żyjących przed setkami laty. Na palcach jednej ręki można wymienić te z nich, które zapisały się w kartach historii, a przeciętny człowiek wymienić potrafi jedynie Jadwigę i Bonę. No, może i Barbarę Radziwiłłównę, jeżeli uważał na historii. Za mało pamięta się o kobietach, które przecież wcale nie miały wtedy łatwego życia, bo ciągle musiały żyć w cieniu swoich ojców, mężów i synów. O kobietach, które chowały w zimnej ziemi zdecydowanie zbyt wiele swoich dzieci i które nie miały czasu ich opłakać, bo życie toczyło się dalej.

„Dlaczego w opowieści o przeszłości śmierć tak bardzo góruje nad narodzinami? Być może dzieje się tak dlatego, że schodząc z wielkiej sceny historii, jej aktorzy dźwigają na plecach wszystkie lata przeżyte cicho lub w pełnym świetle – i łatwo odróżnić, komu przypadła główna rola, a kto w milczeniu dźwigał swoją halabardę.”

   Anna Brzezińska, kobieta, o której wcześniej nie słyszałam, wgryzła się w karty historii i odgarnęła to, co oczywiste i znane, sięgnęła w jej głąb i stworzyła historię o córkach Wawelu. O królowych, księżniczkach, służkach i pomocnicach, które żyły w czasie wielkich Jagiellonów. Jeżeli zdaje się wam, że ich rzeczywistości wyglądała tak dostojnie, tak dumnie, jak przedstawia się Wawel podczas turystycznych wycieczek, to Brzezińska rozwieje wasze wyobrażenia. Małe księżniczki pisały po ścianach brzydkie słowa, ganiały się po królewskich korytarzach i ze śmiechem omawiały intymne sfery wyrzeźbionych aniołków, mieszczących się w sakralnych miejscach. Królowe, tak ciche i posłuszne według tego, co wiemy, były tak naprawdę podobne do nas – trochę psotne, lekko ironiczne i niezwykle uparte.

   Autorka przedstawiła piękną, zwartą opowieść, tworząc postać Reginy, nic nie znaczącej w świecie chłopki, która trafiła na przedmieścia Krakowa i tam rozpoczęła służbę u mistrza Bartłomieja. Po kilkunastu miesiącach wydała na świat dziecko, którego nie chciała i którego się brzydziła; młodą, zrozpaczoną i bezdomną kobietę przygarnęły ladacznice, które wychowały małą dziewczynkę i traktowały ją maskotkę. I do tej roli nadawała się idealnie, bo Dosia, córka Reginy, była karłem, a jej krótka fryzurka i spiczaste uszy tworzyły z niej prawie elfa. Dziewczynka po latach trafiła na królewski dwór i to właśnie ona jest jedną z głównych bohaterek tej książki. Jedną, bo oprócz niej przez całą historię przetaczają się tłumy niewiast, mniej i bardziej zapamiętanych.

   Brzezińska, wraz z Dosią, przeprowadza nas przez wszystkie aspekty życia ówczesnych niewiast; opowiada o trudnych porodach, o połogach, które trwał czterdzieści dni i w czasie których kobieta nie opuszczała specjalnie przeznaczonej do niego izby, o małżeństwach, które często były zawierane wbrew woli oblubienicy i o śmierci, która jako jedyna w tamtych czasach, wszystkich traktowała po równo.

 „Córki Wawelu” to przepiękna historia o bólach, rozpaczy, o radościach i szczęściu. To wyszywany ludzkimi życiami arras, w który wplecionych są setki kobiet, które kiedyś tam żyły i które – pośrednio – tworzyły naszą ówczesną historię. Zepchnięte z piedestału, niedoceniane, upchnięte w cień starały się czerpać ze swojego życia jak najwięcej. Niektóre rodziły królów, dorastały wśród możnowładców inne były mniej warte niż dojna koza. Ale dzięki Annie Brzezińskiej przez pięćset stron pamięć o nich powróci, chociaż na chwilę. I może niekiedy ktoś zapłacze cicho nad ich losem, może ktoś przez chwilę poczuje dumę, że takie kobiety były. Istniały. Tworzyły historię. 

„Wciąż czuję w ramionach ciężar mojej małej królewny […]. Martwe dziecko jest cięższe niż wszystkie ludzkie grzechy.”


Książka pojawi się w księgarniach 14 września. 


22 sie 2017

Jakie kobiety są najczęściej wybierane na żony?


   Bez dłuższych wstępów i rozważań; portal World of Female jakiś czas temu stworzył zestawienie, które pokazało jakich dziesięć typów kobiet mężczyźni najczęściej wybierają na swoje żony bądź partnerki. Gotowi na rzeź niewiniątek?

