30 cze 2016

Emily Giffin #2 - "Coś niebieskiego"


   Jeśli czytaliście wczorajszą recenzję to doskonale wiecie kim jest Darcy. Byłą narzeczoną Dexa, byłą przyjaciółką Rachel, egoistką wpatrzoną tylko i wyłącznie w siebie samą. Przynajmniej z pozoru. Bo Emily Giffin postanowiła dać jej szansę obronić się w książce, która opowiada o tym, co działo się po wydarzeniach opisanych w „Coś pożyczonego.”

   „Coś niebieskiego” zaczyna się tak, jak Darcy lubi najbardziej; kobieta jest w centrum zainteresowania, jako porzucona przyszła panna młoda. Przyjaciele i rodzinna stają za nią murem, oskarżając niewierną przyjaciółkę i zbałamuconego byłego o zdradę jakiej świat jeszcze nie widział. Cóż, Darcy snując swoją wersję wydarzeń pominęła kilka ważnych kwestii, jak na przykład to, że miała romans z przyjacielem Dexa, Marcusem. I że zaszła z nim w ciążę, ciągle mierząc suknie na zbliżające się wesele. Ale po co informować wszystkich od razu o tym fakcie? Lepiej poczekać miesiąc, dwa i znowu być w centrum zainteresowania a później urodzić zadziwiająco ciężkiego i dużego wcześniaka i wieść spokojne życie z nowym partnerem. Taki przynajmniej był plan Darcy. Niestety, Marcus nie do końca chciał z nią współpracować.

„Czyż nie mówi się, że szczęście to najlepsza zemsta?”

   Kiedy niedoszły ojciec odszedł, obiecując ich trzymiesięcznemu płodowi pomoc wyłącznie finansową a jej własna matka stwierdziła, że Darcy okryła ich wszystkich hańbą, niczym siedemnastoletnia amiszka w ciąży, ta postanowiła unieść się dumą oraz honorem i wyjechać do Anglii, gdzie mieszkał jej przyjaciel z dzieciństwa. Cóż, był to także przyjaciel Rachel, ale Darcy była przekonana, że Ethan w całym sporze weźmie jej stronę, ponieważ to ona zostanie samotną matką, bez przyjaciół i obrączki na palcu.

„Moim zdaniem, miarą sukcesu podwójnej randki jest to, jak dobrze rozumieją się uczestniczące w niej kobiety.”

   Muszę przyznać, że przez pierwszą część książki Darcy okropnie mnie irytowała. Była wredną, okropną, zapatrzoną w siebie kobieciną, która nastawiona była tylko i wyłącznie na znalezieniu bogatego i przystojnego męża. Jednak w połowie książki, gdzieś w drugim miesiącu pobytu u Ethana, coś w niej pękło. Zapewne związek to miało z tym, iż Ethan wygarnął jej mniej więcej to, co sama jej zarzucałam. I dodał jeszcze, że będzie okropną matką, bo nawet nie chodzi do lekarza, żeby sprawdzić czy z dzieckiem wszystko w porządku a wszystkie swoje oszczędności wydaje na nowe szpilki od Prady, zamiast wydać je na coś tak przyziemnego jak kołyska czy śpioszki dla niemowlęcia, które za kilka miesięcy pojawi się na świecie.

   Muszę przyznać Darcy, że po tych słowach zmieniła się. Jasne, ciągle oceniała ludzi do wyglądzie, ale dawała im szansę i nie skreślała każdego na starcie. Ale … polubiłam ją. I tak się zastanawiam jak dobrą trzeba być pisarką, żeby tak zapętlić czytelnika, by postać przez siebie znienawidzoną zaczął lubić i to do tego stopnia, że zdrada Rachel z poprzedniej części zaczęła i mnie uwierać. Z największego wroga Darcy stałam się jej sojuszniczką. A to samo za siebie mówi jak dobrze pisze Emily Giffin i jak sprawnie żongluje słowami, wydarzeniami i argumentami. Gdyby nie to, że chciałabym przeczytać jak najwięcej jej książek, zażyczyłabym sobie, żeby została adwokatem, bo ma taki dar przekonywania, że z pewnością cała ława przysięgłych byłaby tylko i wyłącznie do jej dyspozycji.

    Beczałam przy tej książce bardziej niż metaforyczny bóbr. Co może być równoznaczne z moją rekomendacją dla tej książki. Zdecydowanie polecam.

    A na koniec najbardziej życiowy cytat na jaki się ostatnio natknęłam:

"Nic nie jest w stanie utwierdzić cię w przekonaniu, że postępujesz właściwie, równie skutecznie jak własna matka, która mówi, że podejmujesz złą decyzję."


29 cze 2016

Emily Giffin #1 - "Coś pożyczonego"


      Moi mili, rozpoczynamy tygodniowy cykl. Codziennie, równo o godzinie 11, na moim blogu pojawiać się będzie recenzja książki Emily Giffin. Jako że książek napisała do tej pory osiem, łatwo jest wywnioskować, że czeka nas osiem wspólnie spędzonych dni. Mam nadzieję, że dacie szanse tej obyczajowej serii, która - z małym wyjątkiem (ale nie zdradzę wam jeszcze która część mnie rozczarowała) podbiła moje serce. Dajcie szansę i mi i autorce Was zauroczyć!

    Rachel i Darcy były przyjaciółkami od zawsze; razem dorastały, przeżywały swoje pierwsze miłości, sukcesy i porażki. Były nierozłączne aż do czasów collegu, jednak nawet wtedy rozmawiały ze sobą godzinami przez telefon i spotykały się ilekroć tylko mogły. Tam, gdzie była Darcy, była też i Rachel. Ta cichsza, mniej atrakcyjna, mniej zabawna, mniej asertywna. Rachel, która skończyła studia prawnicze i pracowała w zapyziałej kancelarii w Nowym Jorku, męcząc się każdego dnia z tomami akt, które ją tylko irytowały i z szefem który poniewierał nią gorzej niż wiatr zapomnianą reklamówką podczas wichury.
    Darcy, która ukończyła szkołę ze średnią ledwo powyżej 2,1, dzięki swojej aparycji i miłemu uśmiechowi dostała pracę w agencji PR i zarabiała na tyle dużo, by nie martwić się stanem swojego konta w momencie, gdy kupowała nową parę szpilek od Manolo Blahnika.

   Rachel była samotna, Darcy zaręczona. Co więcej, jej przyszłym mężem był niegdysiejszy przyjaciel Rachel ze studiów, którego ta nierozważnie przedstawiła swojej przyjaciółce, mimo że sama coś do niego czuła. Ale cóż, Rachel zawsze ustępowała Darcy i dawała jej wszystko to, czego tamta zapragnęła. Nie można było powiedzieć, że ich znajomość miała zdrowy charakter; bardziej przypominało to relacje panujące pomiędzy psem a kleszczem; Darcy była zadowolona, bo miała na kim żerować i z kim się porównywać (bo to ona była tą szczuplejszą, miała bardziej połyskliwe włosy, lepiej się bawiła i miała więcej przyjaciół), Rachela zaś miała na swoim grzbiecie towarzysza, który zawsze był obok. Nawet jeśli był wredny i niemiły.

   Prawdopodobnie przyjaźń ta trwałaby do końca ich dni, gdyby nie pewien incydent który miał miejsce podczas trzydziestych urodzin Rachel; jej przyjaciółka dość szybko przekroczyła swój alkoholowy limit i po szybkim tańcu na barze została odprowadzona do domu przez opiekuńczego narzeczonego, który jednak wrócił po chwili, gdy okazało się, że jego luba zostawiła w knajpie torebkę. Zachęcony ogólnymi okrzykami został na dłużej, co w rezultacie skończyło się tym, że wylądował z Rachel w łóżku. I tylko jedno z nich tego żałowało. Zgadniecie które z nich? 

   Wyrzuty sumienia nie dawały Rachel spać, jednak Dex, narzeczony i kochanek w jednej osobie, stwierdził, że nie żałuje tego co się stało i – co więcej – miał ochotę nadal to kontynuować. Biedna Rach nie wiedziała czy jest dla niego ostatnim szaleństwem przed nadchodzącym ślubem czy może Dex czuje do niej coś więcej. Poza tym, mimo że usprawiedliwiała się uczuciami do przyszłego męża przyjaciółki, nie mogła poradzić sobie z poczuciem winy wobec niej.