   Miejsce 10. Kobieta-dziecko – tak jakby dziwnie i niepokojąco to brzmi, jednak w zasadzie chodzi o taki typ kobiety, która fizycznie jest dorosła, jednak jej psychika osiadła gdzieś w okolicach pięciolatki i od tamtej pory nie ruszyła ani trochę. Na pewno znacie taką osobę, która zachowuje się jak rozpieszczona młodociana i piszczy na widok każdego zwierzątka – chociaż piszczenie na widok zwierząt nie jest niczym złym, bo sama tak robię.

   Miejsce 9. Mamusia – i nie chodzi tutaj o kobietę, która ma już dziecko, ale o taką, która swojego mężczyznę będzie traktowała jak kochanego synka. Czyli wyprać, uprasować, nakarmić, pomasować plecki, powiedzieć jaki jest wspaniały, buziaczek w policzek i dobranoc, zakrywamy kołderką. Trochę zalatuje Edypem, chociaż on świadomy takiego stanu rzeczy nie był.

   Miejsce 8. Tajemnicza dama – się naoglądali za młodu filmów z Bondem i później marzy im się własna kobieta szpieg. Tajemnicze kobiety mają to do siebie, że one są intrygujące tylko na początku, bo później, kiedy związek już jest w pewnym rozkwicie i ona nagle tajemniczo znika na pół miesiąca, to nie jest to coś pożądanego. Chyba, że są tacy, którzy lubią odpocząć sobie od partnerki i wypatrywać jej w oknie, kiedy po kilku tygodniach wróci strudzona do domowych pieleszy. Albo też tajemnicze kobiety zamiast odpowiedzieć co u nich słychać, mruczy tylko „domyśl się!”.

   Miejsce 7. Nieśmiała i niedoświadczona – z taką kobietą mężczyźni mogą poczuć się bardziej pewnie, bo skoro jest niedoświadczona to po pierwsze, niczego im nie zarzuci a po drugie – nawet, gdyby wiedziała, że coś jest nie tak, to przecież jest zbyt nieśmiała, żeby to powiedzieć. Marzenie dla mężczyzn z kompleksami!

   Miejsce 6. Pasjonatka – o, to chyba o mnie! Ponoć, jeżeli kobieta ma jakąś pasję i się jej oddaje, to jest to szalenie pociągające i seksowne. Co jednak, jeżeli pasją kobiety jest zbieranie ślimaków do słoika i obserwowanie ich godów? Czy to wtedy też podnieca faceta, czy może chodzi o taką pasję, której można oddawać się w szortach i kusej bluzeczce? Takie sprawy powinny być w badaniach sprecyzowane, naprawdę…

   Miejsce 5. Seksoholiczka -  oh, mój ulubiony wydmuchany frazes! Każdy mężczyzna marzy o seksoholiczce, a jakby przyszło co do czego, to pewnie większość z nich uciekłaby, gdzie pieprz rośnie.

   Miejsce 4. Aktywistka – tak, a potem weź chłopie ganiaj z nią na każdy marsz, bo ona musi być, musi pomóc i nieważne, że nie zawsze wie o co walczy i przeciw czemu protestuje, ale przecież nie można siedzieć w domu z założonymi rękami!

   Miejsce 3. Rozpieszczona – mała księżniczka, ah! Wiecznie naburmuszona, tupaniem nóżką i kocim spojrzeniem próbuje dostać to, czego w danej chwili chce. I zazwyczaj się jej to udaje do momentu, gdy mężczyzna powie stop, gdy ta sprzeda ich mieszkanie i bez jego wiedzy kupi ziemię w Las Vegas, bo tam jest tak światowo i przecież ona może.

   Miejsce 2. Pewna siebie – pogubiłam się. Zawsze wmawiano mi (i innym kobietom pewnie też), że mężczyźni czują się męscy, gdy czują się potrzebni. Wiecie, to te momenty, kiedy słabym głosikiem prosimy, żeby zmienili żarówkę, bo my nie potrafimy, żeby wymienili olej w samochodzie, bo my nie wiemy, gdzie się go wlewa i żeby poszli zapłacić rachunki, bo to przecież za trudne na nasze możliwości! Tutaj jednak okazuje się, że mężczyźni lubią, kiedy kobieta jest pewna swego i nie udaje małej, zagubionej dziewczynki. Chociaż może chodziło im o pewność własnego ciała i poczucie własnej wartości?

   Miejsce 1. Diwa – serio? Diwa? Chociaż jak się nad tym zastanowić, znam kilka kobiet, które zachowują się jak istne gwiazdy a ich mężczyźni są na takim poziomie, że nazywać ich pantoflami to obraza dla tradycyjnych przedstawicieli pantoflarzy. Diwy nie muszą krzyczeć na swoich mężczyzn, wystarczy, że zgromią ich wzrokiem a ci potulnie udają się do swojego kącika i tam odbębniają swoje małżeńskie obowiązki. Ah, czy są jakieś kursy doszkalające jak być diwą?