   Znacie to uczucie, kiedy robicie coś, czego robić wam nie wolno, ale sprawia wam to wielką frajdę? Małe dzieci często robią coś, co jest zabronione przez rodziców i pod nosem mówią sobie „nie, nie, nie, nie wolno.” Cóż, podobnie było z Rachel; wiedziała, że nie może tego robić, ale bycie zakochaną i bycie w końcu kimś więcej niż cieniem Darcy spowodowało, że nie zamierzała z tego rezygnować. Szczególnie, że Dex wyznał jej miłość... problemem było tylko to, że nie potrafił odwołać ślubu, żeby nie zdradzić swojej ówczesnej narzeczonej.

   „Coś pożyczonego” nie ma dobrych i złych bohaterów; ciężko jest stwierdzić, kto w tej układance zawinił najbardziej. Rachel - niewierna przyjaciółka, Dex, który był z obiema kobietami naraz, czy Darcy, która traktowała ich oboje jak swoje podnóżki? W tej książce wszystko działało na zasadzie domku z kart – gdyby oskarżyć jedną z tych osób i zrzucić na nią całą winę, automatycznie spadłaby ona i na pozostałych. I wiem, tak się nie robi – nie zdradza się, to niemoralne, to złe, za to się idzie prosto do samego Lucyfera. Ale sami musicie przyznać, że zdrady zawsze były, są i będą. Są na tyle liczne, że powstał nawet program o tym tytule a to już coś znaczy, prawda? Emily Giffin pokazuje w swojej książce, że nikt tak naprawdę w tych trójkątach, czworokątach i wielokątach związkowych nie jest bez winy. Może być to wina mniejsza lub większa, ale ona zawsze w jakimś stopniu jest. A ludzie są tylko ludźmi i popełniają błędy. Chociaż... czy związek Rachel i Dexa można nazwać błędem? Czy miłość podlega jakimkolwiek regułom?
   To już musicie ocenić sami.

   I pamiętajcie - jutro recenzja kolejnej książki autorki! 

27 cze 2016

"Nie oddam szczęścia walkowerem" czyli pierwszy taki polski duet!


   Jak głosi stara ludowa mądrość – dorosłe życie wcale łatwe nie jest. W niczym nie przypomina komedii romantycznej, którą z zapartym tchem oglądamy w kinie, chłonąć każde słowo i każdy gest bohaterów.
   Prawdziwe życie przypomina raczej dramat obyczajowy, w którym jest wprawdzie miejsce na zabawne i wzruszające momenty, jednakże należy liczyć się z tym, że nie wszystko będzie miało dobre zakończenie. Potwierdzeniem moich słów jest z pewnością książka Agnieszki Jeż i Pauliny Płatkowskiej, które napisały historię o niczym innym, jak o życiu.

   Magda i Jagoda w czasach szkolnych były najlepszymi przyjaciółkami; dzieliły się ze sobą wszystkimi smutkami, radościami, razem przeżywały pierwsze miłości i leczyły swoje złamane serca. Później, jak to często bywa, każda poszła w swoją stronę, zakładając rodzinę, rodząc dzieci i podejmując nudną pracę, która nie przynosiła im nic poza zgryzotą i lichą pensją wypłacaną co trzydzieści dni. Z czasem ich stabilne i poukładane życie przestało się im podobać i o ile jedna z nich rozstała się ze swoim mężem kulturalnie przez obliczem sądu, o tyle druga tkwiła w nieszczęśliwym układzie, bojąc się podjąć jakąkolwiek decyzję dotyczącą ich przyszłości.

„Ludzka psychika ma to do siebie, że nawet najpodlejsza teraźniejszość wydaje się jej lepsza od nieznanej przyszłości.”

   Pewnego dnia obie panie spotykają się przy przymierzalni jednego z wielu szmateksów. I ich przyjaźń odżywa na nowo, mimo że w dość nietypowej formie. Kobiety bowiem nie spotykają się na przysłowiowej kawie, aby wspomóc się radą, ale korespondują za pomocą e-maili.
   Magda, rozwódka, poznała Wiktora, który był spełnieniem jej marzeń. Niestety, był też spełnieniem marzeń innej kobiety, która była jego żoną. Magdzie, która pracowała w katolickim piśmie i powinna być wzorową i prawą duszą, nie za bardzo to jednak przeszkadzało i zamiast odejść w swoją stronę i poszukać kogoś bez obrączki na palcu, jeszcze bardziej wchodziła w relację z czyimś mężem. Wmawiając sobie przy tym to, co wmawia sobie każda kobieta wiążąca się z żonatym mężczyzną – że nie jest on szczęśliwy w małżeństwie i dopiero związek z nią daje mu szczęście.

   Jagoda, w przeciwieństwie do przyjaciółki nadal jest mężatką i godzi się nawet na propozycję męża i razem z nim wędruje na terapię, która ma uratować jej związek, ale w głębi duszy nadal myśli o Jerzym, który powoli, nienachalnie aczkolwiek nieprzerwanie, wkrada się do jej serca. Co zdecydowanie jest nie w porządku wobec jej męża, który stara się naprawić to, co między nimi zaczęło szwankować.

   Obie kobiety znajdują się w trudnej sytuacji, bowiem żadna z nich nie może po prostu być z człowiekiem, z którym chce być. Jednak – jakby nie było – obie są w tych sytuacjach na swoje życzenie. Jagoda mogłaby się zdecydować na jednego mężczyznę zamiast wodzić dwóch za nos a Magda – cóż, w takiej sytuacji najlepszym wyjściem jest chyba usunąć się prawowitej żonie z drogi i zakończyć ten niezdrowy trójkąt.
   Jakby jednak nie było, obie panie mają spore problemy i omawiają je przez internet, przez co cała struktura książki jest dość interesująca, bo czytelnik może poczuć się jak adresat maili, pisanych przez obie kobiety.

   „Pozwól, że przedstawię ci stan liczebny kołder. Otóż są dwie. Bez problemu mieszczą się na naszym ogromnym małżeńskim łóżku, które zapewnia wygodę i intymność – każdemu z osobna; możemy się w nim nie spotykać i wysypiać. Nazwa „małżeńskie” przy meblu tych gabarytów jest absurdalna. Wspólnotowe powinny być tapczany, wersalki lub materace o nieprzekraczanej szerokości dziewięćdziesięciu centymetrów.”

   Jednak czy prawdziwa przyjaźń może opierać się jedynie na łączu internetowym? Cóż, według wielu osób jak najbardziej, bo przecież w dzisiejszym świecie w taki sposób powstają nie tylko najsilniejsze przyjaźnie, ale i rozpoczynają się związki, które później trwają latami. Jednak ja jestem zdania, że niezwykle ważnym elementem jest „żywa” relacja z drugim człowiekiem. Niektórych min, uczuć, emocji nie da się przekazać słowami, chyba że ma się talent pisarski podobny do Jodi Picoult czy choćby Stephena Kinga i ta korespondencja internetowa faktycznie przewyższa relację interpersonalną.

Panie autorki.
   Niezwykłą gratką jest to, że tekst napisany jest przez dwie autorki, przez co mogły one wpływać na siebie nawzajem. Żadna z nich nie miała całkowitej „władzy” nad fabułą i musiały w taki sposób żonglować przygodami swoich bohaterek, aby były one ze sobą spójne. Chciałabym napisać książkę w tym stylu, jednak z moim tempem odpisywania na maile (Angelika, przepraszam, obiecuję, że się zmotywuję i wyślę Ci zdjęcie tej pomadki!)byłoby to dość trudne do osiągnięcia.

   Książkę polecam tym, którzy lubią nowe i niestandardowe rozwiązania w literaturze. Oraz miłośnikom polskiej książki obyczajowej. A zresztą... polecam ją Wam wszystkim. 


Przypominam, że już od środy zaczynamy nasz tygodniowy cykl z Emili Giffin. Codziennie o godzinie 11 na moim blogu pojawiać się będą recenzje jej książek. Oczywiście mojego autorstwa. 


25 cze 2016

Zanim się pojawiłeś – każdy o tym pisze, piszę i ja. Każdy się zachwyca.... a ja?


   Nie da się zaprzeczyć, że blogosfera ostatnio bardzo przeżyła pojawienie się w kinach filmu „Zanim się pojawiłeś.” Zachęcona waszymi recenzjami, pochlebnymi komentarzami i zapewnieniem, że będę rzewnie płakać ze wzruszenia, razem z koleżankami wybrałam się na ten film.
   Aby babski wieczór był faktycznie wieczorem dopełnionym, film poprzedziłyśmy zjedzeniem pysznej sałatki (czy jest coś lepszego niż połączenie kurczaka, fety, suszonych pomidorów, ogórka i sosu czosnkowego?) i popiciem jej orzeźwiającym mohito, bo przy trzydziestu stopniach upału ciężko było raczyć się innym trunkiem.

   Na wstępie zaznaczę, że wszystkie mamy lat 24, więc gdy weszłyśmy do mojego małomiasteczkowego kina z jedną tylko salą do wyświetlania filmu i zobaczyłyśmy tłum dziewczyn z wieku 13-14 lat, z miejsca pomyślałyśmy, że pomyliłyśmy dni seansu i wybrałyśmy się na film o rybce Dory. Jak się okazało – byłyśmy prawie najstarszymi osobami na sali, ale wmówiłyśmy sobie, że i tak wyglądamy młodo i wpasowujemy się w całe towarzystwo.
   Zanim przejdę jeszcze do opisu filmu, muszę wam powiedzieć jaką mamy w Polsce ambitną młodzież. Wszyscy narzekają, że gimnazjaliści tylko piją, biją i się awanturują a to nieprawda o czym przekonałam się wczoraj. W rzędzie za nami siedziała grupa dziewczyn i o czym rozmawiały? O tym, że koniecznie muszą w przyszłym roku zrobić projekt, który będzie obejmował ich wszystkie zainteresowania! Ha. Młodzież ambitna jest.


   Film się rozpoczął i od samego początku poczułam przypływ irytacji, bo skądś tego głównego aktora kojarzyłam, ale nie wiedziałam skąd. Znacie to uczucie, kiedy chcecie sobie coś przypomnieć i się nie da? Dopiero dzisiaj rano odszukałam w czeluściach Internetu, że to ten sam aktor, który grał w Finnicka w „Igrzyskach Śmierci” i stwierdzam, że gdybym wiedziała o tym od początku filmu, to może lepiej bym go przyjęła. Ale płyńmy dalej.

    Młody, wysportowany, odnoszący sukcesy w pracy i w miłości mężczyzna, widocznie czym obraził samego Boga, bo ten postanowił postawić na jego drodze motocykl, który w spektakularny sposób zniszczył mu rdzeń kręgowy. Tym sposobem z wesołego i pełnego życia faceta, Will stał się ironicznym, sarkastycznym (i nadal przystojnym) więźniem własnego wózka inwalidzkiego. W pełni zautomatyzowanego, bo jego rodzina oprócz zamku miała sporo pieniędzy, ale cóż mu było po tej fortunie, skoro nie mógł poruszyć żadną częścią ciała poza szyją? A i to z wielkim trudem.
   Dlatego Will postanowił poddać się eutanazji, przy wielkim sprzeciwie matki i za milczącą zgodą ojca, który rozumiał jak ciężkie stało się życie jego jedynego potomka. Ze względu na mamę (która miała imponujący wprost wzrost) zgodził się pożyć jeszcze przez pół roku a później – witaj Szwajcario!

   Lou, młoda, dwudziestosześcioletnia dziewczyna, która przez agencję pracy trafiła do posiadłości rodziców Willa, została jego opiekunką, nieświadoma faktu, że opiekuje się osobą, która odlicza z radością dni do swojej śmierci. Lou była tak ekscentryczna jak tylko ekscentrycznym można być w angielskim filmie – nosiła kolorowe ubrania, czesała się w dwa warkocze i paplała ciągle o herbacie, która ponoć jest dobra na wszystko.
   Praca Lou nie była niestety łatwa – Will z początku nie chciał z nią rozmawiać a kiedy już nawiązali nić porozumienia, dziewczyna dowiedziała się co on planuje. Postanowiła pokazać mu, że życie na wózku może być piękne i że nie warto go tracić. I cały szkopuł filmu polegał na tym, czy Will zmieni dzięki niej zdanie, czy jednak ostanie przy swoim wyborze. Czy miłość do kobiety przezwycięży ból fizyczny i psychiczny? Czy miłość jest faktycznie lekarstwem na wszystko?

   Książki nie czytałam, ale z licznych recenzji wiem, że było tam napisane dokładnie dlaczego Will chce umrzeć; nie dlatego – jak przedstawiono to w filmie – nie może biegać, skakać ze spadochronu i kochać się z kobietami, ale dlatego, że ciągle odczuwał ból fizyczny, spowodowany nawracającymi infekcjami, zanikami mięśni i innymi medycznymi sprawami, na których się nie znam, więc nie będę się wypowiadać. W filmie niestety większy nacisk postawili na tym, że Will nie może samodzielnie jeść posiłku, niż na tym bólu, który wyjaśniałby jego decyzję.


   Po tym filmie z pewnością mam ochotę założyć pasiaste rajtuzy i zdobywać w nich świat. I jeszcze bardziej jestem zauroczona angielskim akcentem, który wprost zniewala moją malutką, polską duszyczkę. Nie jestem jednak jakoś specjalnie zachwycona i nie będę go pokazywać mojej przyszłej córce, gdy będzie już na tyle duża, by zrozumieć o co chodzi w tej całej miłości. Jak dla mnie, to za mało było w tym filmie głębi, przekonania aktorów do tego co grają. A w niektórych momentach czułam się niestety tak, jakbym oglądałam parodię o komediach romantycznych, bo wszystko było niestety zbyt przesadzone. Jak na przykład scena nocą na plaży - dla tych, którzy oglądali. Lou była tak mało przekonująca, tak przerysowanie dramatyczna, że płakać mi się chciało, ale ze śmiechu.
   Potencjał świetny, główny bohater znakomity, brwi głównej bohaterki także, jednak brakło mi tego czegoś. Tej iskry, po której widać że reżyser i aktorzy czuli, że film ma sens. Że coś zmieni. Niestety, u mnie zmienił tylko chęć posiadania rajtek w paski.

   Ah i nigdy nie widziałam bardziej namiętnej sceny golenia brody. I chyba nie chcę widzieć tego powtórnie. 
   

PS - Nagrodę niespodziankę otrzymuje Pani Komoda! :) Pięknie to poleciłaś, tak smakowicie. A wszystkim Wam dziękuję, teraz zasób seriali nigdy mi się nie skończy ^^

22 cze 2016

"Mężczyzna na dnie" i konkurs w mig!


   Marek miał pięć i pół roku i jak prawie każde dziecko w jego wieku, bał się ciemności. Nic więc dziwnego, że nie lubił tego momentu, gdy w nocy budził go napełniony pęcherz i musiał kroczyć przez ciemny, głuchy i zimny dom do łazienki. Rodziców o pomoc poprosić nie mógł, bo ojciec chciał mieć odważnego syna a nie strachliwego siusiumajtka, tak więc Marek musiał prosić o pomoc w walce z ewentualnymi potworami czającymi się za rogiem swoją nieco starszą siostrę, Ninę.
Podczas jednej z nocnych wędrówek do łazienki, Marek postanowił zrobić siostrze psikusa i połaskotać ją do pachami. Pech chciał, że dziewczynka w pierwszym odruchu uderzyła go łokciem a Marek stał akurat na szczycie schodów. Z których majestatycznie spadł i umarł.

   Tak zaczyna się wstęp do pierwszego, czeskiego kryminału jaki czytałam w życiu. I przyznać muszę, że jest to najciekawszy wstęp jaki kiedykolwiek w kryminale widziałam.