   Kochane moje! Nieważne, czy jesteście seksoholiczkami, aktywistkami czy tajemniczymi damami – jeżeli trafiliście na taki egzemplarz mężczyzny, który was kocha i który akceptuje was z całym dobrodziejstwem inwentarza, jest dobrze. Dobiłyście do właściwego portu.  


17 sie 2017

Jak ochronić swoje dziecko?


   Przez kilka ostatnich lat nie cichną konflikty związane ze szczepieniem dzieci. Niektóre matki uważają, że szczepić się powinno, bo to pomaga chronić mały organizm przed chorobami, które mogą zaatakować znienacka i wyrządzić wielką krzywdę. Inne z kolei uważają, że to nienaturalne i wbrew powszechnemu obowiązkowi nie stawiają się na szczepienia. Jednak co się dzieje wtedy, kiedy niezaszczepione dzieci zaczynają zarażać te szczepione? Czy rodzice mają obowiązek informować innych, że ich dziecko nie ma w sobie przeciwciał na poszczególne choroby?

   Isobel jest matką jakich wiele; kocha swoje dzieci i chce, żeby były jak najzdrowsze. Dlatego też, kiedy przeczytała przed laty o doniesieniach, jakoby szczepionki powodowały u dzieci autyzm, zdecydowała się nie ryzykować. I nie stało się nic strasznego, maluchów nie zaatakowały żadne pneumokoki, nie chorowały częściej niż te, które były szczepione zgodnie z medycznym zaleceniem. I nikt by nawet nie pamiętał o tym, że lata temu podjęła taką, a nie inną decyzję, gdyby nie to, że jej najstarsza córka, nastoletnia Gabriella zachorowała na odrę. Przeszła ją dość lekko, jej organizm był już silny, jednakże zaraziła kilkumiesięczną Iris, córkę przyjaciół rodziny. Ta z racji wieku nie była jeszcze zaszczepiona, a gwałtowny przebieg choroby spowodował, że dziewczynka nieodwracalnie straciła słuch.

   Jej ojciec, Ben, postanowił skierować sprawę do sądu, zarzucając wieloletniej przyjaciółce, że nie poinformowała ich o zagrożeniu, że nie wspomniała ani słowem, że jej dzieci są niezaszczepione i co za tym idzie – są potencjalnymi nosicielami chorób, które mogą skrzywdzić ich dziecko. 

   Cała książka jest dość kontrowersyjna; osobiście jestem zwolenniczką szczepień i moim zdaniem rodzice, którzy z nich zrezygnowali, powinni poinformować o tym fakcie innych rodziców posiadających dzieci, szczególnie te małe, które nie zostały jeszcze zaszczepione na wszystkie choroby. Chociażby po to, żeby nie wydarzyła się taka sytuacja jak w książce, bo niestety nie jest to fikcja literacka, ale rzeczywistość przeniesiona na karty powieści.

   Autora książki porusza się dość swobodnie w tej trudnej tematyce, jednakże brak jej obiektywizmu; odniosłam wrażenie, że jest zatwardziałą zwolenniczką szczepienia, a moim zdaniem najważniejszą cechą autora jest brak stronniczości, brak opowiedzenia się po jednej ze stron. Dobry pisarz powinien pobudzić czytelnika do zajęcia jakiegoś stanowiska, samemu pozostając w cieniu. Tutaj niestety czułam, że jej zdanie jest mi narzucone i to dość ostro. Jednakże muszę ją pochwalić za sposób narracji; bardzo podobny do tego, który w swoich książkach prowadzi Jodi Picoult. Autorka dopuszcza do głosu obie strony konfliktu, zarówno Isobel, jak i Bena, dając im obojgu możliwość wypowiedzenia się, wyrażenia swojego stanowiska i swoich myśli. Także język jest lekki, miło się czyta całą książkę, nie pojawiają się żadne zgrzyty, ani „toporniejsze” kawałki.

   „Dawka życia” to powieść mówiąca o tym, że bycie matką wcale nie jest łatwe. To podejmowanie szeregu decyzji, które w późniejszych latach mogą zawarzyć na całym życiu dziecka. To poruszanie się pomiędzy minami rozrzuconymi przez los i dramatyczna walka o to, żeby jak najmniej odłamków trafiło w najważniejszą dla matki istotę – w jej dziecko. 


13 sie 2017

Stereotypowa babska książka.