   Dziesięć lat później w jednym z czeskich jezior zostaje znalezione auto z martwym policjantem w środku. Osvald Zapletala jest takim typem nieboszczyka, którego się nie żałuje – miał na swoim sumieniu więcej niż niejeden kryminalista siedzący za kratami a jego jedyną kartą przetargową był policyjny uniform i rozległe znajomości. Ktoś jednak widocznie nie wytrzymał jego jawnego bezprawia i rozprawił się z nim raz na zawsze; upijając go, krępując mu ręce i wrzucając go do przejrzystej wody.

"-Dzieciństwo? A co to takiego?
-To taki okres, gdy człowiek kładzie się spać i nie może doczekać się rana."

   W jaki sposób obie te sprawy się łączą? Kto chciał śmierci policjanta? Albo raczej pytanie powinno brzmieć kto był na tyle odważny, że spróbował się go pozbyć?
Odpowiedź na to pytanie musi znaleźć Marián Holina, czeski podinspektor, który w niczym nie przypomina ani Herculesa Poirot, ani Sherlocka Holmesa ani nawet tego rudowłosego policjanta z CSI. Holina interesuje się astrologią i próbuje szukać wiążącej nici pomiędzy datą urodzenia mordercy a jego czynami. W chwilach słabości przeklina po węgiersku a do Boga zwraca się po słowacku. Jest specyficzny, lekko wycofany, nie rzuca dowcipami na prawo i lewo, nie jest diabelsko przystojny i ma masę wad. Dodatkowo cierpi po śmierci długoletniej partnerki i wpakował się w tragiczną sytuację jaką jest miłość do żony kolegi po fachu. Jakby inaczej to ująć, Holina jest policjantem pełnym wad, człowiekiem, który wzbudza trochę litości.

   Autorka, Iva Procházková, świetnie odnajduje się w policyjnych niuansach i pisze o nich na tyle ciekawie i przejrzyście, że pomimo setki przeczytanych stron na podobne tematy, wzbudziła moją ciekawość. Dość dużą część poświęca astrologii, co z początku lekko mnie odpychało, bo uważałam, że jedno absolutnie nie pasuje do drugiego, ale po kilku stronach stwierdziłam, że faktycznie pomiędzy tymi dwoma tematami może być wiele wspólnego. W żadnym razie nie jest to jednak „gadanie szarlatana” a zwykła teoria, z którą warto się zapoznać, choćby po to, aby mieć się czym pochwalić przy niedzielnym obiedzie.


   Co do najważniejszego aspektu kryminału – tak, rozwiązanie całej zagadki nieco mnie zaskoczyło, chociaż muszę przyznać, że takie rozwiązanie nieśmiało przeszło mi przez myśl podczas lektury. Niemniej jednak żywo polubiłam podinspektora Holinę i jego lekką ciapowatość. I jego słabość do rogalików. Ale to pewnie dlatego, że sama ją mam. A wspólne słabości zawsze jednoczą. 


PS - Kochani, skończyłam oglądać "Pamiętniki Wampirów" - przyznać muszę, że ostatni sezon całkowicie mnie rozczarował - i poszukuję nowego smakowitego serialu do obejrzenia. Żeby połączyć przyjemne z pożytecznym, zorganizujemy mały konkursik, co wy na to? 
   Do piątku, do południa, możecie w komentarzach w zachęcający sposób polecić mi jakiś serial, który - według was, podbije moje serce. Osoba, która mnie najbardziej przekona wygra książkę-niespodziankę z wybranego przez siebie gatunku. 


20 cze 2016

"Pierwsza kawa o poranku" Diego Galdino


   Prawie równy rok temu przyznałam się Wam, że gdyby ktoś na ulicy zaczepił mnie i poprosił o wymienienie pięciu pisarzy, którzy tworzą książki o miłości i zaproponował mi za to milion dolarów, to musiałabym ze smutkiem pożegnać się z tą małą fortuną i odejść w smutku i ze łzami w oczach. Niemniej jednak moja wiedza poszerzyła się o znajomość nowego autora, który pisze książki przeznaczone głównie dla pań. Diego Galdino, rodowity rzymianin, barista i najbardziej wrażliwy z mężczyzn jakiego znam.

   „Pierwsza kawa o poranku” to taka książka, którą powinno się czytać właśnie przy tym gorzkim, czarnym trunku. Sama za kawą nie przepadam, ale zawsze zasiadając do lektury Galdingo, sięgam po cafe latte albo inną kawową wariację i muszę przyznać, że wtedy smakuje ona lepiej. Kawa, nie książka, bo ta jest dobra sama w sobie.

   "Pomyślał, że nie ma co rozpaczać, gdy coś idzie źle od samego początku. Zawsze przecież mogło pójść jeszcze gorzej."

   Massimo Tiberi jest właścicielem niewielkiego baru w samym Rzymie; codziennie od bladego poranka parzy kawę i sprzedaje ją turystom i stałym klientom, którzy mają swoje ulubione kawowe typy a Massimo oczywiście doskonale wie, o której musi zacząć przygotowywać kawę dla stałych bywalców, tak by przywitać ich gotową filiżanką ulubionego gatunku. Właściciel ma niecodzienny zwyczaj porównywać swoich znajomych do rodzajów kawy; dla osoby, która zna się na tych trunkach i lubuje się w ich wariacjach, jest to ciekawy kąsek, bo z łatwością może ocenić taką postać jak pomocnik Massima, Daria, który opisany był jako caffe ristretto w mocno ogrzanej filiżance. Cokolwiek to oznacza. 


"Bo czymże jest miłość, jak nie widzeniem ukochanej osoby tam, gdzie jej nie ma?" 

   Massimo znał wszystkich i prowadził proste, wypełnione gwarem ludzkich głosów i zapachem kawy, życie. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy do jego baru los przyprowadził Francuzkę o pięknych, zielonych oczach i uroczych piegach na lekko garbatym nosku. Dziewczyna była typową introwertyczką; zamknięta przed światem, była osobą raczej cichą i nieśmiałą, chociaż w dużej mierze mogło spowodowane być to jej niezbyt dobrą znajomością włoskiego języka. W każdym bądź razie Massimo z miejsca zakochał się w tej cichej i pięknej dziewczynie, ale bariera językowa i nieśmiałość obojga sprawiła, że na próżno jest szukać w książce tej pikantnego romansu, na miarę „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”.
   To raczej spokojna historia o tym, jak dwójka niezbyt przebojowych ludzi powoli, małymi krokami, poznaje się i daje sobie szansę na wspólne życie. 

   Nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem, mężczyzna potrafi tak delikatnie pisać o miłości. Zwykle to kobiety dominują w tego typu historiach a panowie skupiają się na pisaniu thrillerów, horrorów bądź książek akcji. Na palcach jednej ręki można wymienić pisarzy piszących książki obyczajowe, lub te  o miłości. W tym wypadku rządzi chyba stereotyp, że to kobiety prawią o miłości, zakochaniu się i o byciu z drugą osobą a panom zbytnio to nie wypada. Bo wstyd? Bo to niemęskie? Bo po co mówić o tym, co oczywiste?

   Faktem jest, że Diego Galdino, jest wyjątkiem spośród swojej płci. Jeżeli więc macie ochotę przeczytać książkę o miłości napisaną przez mężczyznę, który nie boi się o tym mówić, to serdecznie wam polecam tą pozycję.  Dodatkowo autor uraczy was pięknymi opisami Rzymu, który – musicie to przyznać – jest miejscem, które po prostu trzeba kiedyś odwiedzić. Choćby po to, żeby usiąść obok jednej z wielu fontann, napić się prawdziwej włoskiej kawy i poczuć to, co nazywają pełnią życia.

   A na koniec zostawiam Was z tym cytatem; ot tak, żebyście na początku tygodnia mieli świadomość, że nie warto zostawiać niczego na ostatnią chwilę. Bo czas ciągle ucieka i nie wiadomo kiedy dopadnie nas starość.

"Pewnego dnia obudzisz się jako starzec, może nawet ciut mądrzejszy starzec, jeśli ci się powiedzie, i będziesz pamiętał wszystkie stracone okazje. Codziennie wieczorem, zanim zaśniesz, będą ci stawać przed oczami."  