   Jestem typową kobietą i czytam typowo babskie książki. Wiecie, takie o miłości. Czytałam już Norę Roberts, Danielle Steel, Nicholasa Sparksa, Susan Elizabeth Philips, Helen Fielding, Emily Giffin a także naszą rodzimą Magdalenę Witkiewicz, Katarzynę Grocholę czy Monikę Szwaję. Bez wstydu przyznam, że lubię taką tematykę, bo czasami i od thrillerów i kryminałów należy odpocząć i przeczytać coś lżejszego, poprawiającego nastrój. Jednak muszę stwierdzić, że schemat tych książek jest często dość podobny i dzisiaj opiszę wam fabułę, która występuje zazwyczaj w większości babskich romansów. Nie traktujcie tego zbyt serio, nie oburzajcie się, to tekst ku rozrywce.

   Główna Bohaterka w ośmiu na dziesięć przypadków jest dziennikarką albo nauczycielką. W pozostałych dwóch przypadkach to bohaterki książek Danielle Steel i są bajecznie bogate i nie muszą pracować bądź są bezrobotne i bezdomne i dopiero na końcu książki stają się bajecznie bogate. I nie muszą pracować. Najczęściej Bohaterka uważa się za brzydką osobę, a później nagle przegląda się w lustrze/wystawie sklepowej i następuje jej opis, który jasno wskazuje na to, że jest piękna. Ma sprężyste włosy, duże, błyszczące oczy, zgrabny nosek, a ostatnio coraz częściej mowa jest o pięknie zarysowanych brwiach. Oczywiście całe otoczenie widzi w niej piękną kobietę, a ona uważa się za szkaradztwo.

   Kiedy dochodzi do spotkania z mężczyzną, fabuła toczy się dwojako; albo od samego początku Bohaterka i spotkany przyszły królewicz się nie cierpią i dogryzają sobie na każdym kroku, albo ich znajomość jest sympatyczna i miła, aczkolwiek żadne z nich nie próbuje czegoś więcej. Życie Bohaterki nagle zaczyna się walić – zwalniają ją z pracy, odchodzi jej chomik, którego miała od dzieciństwa, kamienica, w której mieszka nagle została zalana przez wodę, albo ewentualnie ksiądz podczas spowiedzi nie daje jej rozgrzeszenia. W każdym wypadku, Bohaterka jest nieszczęśliwa i idzie pić. Tam spotyka nieświadomego swojej roli księcia, który postanawia dotrzymać jej towarzystwa i dochodzi do pocałunku. Później przez chwilę jest cudownie, co rano budzą ich ćwierkające wesoło wróbelki, dookoła jest zielono, a oni codziennie chodzą do łóżka. I to jak! Seks w książkach tego rodzaju zawsze jest namiętny, delikatny, dziki, niestosowny i przewspaniały, a bohaterowie zawsze i wszędzie mają ochotę, możliwości i siły.

   W końcu  nadchodzi kryzys i tutaj możliwości jest bez liku. Ktoś coś źle zrozumiał, ktoś nie miał ochoty na namiętny seks, ktoś wziął siostrę idealnego mężczyzny za jego kochankę albo po prostu w Bohaterce coś „pękło” (im często coś w środku jestestwa pęka) i musiała odejść. Następuje kilka(naście) stron smutku i chandry, gdzie nawet radosne wróbelki przestają śpiewać, a dotąd słoneczne niebo pokrywają ciemne chmury. Punkt kulminacyjny następuje w momencie, gdy ona i on spotykają się przypadkowo i okazuje się, że całe nieporozumienie można wyjaśnić w trzech zdaniach. Oczywiście nie mogli zrobić tego wcześniej, bo tak trudno jest dwójce dorosłych, dojrzałych ludzi wziąć i po prostu porozmawiać. Następuje szczęśliwe zakończenie, wspaniały i boski the end, a czytelniczki zamykają książkę z głośnym westchnieniem, patrzą na swojego Janusza i żałują, że takie rzeczy to tylko w książkach.

   Ten schemat można lekko modyfikować, dodać do postaci Bohaterki dziecko z nieudanego  poprzedniego związku, obarczyć idealnego mężczyznę skrywanym sekretem bądź dorzuć dla pikanterii kilkunastomilionowy majątek należący któregoś z nich. I mimo, że w 90% przypadku babskie książki opierają się na przedstawionym schemacie, to i tak miło się je czyta. Chyba taka już nasza natura. 

   Zgadzacie się ze mną? Czy ja po prostu trafiam na takie a nie inne książki? Piszcie!

10 sie 2017

A Ty? Czego się boisz?


   Mówią, że strach ma wielkie oczy. Że trzeba stawić mu czoła, bo tak naprawdę nie ma na tym świecie niczego, czego nie moglibyśmy udźwignąć. Od małego dzieci są uczone, że w szafach wcale nie mieszkają potwory, że to tylko wytwór ich nazbyt pracującej wyobraźni; koszmary senne rozpatrywane są w kategorii radzenia sobie z codziennymi problemami, uporządkowaniem i pozbyciem się złych myśli. Ale prawda jest taka, że wszyscy nadal się czegoś boimy.

   Teraz, kiedy mały człowiek mówi nam, że boi się Hulka, uśmiechamy się kpiąco, bo doskonale wiemy, że to tylko postać z komiksów. Ale przecież kilkanaście lat temu sami chowaliśmy się pod kołdrą, w strachu przed latającym psem z „Niekończącej się opowieści”. Nie pomagały tłumaczenia mamy ani babci, że to fikcyjna postać, że takich długich psów nie ma, że Panu Bogu najdłuższy wyszedł tylko jamnik, później zaprzestał już dalszych eksperymentów. Później ktoś w przedszkolu mówił, że w wiadomościach informowali o końcu świata; i dalej zaczynaliśmy się bać, no bo jak to mamy umrzeć, kiedy nie chcemy a poza tym na wtorek umówiliśmy się z koleżanką na zabawę z lalkami, a tutaj taka niesprawiedliwość, w poniedziałek koniec świata!

   Później, w czasach szkolnych przyszedł inny strach; przed sprawdzianami, kartkówkami, trudnymi pytaniami i pierwszymi kłótniami z rówieśnikami. Wtedy ważne było to, czy Kaśka albo Aśka będą chciały grać z nami w gumę i czy pan od matematyki zdecyduje się przełożyć sprawdzian z ułamków; bo jak nie przełoży to dostaniemy pałę i tata w domu będzie znowu miał pretensje, że się nie nauczyliśmy. Teraz już wiemy, że to były małe strachy, ale wtedy sprawiały, że nie mogliśmy zasnąć wieczorem, zastanawiając się, co to będzie.

   Paradoksalnie, im bardziej rośliśmy, im więcej rozumieliśmy, tym bardziej irracjonalny był nasz strach. Banie się potworów jest racjonalne, bo mogą zabić czy skrzywdzić. Banie się sprawdzianów czy matury jest równie prawidłowe i oczywiste. Później jednak przychodziły dziwne strachy. Jasne, nie od razu. Bo najpierw przychodziła młodość; wspaniały czas, kiedy ma się poczucie, że jest się tytanem, można wszystko, jest się niezniszczalnym, niepokonanym. Człowiek zaczyna się wtedy robić butny, wykrzywia twarz w stronę losu i ironicznie pyta: ‘ja nie dam rady?’. Później się zakochujemy, zakładamy rodzinę, uczymy się żyć z drugą osobą i jesteśmy przekonani, że wspólne picie kawy co rano i zajadanie jajecznicy w każdą niedzielę jest czymś, co się nam od losu się po prostu należy.

   Przed ślubem boimy się czy wszystko się uda, czy złośliwi krewni i znajomi będą komentować na głos wszystko to, co im się nie spodoba, czy wesele nie skończy się przed północą, czy poradzimy sobie w małżeństwie, czy spiszemy się później jako mama i tata.

   Kiedy przychodzą dzieci, a młodość powoli się kończy, zaczynamy się bać tego, czego nie znamy; choroby, samotności, śmierci. Jak litanię odmawiamy co roku podczas wigilii naszą własną modlitwę: ‘i żebyśmy za rok znowu wszyscy się tutaj spotkali’. Lawirujemy pomiędzy nieszczęściami i wypadkami, próbując chronić wszystkich tych, których kochamy, z mniejszą lub większą skutecznością. Tracimy bliskich, przez śmierć albo prozaicznie, przez nieporozumienia, niezgodność charakterów czy z braku czasu. Na ich miejsce przychodzą nowi, ale im jesteśmy starsi, tym trudniej nam w pełni zaufać drugiemu człowiekowi. Okazuje się, że życie wcale nie jest tak proste, jak wydawało nam się jeszcze kilka lat temu. Łatwiej jest, kiedy obok jest ta druga osoba, która co rano wypija z nami kawę a co niedziela je jajecznicę z sześciu jaj; to jest w porządku, to pomaga, to daje szczęście.

   Aż w końcu przychodzi moment, kiedy tęsknimy za latającym psem, za sprawdzianem z chemii i za kłótniami z koleżankami w podstawówce. Bo jedyne czego się boimy, to to, że przyjdzie chwila, kiedy wstaniemy rano, zaparzymy kawę, usmażymy jajecznicę a jego już nie będzie i nie spędzimy razem kolejnego poranka. I już nie będzie w porządku. 


8 sie 2017

"Po śniegiem" - zachwyciłam się czeską literaturą!


   Zazwyczaj w filmach i w książkach więź między rodzeństwem jest pokazana jako coś podniosłego, wspaniałego i wyjątkowego. Jednak w rzeczywistości często się zdarza, że osoby, których łączą wspólni rodzice, są dla siebie obcy, nie potrafią się dogadać, więcej ich dzieli, niż zjednuje. Blanka, Olga i Kristyna to siostry, które wcale nie są sobie bliskie, jednak pewnego zimowego ranka wsiadają razem do samochodu i ruszają do rodzinnego domu, uczcić urodziny ojca. Bo wypada.