18 cze 2016

Planujemy wesele! Część druga – jak się to wszystko zaczęło.



   Po pierwsze – dziękuję za tyle miłych komentarzy pod ostatnim postem! Dla tych, którzy to ominęli przypominam nasze perypetie z szukaniem idealnej sali na wesele Pstryk!
    Część druga powinna być w zasadzie częścią pierwszą, ale kto spodziewałby się po mnie prawidłowej chronologii. Dzisiaj więc o tym jak wyglądały zaręczyny i uprzedzam – nie były one typowe i sztampowe, chwała niebiosom.

   Tak więc, zacznę od tego, że oczywiście niczego się nie spodziewałam. A gdybym się spodziewała i miałabym obstawiać ten dzień to obstawiałabym całkowicie inną porę i inne miejsce. Rzecz działa się w Wigilię Bożego Narodzenia. Na początku listopada mój najwspanialszy coś pobrzdąkiwał pod nosem, że jestem zaproszona do niego na rodzinną wigilię, jednak miesiąc później temat magicznie ucichł a ja stwierdziłam, że zląkł się zbyt szybkiego wprowadzania mnie na rodzinne łono i trzeba się z tym jakoś pogodzić. W akcie odwetu, niczym dziecko w przedszkolu, i ja go na swoją wigilię rodzinną nie zaprosiłam, chociaż nawet o to nie zabiegał.
    Zabiegał za to o to, żebym koniecznie kupiła światełka na choinkę. Koniecznie niebieskie. Nalegał tak bardzo, że w końcu sam pojechał do miasta, kupił je i założył na choinkę. Stwierdziłam, że w porządku, ma może jakieś oczekiwania względem wyglądu mojej domowej choinki i kim ja jestem żeby go oceniać. A tak szczerze to w mojej głowie się tłukło - co on ma z tymi światełkami, do jasnej Anielki!?

    W Wigilię, jak co roku, pojechałam do babci, smażyłam karpia, kleiłam uszka i myłam rodową zastawę tradycyjnie pełną kurzu, tak więc już podczas kolacji wyglądałam jak siedem nieszczęść. Ale co tam, obecni byli sami najbliżsi, więc się nie przejmowałam lekko rozmazaną kreską na powiece i zmierzwionym włosem. Po zjedzeniu wszystkiego co wcześniej pomogłam smażyć/gotować/przyprawiać/podjadać przyszedł czas na coroczny powrót do domu. Tyle, że wtedy ciotka i mama postanowiły posiedzieć dłużej niż zwykle. Mnie po całym dniu bolała głowa, babcia odmawiała mi dania tabletki, co dodatkowo mnie irytowało, bo co mi jeden apap zaszkodzi, moje dwie kochane plotkary siedziały i rozmawiały o niczym i nawet kuzyn, który zwykle zbiera się szybciej niż wypada, siedział twardo na swoim miejscu i skubał rybę w tempie walca wiedeńskiego. Czyli powoli, chociaż nie wiem, czy walc wiedeński jest aż tak wolny.

    Po czterdziestu minutach mojego proszenia, żebyśmy wrócili do domu, żebym mogła się ogarnąć i odpocząć przed pasterką z chłopem moim, w końcu towarzystwo się ruszyło i razem ruszyliśmy do domu. Szkoda tylko, że tempo naszej jazdy wynosiło 30 kilometrów na godzinę, gdyż była zima (było ponad 10 stopni ciepła i zero lodu na drodze) a poza tym moja mama koniecznie chciała pooglądać dekoracje w ogrodach obcych ludzi. Mieszkamy cztery kilometry od babci, jechaliśmy do domu dwadzieścia minut. Pod domem mama  stwierdziła, że pójdzie jeszcze z psem na spacer a ja mam iść do domu. Zmęczona i z bolącą głową powlokłam się więc po schodach, gdyż mieszkam w bloku i co zobaczyłam? Nie, nie pięknie udekorowaną klatkę schodową, nie kucyka przywiązanego do moich drzwi ani nie mojego najwspanialszego ubranego w surdut. Zobaczyłam klucz w drzwiach!

    Moja pierwsza myśl brzmiała: „włamali się mi do domu i ukradli telewizor.” Wiem, głupie, bo skąd włamywacze mieliby klucze. I dlaczego akurat ten telewizor taki ważny się dla mnie zrobił?     W te pędy chwyciłam za telefon i dzwonię do rodzicielki, co by mnie wspomogła, zanim maniakalny morderca wbije mi siekierę w czaszkę i informuje ją, że w drzwiach tkwi klucz i co ja mam robić i że panikuję. Mama kazała mi wejść do środka. Nie ma co, w tamtej chwili pomyślałam, że może to jakiś spisek i chce się mnie pozbyć. Więc weszłam, na lekko drżących nogach.

    A w mieszkaniu było ciemno. Słychać było kolędę graną z radia, choinka świeciła na niebiesko to po to te cholerne światełka! a obok stał mój najwspanialszy elegancko ubrany z bukietem z biało-niebieskich kwiatów. I co ja mogłam pomyśleć w takiej sytuacji? Chcecie zgadywać? Lepiej nie. Moja myśl brzmiała - „matko moja, przecież ja smażyłam karpia!”. 
   A potem to już się potoczyło niczym w komedii romantycznej, chociaż muszę przyznać, że człowiek w takiej chwili nie wie co ma zrobić i jak należy się zachować. Ogólnie to wszystko pamiętam jakby przez lekką mgłę. 
   Oczywiście, cała moja rodzina była wtajemniczona w ten spisek i dlatego tak długo jedli rybę. Żeby mój kochany zdążył od siebie do domu przyjechać do mnie i wszystko przygotować. Tylko o tym kluczu w drzwiach zapomniał. Moja mama niczym skowronek zachwycała się nie samym faktem zaręczyn a tym, że dotrzymała tajemnicy. I wyjaśniło się dlaczego babcia nie chciała mnie poratować tabletką - musiałam być jak najmożliwiej trzeźwa i świadoma, żebym potem nie mogła zwalić winy na tabletkę. 

   Minęło już prawie pół roku od tego pięknego wieczora, a to co najważniejsze jest już zaplanowane. Zaplanowane są także pozostałe części tego cyklu a dokładniej: 
- nauki przedmałżeńskie, 
- pierwsze niepoważne przymierzanie sukni, 
- burzenie weselnych stereotypów, czyli czego u nas nie będzie,
- łut szczęścia w związku z fotografem i orkiestrą. 

   Piszcie o czym chcielibyście przeczytać a ja się znowu uzewnętrznię. I jeśli chcecie, to opowiedzcie, jak u was wyglądał dzień zaręczyn. Z chęcią poczytam.


16 cze 2016

Na zbliżający się weekend - książka "Siła wyższa" oraz serial "The Last Man on Earth"


„Gdybym chciał pomagać ludziom to zostałbym socjalistą a nie zakonnikiem.”

   Tymi słowami rozpoczyna się książka Joanny Szewchłowicz „Siła wyższa”, która – co tu dużo mówić – oczarowała mnie bardziej niż w dzieciństwie historia o Kopciuszku.

   Ale od początku. Cała historia rozpoczyna się w roku 1939, w deszczu i brzydkiej pogodzie, w Poznaniu, gdzie dwóch zakonników wędruje do kościoła Matki Boskiej Miłosiernej, gdzie mieli dostarczyć ponad trzystuletni obraz. Jak to często w książkach bywa, jeden z zakonników był tym dobrym i łagodnym, drugi zaś, jak sam o sobie mówił, po to poszedł do zakonu, „aby studiować sztuki wyższe a nie zajmować się ludzkimi problemami.”
   Proboszcz parafii do której zmierzało dwóch wysłanników Bożych, zniknął w tajemniczych okolicznościach; co złośliwsi (i jeden z braciszków, notabene autor powyższego cytatu) twierdzili, iż okolicznością ta była parafianka, która zakradła się do serca księdza i wypędziła z niego Boga, zuchwale zajmując jego miejsce. Proboszcz, który „jak co środę jeździł do sierotek” pojechał i ani do sierotek nie dotarł ani już nie wrócił. Przepadł jak przysłowiowy kamień w wodę, z tą różnicą, że w przypadku kamienia wiadomo gdzie się on znajduje.