   Blanka jedzie z dwoma córkami i niemowlakiem, Olga z kilkuletnim synkiem Olinkiem, a najmłodsza Kristyna jedzie z morderczym kacem, który rozbrzmiewa w jej głowie niczym młot pneumatyczny. Już od samego początku można zauważyć, że siostry za sobą nie przepadają; każda inaczej ułożyła sobie życie i mają do siebie ciągłe pretensje o to, że nie rozumieją siebie nawzajem. Blanka, najstarsza z nich, jest przykładną żoną i matką, chociaż ani jej mąż, ani dzieci, tego faktu nie doceniają. Nie rozumie, jak można karmić dziecko butelką, jakim cudem można pozwalać mu na wszystko i jak niby ma podobać się mężowi, kiedy ma na głowie cały dom i trójkę urwisów; Olga z kolei, która samotnie wychowuje syna nie rozumie tej wiecznej sztywności w domu siostry i tego olewającego podejścia do męża. Najmłodsza, Kristyna trzyma się na uboczu, obserwując tylko kłótnie starszych sióstr i uciekając przed ich ostracyzmem.

   „Pod śniegiem” to książka, która skonstruowana jest w niezwykły sposób; czyta się ją jak gonitwę myśli, brak tam miejsca na dialogi, cudzysłowie. Wszystko jest napisane chłodno, rzetelnie, jednakże nie brak tam emocji. Jest wprost magiczna w swej prostocie; autorka pokazała, że nie potrzeba wielkich zabiegów stylistycznych i gramatycznych, kiedy ma się co przekazać. Wprawdzie przez pierwsze kilka stron męczyłam się okropnie, próbując wczuć się w styl Soukupovej, później jednak tekst sam płynął mi przed oczami, a ja czytałam coraz szybciej i szybciej, chcąc wchłonąć w siebie całą tę historię. To jak ze spróbowaniem nowego smaku napoju – na początku jest dziwny, niecodzienny, jednak z czasem smakuje coraz lepiej i lepiej, człowiek zachłanniej go pije.

   To książka o wzajemnych pretensjach, o żalach, które nosimy w sobie, ukrywając je pod miłymi, sztucznymi uśmiechami i pozorną uprzejmością. To powieść, która pokazuje, że takie zachowanie jest jak rak; niepostrzeżenie rozwija się gdzieś w naszym środku, a kiedy w końcu go zauważamy, jest już za późno na bezbolesne leczenie. To również opowieść o tym, co boli kobiety, jak skomplikowana jest ich dusza, jak niewiele trzeba, aby je zranić i jak małe drzazgi tkwią w nich przez lata.

„Po prostu lepiej być samemu, bo samotny człowiek niczego się nie spodziewa, niczego nie oczekuje, a kiedy żyje z kimś, łudzi się, że ta druga osoba zachowa się w jakiś konkretny sposób, że do czegoś się przyda, że będzie czuć się lepiej tylko dlatego, że ta osoba jest przy nim. Ale tak nie jest (…) z czasem życie robi się nie do wytrzymania (…) po prostu nie da się swobodnie oddychać w towarzystwie tej drugiej osoby.”

   Autorka postawiła na obserwację zwykłego dnia, opisywanie szczegółów, detali, których zazwyczaj się nie zauważa. Lekkie skrzywienie ust, niepokojące chrząknięcie, rzucona ot tak sobie nieprzyjemna aluzja. U Blanki, Olgi i Kristyny takie niuanse narastają do rangi znieważenia, okropnego i bolesnego. Autorka ma gorzki, mocny jak poranna kawa humor, który wcale nie bawi, ale uwidacznia nieprzyjemną prawdę; brak w tej książce pretensjonalności, brak jest banałów, brak patosu. A jednak czegoś uczy, każe się nad sobą zastanowić i nad swoimi relacjami z bliższymi; szczególnie z tymi, z którymi blisko być nie chcemy.

   Historia trzech sióstr i ich rodziców, nie różni się niczym od tych historii, które toczą się w naszych domach, w naszych rodzinach; inne jest tylko natężenie konfliktów i inne są sposoby radzenia sobie z nimi. Soukupová pokazała co się dzieje, kiedy wszystko zamiata się pod dywan – pod śnieg - i próbuje się nie zauważać tego, co złe i niepokojące. Bo tak naprawdę śnieg przykrywa wszystko tylko na chwilę; później przychodzą roztopy i to, co było położone pod piękną, białą, aksamitną płachtą, wyjawia się na nowo. I nigdy nie daje o sobie zapomnieć.

   Zachwyciłam się czeską literaturą. Gdyby moje rekomendacje coś znaczyły, tej książce dałabym ją bez wahania. To trzeba przeczytać!

6 sie 2017

"Czarna Madonna", czyli po raz pierwszy zawiodłam się na Mrozie.


   Bezsprzecznie, Remigiusz Mróz jest ostatnimi czasy najbardziej płodnym polskim autorem; nowe książki wychodzą spod jego klawiatury z prędkością karabinu maszynowego, a zachwyceni fani mogą cieszyć się perypetiami Chyłki, Zordona, Forsta czy pochmurnego Gerarda. Sama z chęcią czytam wszystko to, co Mróz napisał, ale ciągle z przestrachem, że to szybkie tempo może sprawić, że w końcu się potknie, straci wiele ze swojego uroku, pogubi się trochę w literackich fabułach.

   Ostatnio na rynku pojawiła się „Czarna Madonna”, kolejna powieść autora, która jednak tym razem nie była kryminałem, ale horrorem religijnym. Oczywiście kupiłam, przeczytałam. I już po pierwszych stronach stwierdziłam, że stało się to, czego się obawiałam. Mróz przesadził z prędkością i nieco się wykoleił. Ale po kolei.

O fabule zdań kilka

   Filip i Aneta byli pozornie zwykłą parą narzeczonych, którzy chcieli wybrać się na wycieczkę, żeby odpocząć trochę od codzienności. Jednak mężczyzna nie dostał wolnego i jego ukochana musiała polecieć sama. Pech chciał, że Boeing 747, którym leciała do Tel Awiwu zniknął z radarów. Nigdzie nie było wraku samolotu, nikt nie poinformował o jakichkolwiek problemach. Po prostu rozpłynął się z powietrzu. Filip zaczął szukać ratunku dla narzeczonej, śledził wszystkie możliwe informacje, ale żadne służby nie mogły odnaleźć wraku. I w tym momencie pojawia się pierwszy bolesny zgrzyt, bo już kilka dni po katastrofie Filip – który był wcześniej księdzem, ale zrezygnował z posługi – zaczął szukać rozwiązania w zjawiskach nadprzyrodzonych. Zaraz później zaczął pluć czarnym śluzem, tajemnicza siła nie pozwalała mu się przeżegnać a do jego domu ni stąd, nie zowąd zawitała stara szeptucha, wysłana przez jego zmarłego bliskiego. Hola, hola, co?!

   Rozumiem pomysł na całą koncepcję i rozumiem, że trudno jest wpleść w rzeczywistość siły nieczyste i że w tym momencie musi zadziałać przede wszystkim wyobraźnia. Jednak po Mrozie, który zawsze – nawet, gdy coś było mało prawdopodobne – przekonywał czytelnika do swojej wizji, spodziewałam się czegoś więcej, niż zaprezentował tutaj. Po prostu nic nie trzyma się kupy; ni stąd nie zowąd zwyczajny mężczyzna zaczyna szukać rozwiązania w religii, w Starym Testamencie i w jego rozważaniach.

A można było to zrobić dobrze!

   Żeby nie było, że ma możliwości pokierowania fabułą w taki sposób, żeby postacie diabła i demonów nie wzięły się znikąd – dla przykładu podam książkę Tess Gerritsen „Klub Mefista”, gdzie wszystko co niewyjaśnione, mroczne i pozaludzkie, jest stabilnie osadzone w rzeczywistości bohaterów. I ta pozycja nie jest nawet horrorem religijnym, ale kryminałem, połączonym z thrillerem, jednak Gerritsen tak świetnie poradziła sobie z "demoniczną" stroną fabuły, że faktycznie czułam niepokój, bałam się i miałam w nocy koszmary. Swoją drogą polecam książkę, bo jest niesamowita i czyta się ją z zapartym tchem. 

Gdzie ten Mróz?! 

   Wracając jednak do Mroza; później, po tym nieprzyjemnym początkowym zgrzycie, było już trochę lepiej, chociaż nieporywająco. Mało było tutaj Mroza w Mrozie. Filip, na tle innych bohaterów, powołanych przez niego do życia, był zbyt mało wyrazisty, zbyt ciapkowaty, zbyt wycofany. Kinga, siostra jego zaginionej narzeczonej, też nie miała tego charakterku co inne damskie postacie, wykreowane w jego powieściach. Gdyby ktoś dał mi „Czarną madonnę”, bez podpisanego autora, w życiu nie stawiałabym, że to Remigiusz nim jest.

A miałam się bać...

   Miałam się bać, a się irytowałam. Miałam czuć na sobie oddech samego diabła, a oprócz upału nie czułam nic. Niestety nie do końca to wyszło. O wiele większy czułam niepokój przy „Kasacji” czy „Behawioryście” niż przy „Czarnej Madonnie”. Chociaż są i zwolennicy, z tego co widziałam na portalach; co kto lubi, o gustach – jak wieść gminna niesie – się przecież nie dyskutuje. 