   W tamtych czasach kościół nie zamierzał zbytnio angażować w swoje sprawy urzędników państwowych, dlatego też do rozwikłania sprawy zaginięcia księdza Wojciecha powołano naszych dwóch zakonników; ojca Aleksandra Herbsta oraz ojca Floriana Myszkowskiego. O ile ten pierwszy wydaje się być polskim Herculesem Poirot w sutannie, o tyle ten drugi, złośliwy, już wspomniany, uważał, że najważniejsze jest zawsze dobro Kościoła. W końcu Kościół rzecz święta.

   Depcząc po ostatnich śladach proboszcza Wojciecha, ojcowie docierają do Krynicy, gdzie tamtejszy pensjonat prowadzą dwie typowe stare panny. Jako że dla dobra śledztwa kuria zezwoliła ojcom na zdjęcie habitów (a ojcowi Florianowi nakazała go na pewien czas zdjąć, bo z własnej woli tego zrobić nie chciał), dwie urocze panny były przekonane, że w ich progi zawitali dwaj kawalerowie. Proste równanie, dwie panienki na wydaniu – nic z tego, że w wieku już godnym – i dwóch mężczyzn samotnych jak nic daje w wyniku dwie szczęśliwe pary na ślubnym kobiercu. Przynajmniej taka wizja zrodziła się w głowach panien Malickich. Ich nieudolne flirtowanie i rzucanie znaczących spojrzeć nadaje niebywałego uroku całej książce.

   Cała powieść przetkana jest uprzedzeniami i stereotypami dotyczącymi komunistów, księży, zakonników i starych panien. Autorka robi to jednak w sposób tak uroczy i hipnotyzujący, że ma się ochotę tą książkę czytać i razem z ojcami oskarżać o morderstwo księdza Wojciecha kolejną napotkaną osobę.
   Zwykle czytając kryminał, czytelnik próbuje przed głównym bohaterem odgadnąć, jakie jest rozwiązanie zagadki. W przypadku „Siły wyższej” miałam ochotę jedynie zgadywać kogo kolejnego ojciec Florian wskaże, kierując się swoim światopoglądem (według niego każdy komunista a także człowiek, który komunistą nie był, ale się za nimi opowiadał, mógł być w gruncie rzeczy mordercą.)

   Jest to jeden z nielicznych polskich kryminałów, który naprawdę mi się spodobał; przede wszystkim ze względu na swój niebywały humor i urokliwych bohaterów. Jeśli macie ochotę na dobry kryminał, osadzony w dawnych czasach i wytykający wszystkie ludzkie słabości, to bardzo serdecznie polecam Wam „Siłę wyższą”.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu


   A teraz część druga, bo – czemu by nie? Większość z Was wybiera się niedługo na wakacje, urlopy bądź – jak ja – skończyła właśnie studia i szuka pracy. A więc ma lub będzie miało dużo wolnego czasu. Jak wiadomo w takich chwilach człowiek sięga po różnego rodzaju filmy lub seriale a ja będę taka miła i pomocna, że polecę Wam serial, na który mój narzeczony trafił ostatnio przypadkiem i który okazał się dość miłym zaskoczeniem.



   „The last men of earth” to sitcom, który przedstawia świat po wielkiej epidemii/zarazie/Bóg-wiec-co, która spowodowała, że na całej Ziemi pozostał tylko jeden człowiek. Pewnie myślicie sobie teraz „wow, ale by było fajnie być jedynym człowiekiem na całej planecie”. Cóż, sama tak myślałam, ale pierwszy odcinek serialu uświadomił mi, że nie miałabym wtedy prądu, spłuczka w toalecie by nie działała a takie produkty jak jajka czy mleko szybko by się zepsuły (krowa jako pierwsze zwierzę pojawiła się dopiero w okolicach szóstego odcinka, nie pytajcie mnie gdzie była wcześniej).      Racja, główny bohater mógł zamieszkać w jakimkolwiek miejscu na ziemi, mógł gromadzić sobie dzieła sztuki (co zresztą robił) i mógł godzinami leżeć i czytać książki (czego nie robił.) Jednak z czasem wielkie wille zaczęły mu się nudzić i musiał przyznać, że bycie ostatnim facetem na ziemi jest okropne. Szczególnie, że był to typowy przedstawiciel gatunku „jestem-samcem-i-potrzebuję-kobiety-do-wiadomych-celów”. I nie, nie wybrali do tej roli aktora, który byłby: 
a) przystojny, 
b) uroczy, 
c) szarmancki, 
d) wzbudzał jakąkolwiek sympatię.
   Co w pewnym sensie nadaje temu serialowi realności, bo jaka jest szansa, że ostatnim żyjącym na świecie mężczyzną będzie ktoś miły i przystojny a nie jakiś żul spod sklepu? Żul byłby przynajmniej szczęśliwy, bo jak wiadomo wódka się nie psuje. Schłodzona by nie była, ale to już szczegół, poza tym mógłby pojechać sobie z całym zapasem alkoholu do Norwegii i tam ją naturalnie schłodzić. 

   Nasz bohater z braku odpowiedniej jakiejkolwiek przedstawicielki płci pięknej, postanowił więc się zabić i właśnie w tym momencie pojawiła się kobieta... tylko, cóż... sami musicie zobaczyć jaka była to niewiasta. Jeżeli lubicie dziwaczne poczucie humoru i jeśli macie otwarte umysły, to polecam Wam ten serial. Nie zawiedziecie się - a nawet jeżeli, to zawsze możecie przerwać oglądanie i przeczytać "Siłę wyższą". 

Mówiłam. Nie jest przystojny. 

14 cze 2016

"Moja Ananke" Ewa Nowak - dobra książka z okropną bohaterką.


Prawdopodobnie większość dorosłych już kobiet w latach swojej młodości, czytała książki Ewy Nowak. „Wszystko tylko nie mięta”, „Diupa”, „Ogon kici”... te książki miały w sobie coś fascynującego. Mimo że opisywały zwykłe życie polskich nastolatków, to jednak poruszały problemy, które dręczą każdego człowieka; odrzucenie przez rówieśników, niezrozumienie czy problemy w domu.

   Kiedy dostałam propozycję recenzji nowej książki pani Ewy, zgodziłam się bez wahania, bowiem ta autorka pomogła uspokoić się moim hormonom w czasie, gdy buzowały bardziej niż wrząca woda w czajniku. Kilka tygodni przed premierą otrzymałam swój egzemplarz „Mojej Ananke”, przeczytałam i … odłożyłam go na półkę, bo kompletnie nie wiedziałam co mam napisać. I jak mam napisać to, co czuję. Bo czuję same sprzeczne emocje.

   Do tej pory uwielbiałam każdego bohatera, jakiego pani Ewa powołała do życia. Popełniali błędy i bywali nudni bądź wredni, ale zawsze mieli w sobie coś takiego, co mnie do nich przyciągało, co sprawiało, że byłam przekonana, że w prawdziwym życiu mogłabym się z nimi dogadać. Sytuacja zmieniła się właśnie w „Mojej Ananke”. Główną bohaterką jest nastoletnia Jagoda, córka psychiatrów, dobra uczennica, oddana córka, ukochana siostra. Chodzący ideał. W tym jednak problem, że Jagoda jest niezwykle irytującą osobą; sama o sobie mówi jak o szarej myszce, która niczym się nie wyróżnia, uważa, że ma idealny kontakt z rodzicami i z bratem, jest przekonana, że należy jej się miejsce na medycynie i ogólnie jest dobrą osobą. Niestety, ma niemiły zwyczaj oceniania każdego, kto nie jest taki jak ona. Gdy mama opowiada jej o córce znajomych, która zaszła w ciążę, Jagoda kwituje to zdaniem:
   „Nie rozumiem, jak można zajść w ciążę w tym wieku. Czy ludzie nie wiedzą, jak się robi dzieci?”
   Po czym kilka tygodni później sama zachodzi w ciąże i nie widzi w tym nic zdrożnego.