1 sie 2017

Podsumowanie lipca



   Chyba nikogo, kto już chwilę czyta mojego bloga, nie zdziwi informacja, że tegoroczny lipiec był najbardziej udanym miesiącem w moim życiu. A powodów ku temu było aż sześć.

Wzięłam ślub!

   Ten punkt ciężko będzie przebić, coś mi się zdaje. Równy miesiąc temu mniej więcej o tej porze siedziałam w kościele i czekałam na moment, aż stanę się żoną. Cudowny rok przygotowań w końcu dobiegł końca i mogłam się po prostu cieszyć chwilą; i uwierzcie mi, wtedy nie myśli się o tym, czy coś wyszło, czy ktoś coś obgaduje, jak inni są ubrani – jesteście tylko wy. Kobiety przed ślubem, powiadam wam - przede wszystkim - nie przejmujcie się tak bardzo szczegółami! Sama przeżywałam winietki, dekoracje, ozdoby, oprawę w kościele i mówię wam, że nie warto. Na sporo spraw w dniu ślubu nie ma się wpływu i szkoda nerwów. U nas od rana padało, ksiądz odprawił nam całą mszę w 30 minut, bo spieszył się na kolejny ślub, w czasie modlitwy pomylił moje imię, dekoratorka okropnie spisała się w kościele a na sali trzeba było czekać 40 minut na obiad, bo przez krótką mszę za szybko przyjechaliśmy. A, i co często jest tematem dyskusji - dwie koleżanki miały ubrane białe sukienki, ale to zarejestrowałam dopiero po oczepinach, jak same zapytały, czy mi to nie przeszkadza. Uwierzcie, panny młodej nie da się przyćmić!
   Zdjęć z tego dnia jeszcze nie mam, ale żeby zaspokoić waszą ciekawość, bo co i rusz piszecie mi na maila, żebym w końcu coś wam pokazała, zamieszczam swoje zdjęcie z przymiarki. Bez fryzury i makijażu, w za dużej sukni. I jak widzicie, postawiłam na prostotę. 


Byłam w podróży poślubnej!

   Pierwszy raz spędziliśmy ze sobą tyle czasu! Przegadaliśmy kilka wieczorów i ciągle było nam mało. Wspinaliśmy się po górach, szukaliśmy owiec, żebym mogła zrobić sobie z nimi zdjęcie, stołowaliśmy się w restauracjach, próbowaliśmy nowych smaków. Zdecydowanie powinniśmy co rok urządzać sobie takie wakacje.

Miałam czas na czytanie!

   W końcu! Większa ilość wolnego czasu sprawiła, że mogłam poczytać. Nadgoniłam powieści Mroza, Gerritschen, wróciłam też do starszych książek autorstwa Musierowicz. Nawet przeczytałam trzy nowości, co w moim przypadku jest sukcesem, bo czasu ostatnio miałam jak na lekarstwo! Mam nadzieję, że ta tendencja wzrostowa pozostanie bez zmian!

Wróciłam do systematycznego blogowania

   Możecie sobie tylko wyobrazić, jak brakowało mi kontaktu z wami; w czerwcu byłam tutaj bardzo rzadko i ciążyło mi to na sercu, ale niestety nie dałam rady rozszerzyć doby. W sumie może i ta przerwa dobrze mi zrobiła, bo naładowałam baterie i teraz mam pomysły na nowe wpisy.

Wzięłam udział w sesji zdjęciowej!

   Co prawda była to ślubna sesja plenerowa, ale „sesja zdjęciowa” brzmi tak… dumnie, prawda? Wczoraj, pomimo upału i braku sił wszelakich wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy podbijać świat. Powiem wam, że myślałam, że będę się stresowała, bo nigdy nie lubiłam, jak ktoś robił mi zdjęcia, ale dzięki profesjonalizmowi fotografa i szwagrowi, który świetnie rozładowywał atmosferę, uśmiech nie schodził nam z twarzy. Kilka zdjęć podejrzałam i są prześwietne! Teraz tylko czekam na efekt końcowy, którym będę mogła się wam pochwalić.

Jestem żoną
   
   I z całą pewnością stwierdzam, że to najfajniejszy stan! Mieszkaliśmy już razem przed ślubem, ale teraz jest tak... lepiej, stabilniej, intensywniej. Cudownie i ciężko jest opisać dlaczego, co w naszych relacjach nie zmieniło się tak wiele. Ot, magia małżeństwa.

   A na koniec zdjęcie w zdjęciu, czyli mój mąż, który robi mi zdjęcie, kiedy ja robię mu zdjęcie. 

Brodaty przystojniacha mój!