   Ananke w mitologii greckiej była boginią konieczności, bezwzględnego przymusu, siły, która każe podporządkować się losowi przypisanemu danemu istnieniu. Całe tło tej książki dotyczy tego, czy ludzie mogą sami kształtować swój los, czy jednak wszystko jest już zapisane a oni muszą się mu jedynie podporządkować? Jagoda żywo interesuje się ludzką psychiką i próbuje dotrzeć do tego, co tak naprawdę kieruje ludzkimi uczuciami i zachowaniami. Niestety, zapomina o tym, żeby zająć się swoją psychiką.

„Ludzie albo chcą być jak ich rodzice, albo bardzo nie chcą.”

   Ta książka mogłaby być świetną książką opisującą problemy z jakimi stykają się nastolatki w ciąży, jednak jak dla mnie postawa Jagody wszystko zepsuła. A może być to celowy zabieg autorki, żeby pokazać, że niektóre dziewczyny, które kreują się na „dorosłe i odpowiedzialne” wcale takie nie są i że dojrzewają dużo później niż im się zdaje? Jagoda uważała się za osobę gotową do macierzyństwa, osobę odpowiedzialną i lepszą od swoich rówieśników a tak naprawdę jej postawa przypominała bardziej zachowanie trzynastolatki niż osiemnastolatki, która będzie musiała podjąć się nowej, ważnej roli.



   To nie tak, że cała ta książka jest zła; książka jest bardzo dobra, przemyślana i wnosi coś do życia czytelnika. Jednak ta Jagoda tak bardzo mnie uwiera, tak mnie irytuje i szczypie swoją „nieskazitelnością”, że mam ochotę zamknąć tą książkę i nigdy już do niej nie wracać. Chociaż mówi się, że lepiej jeśli bohater książki wzbudza jakiekolwiek emocje, bo gdyby nie wzbudzał żadnych, to oznaczałoby, że książka jest słaba. A Jagoda wzbudza we mnie takie pokłady złości, że „Moja Ananke” nie może być książką złą. Ma po prostu złą bohaterkę.

   "Mogłam mieć gorsze życie, bo wtedy ludzie by mi współczuli, użalali się nade mną. Byłabym bohaterką tragiczną, a ludzie kochają tragedie, interesuje ich nieszczęście.”

   A jakie jest Wasze zdanie? Czy my sami kierujemy swoim życiem, czy po prostu jesteśmy częścią jakiegoś „większego planu” i każde nasze zachowanie jest z góry przesądzone? Czy to by oznaczało, że nasze zastanawianie się nad tym, którą opcję wybrać nie ma najmniejszego sensu, bo i tak skazani jesteśmy na dany wybór? Czy to wtedy by oznaczało, że niepotrzebnie się tym wszystkim przejmujemy, bo i tak wszystko dzieje się zgodnie z planami losu?


   Podsumowując, jeżeli lubicie książki Ewy Nowak i nie przeszkadza Wam irytująca główna bohaterka lub chcecie podnieść sobie lekko ciśnienie, bo w prognozach pogody zapowiadali, że ciśnienie będzie niskie, to sięgnijcie po „Moją Ananke”. Ja z niecierpliwością czekam na kolejną powieść autorki i mam nadzieję, że wtedy mili bohaterowie powrócą i na nowo będzie tak wspaniale jak w „Diupie” bądź „Michale Jakimśtam”.  

    Premiera "Mojej Ananke" już 16 czerwca w księgarniach w całej Polsce. 



Mam zaszczyt poinformować Was, że wraz z wydawnictwem Otwartym przygotowaliśmy dla Was cykl recenzji książek Emily Giffin, które pojawią się na moim blogu już od 29 czerwca.


13 cze 2016

"Mów do mnie" Lisa Scottoline


   Ponoć jedna na dwadzieścia cztery osoby jest socjopatą. Nie martwcie się, większości z nich i tak nie zauważacie; socjopatą może być miły starszy pan mieszkający po drugiej stronie ulicy i koszący co sobota trawnik na swojej kosiarce za tysiąc złotych. Nauczycielka chemii, która przekonała cię do studiów medycznych, także może przejawiać socjopatyczne zachowania. Twój wujek, z podkręconym wąsem. Kolega z podstawówki, który uwielbiał bawić się lalkami. Albo... ty sam jesteś socjopatą a mimo to żyjesz w społeczeństwie i całkiem zgrabnie udajesz, że kochasz, lubisz, szanujesz i że cokolwiek cię obchodzi. Że ludzkie życie ma jakikolwiek sens.

   Eric Parrish jest psychiatrą; prowadzi prywatną praktykę i tak selekcjonuje swoich pacjentów, aby nie musieć leczyć tych, których uważa za przypadki beznadziejne. Robi to głównie dlatego, że boi się porażki i tego, że jego pacjent, będący pod jego opieką, załamie się i popełni samobójstwo. A na to nie byłby gotowy, mimo kilkunastu lat w zawodzie. Zresztą... czy kiedykolwiek jest się gotowym na porażkę?
   Kiedy poznajemy Erica, ten właśnie rozwodzi się z żoną i walczy o to, by jego kilkuletnia córeczka, Hannah, nie ucierpiała za bardzo na tym rozstaniu. Równocześnie w tym czasie zostaje wezwany do dziewięćdziesięcioletniej pacjentki, która umiera na raka. Nie ma  żadnych obaw, nie chwyta się życia za wszelką cenę i chce wyjść śmierci naprzeciw, jednak by odejść w spokoju w stronę zachodzącego słońca, prosi doktora Erica, by ten zaopiekował się jej wnukiem, Maxem, który przejawia depresyjne zachowania. Kobieta wie, że chłopak – mimo iż już dorosły – nie poradzi sobie z jej śmiercią i może popełnić błędy, które zaważą na całym jego życiu. Eric zgadza się pomóc staruszce i tym samym podpisuje na siebie wyrok.

   Niektóre rozdziały autorka oddała w całości Maxowi. I muszę przyznać, że są to rozdziały najbardziej przerażające, takie, które niepokoją, mrożą krew w żyłach i powodują, że plus niebezpiecznie przyspiesza. Kojarzycie sytuacje, gdy oglądacie horror i wiecie, że głównemu bohaterowi zaraz coś się stanie, ale on uparcie udaje, że nie ma o niczym pojęcia i pcha się w ramiona strachu i potworności? Właśnie w takiej sytuacji był Eric; wiedziałam, że powinien uciekać, że całe zło zatacza wokół niego coraz węższe kręgi, że niedługo może być za późno... ale on dalej tkwił w tym zaklętym okręgu, naiwny i tak zwyczajnie codzienny, jakby w ogóle nie przeczuwał, co ma się zaraz wydarzyć...

   Muszę szczerze przyznać, że nie zawsze byłam pozytywnie nastawiona do autorki, Lisy Scottoline. Wydawała mi się być gorszą wersją Jodi Picoult a w jej książkach zawsze coś mnie uwierało; a to bohater a to jakiś fragment fabuły... Jednak ze skruchą i opuszczoną głową przyznaję, że tym razem autorka wspięła się na wyżyny i pokazała cały swój majstersztyk. Stworzyła dwie, niezwykle wyraziste postacie i przyznać muszę, że Max stał się dla mnie – a ja przeczytałam naprawdę dużo książek, w której występowali socjopaci i psychopaci – najbardziej z przerażających postaci. Być może dlatego, że inni autorzy zawsze dawali „swoim” socjopatom coś, co było dla nich ważne; dla Maxa – przynajmniej odnoszę takie wrażenie – nic tak naprawdę się nie liczyło.

   "Mów do mnie" to pyszna książka, którą chce się czytać i która potrafi sprawić, że popatrzymy na swoich znajomych, na sąsiadów i na współpasażerów komunikacji miejskiej trochę inaczej. Bo kto wie w kim kryje się psychopata?

   Jak to zwykle bywa w książkach z klubu "Kobiety to czytają!", na końcu znajdują się tak zwane pytania do dyskusji. W jednym z nich poruszona była kwestia tego, jak bardzo uzewnętrzniamy się na portalach społecznościowych . Ostatnio moja znajoma dodała post na znanym portalu, w którym informowała znajomych, że zaczęła rodzić. Inna znowuż dziewczyna z mojej uczelni, na bieżąco pokazuje przygotowania do swojego ślubu, który odbędzie się za 49 dni (wiem za ile dokładnie, bo wspomniała o tym rano na instagramie.) Czy to już przesada? Czy po prostu takie mają być nasze czasy? Jak Wy myślicie? Bo mnie to lekko przeraża. A może nie ma was na portalach społecznościowych i ... nie istniejecie?

  Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu:

8 cze 2016

Relacja z obrony i "Ostatni wieczór" Sarra Manning


    Wszyscy czekacie na wiadomość odnośnie mojej wczorajszej obrony, więc informuję, że obroniłam się na pięć a całe studia skończyłam z piękną czwórką na dyplomie. Od wczoraj jestem bezrobotnym magistrem prawa i zaczynam swoją przygodę z szukaniem idealnej pracy dla siebie. Może ktoś z was ma wydawnictwo i chciałby mnie zatrudnić? Bo chyba w takiej pracy najbardziej bym się odnalazła. Ewentualnie może jesteście wydawcą gazety i potrzebujcie książkowego krytyka? Zgłaszam się!
    Co do obrony to była przyjemna, poszła sprawnie a atmosfera na niej była niezwykle przyjazna. Do tego nawet stopnia, że gdy mówiłam o tym, iż "Sąd Najwyższy w Krakowie orzekł, że objawami silnego przeżycia porodu są: stan oszołomienia, agresji..." i tutaj promotor mi przerwał i zapytał, czy kobieta nie może być agresywna nie będąc pod wpływem porodu. Co odpowiedziałam? "Pewnie, że może i często jest, ale wtedy nie jest to przestępstwo uprzywilejowane." Żart sytuacyjny, salwa śmiechu, oklaski.
    Później były pamiątkowe zdjęcia, pożegnalne picie z dziewczynami ze studiów i powrót do domu, gdzie padłam jak przecinek. 
   Odpowiadając na pytania z komentarzy - nie, sukienka nie była na obronę, postawiłam na klasyczną "małą czarną." Jedna znajoma ze studiów przyszła na obronę w typowo weselnej sukience - kolor miętowy, krój falbaniasty - i wyglądało to dość słabo, więc cieszę się, że moje chabrowe sukienkowe cudo zostawiłam w szafie. 
   Dziękuje za każde wasze leżeniem krzyżem i odwdzięczę się tym samym, jak tylko poprosicie! I za pewność, że się obronię. Jesteście boscy i każdego z was z chęcią bym uściskała. Trzeba kiedyś zorganizować jakieś blogowe spotkanie recenzentek książkowych i innych, które książki czytają. Albo tych, które mnie lubią (może z trzy osoby się znajdzie ^^)

   Teraz czuję lekką presję, bo to będzie moja pierwsza recenzja z wyższym tytułem, ale może się nie skompromituję.


   Dwie kobiety. Dwa światy, które dzieli widmo wojny i postęp technologii i cywilizacji. Którym przyszło dorastać wśród innych zasad, innych standardów i innej moralności. Którym przyszło kochać miłością szczerą i silną.
   Rodzice mieli dla swojej siedemnastoletniej córki Rose jasno sprecyzowane plany; miała dołączyć do Land Girls i żyć na wsi, wspierając stamtąd angielskich żołnierzy, którzy walczyli przeciwko Niemcom w najbardziej okrutnej i brutalnej wojnie w dziejach ludzkości. Rose jednak nie podzielała entuzjazmu wobec tych planów, gdyż za nic w świecie nie chciała mieszkać na odległej wsi, oddalona od wszystkiego co światowe, co szybkie i nieprzewidywalne. Uciekła więc z domu i wyruszyła w samotną podróż do stolicy Anglii, Londynu, gdzie planowała rozpocząć nowe życie. Trafiła do lokalu Rainbow Corner, gdzie tańczyła z żołnierzami będącymi na przepustce i gdzie zabawiała ich rozmową, aby zapomnieli o trudach wojny. Zmieniła nazwisko, całą swoją historię i zaczęła żyć jako całkowicie nowa osoba, otoczona nowymi przyjaciółkami z klubu, które razem z nią przeżywały widmo wojny, która toczyła się poza ścianami ich klubu.

„Jeśli człowiek nie ma do opowiadania wspaniałych historii, żyje tylko połowicznie.”

   Kilkadziesiąt lat później, gdy opadł już pył wojenny i gdy echo zabitych wspominało się jedynie przy okazji jakiejś ważnej daty, do pewnego klubu w Las Vegas wkroczyła kobieta ubrana w białą suknię. Uciekła sprzed ołtarza, gdyż jej narzeczony – potencjalny milioner i gwiazda współczesnej informatyki – przedłożył swoją pracę ponad ich ślub. Zraniona i zagubiona zasiadła przy barze i postanowiła po raz pierwszy w życiu naprawdę się upić. Los chciał, że mężczyzna zasiadający na stołku obok zaoferował jej swoją osobę jako męża a złamane serce i kilka drinków sprawiło, że szybko związali na zawsze swoje życia biorąc szybki ślub w jednej z licznych w tamtym mieście kapliczek.
   Następnego dnia postanowili rozwieść się równie szybko jak postanowili się ze sobą ożenić, jednak telefon zza oceanu sprawił, że oboje wylądowali w rodzinnej miejscowości Leo, czyli niedoszłego rozwodnika. Jego cioteczna babka, Rose, dożywała swoich dni, racząc się koktajlami i ironizując całą rzeczywistość.

   To nagle uderzenie, jak bardzo przez te lata zmieniła się Rose, wprawiło mnie początkowo w konsternację. Jako że rozdziały pisane są naprzemiennie – a więc lata współczesne mieszają się z latami wojennymi – w momencie, gdy „pokazano” starą Rose, doznałam lekkiego szoku, gdyż w swoich rozdziałach była ona dziewczyną bardzo subtelną, delikatną i – można by rzec – rozkoszną.
Dopiero wtapiając się dalej w fabułę można dostrzec sytuacje, które sprawiły, że niegdyś dziewczęca i ułożona Rose stała się zrzędliwą, ale nadal wyjątkową staruszką.


   „Ostatni wieczór” to taka książka, którą czyta się ze smakiem. Autorka ma przyjemny, trochę banalny, ale miły styl i co najważniejsze – w całości wykorzystała potencjał pomysłu jaki sobie założyła. Wykreowała postacie dwóch niebanalnych kobiet, które różniły się od siebie niczym dzień i noc, ale które – pomimo tych różnic – miały coś wspólnego. Obie nie potrafiły poradzić sobie z miłością. Z tym przejmującym uczuciem, które bierze całą ludzką duszę w imadło i trzyma w nim tak mocno, że nie sposób jest oddychać. W rezultacie tylko jednej z nich udało się dostosować swoje ciało do uchwytów imadła i tylko jednak nauczyła się odczuwać szczęście kochając kogoś z całą ludzką mocą. Ale która z nich to była... tego wam nie powiem.  

6 cze 2016

Post prosty i przyjemny - jestem broniącą się blogerką modową i mam koty.


   Moi drodzy parafianie! (zawsze chciałam to powiedzieć.) Jutro nadejdzie dzień sądu, dzień zakończenia pięciu lat mojego życia, dzień, w którym stanę się magistrem (chyba.) 
   Z wiadomych przyczyn brak dzisiaj będzie recenzji, bo jedyne o czym obecnie czytam to dzieciobójstwo w polskim prawie karnym a o tym raczej wy czytać nie chcecie (chociaż to ciekawe, naprawdę!) 
   Dzisiaj post prosty, przyjemny i zdjęciowy. Zapraszam!

   W ubiegłym tygodniu miałam zaszczyt gościć w swoim domu małe koty. Wprawdzie tylko przez cztery dni, póki ich mama się nie pozbierała z choroby, ale tak mnie wykończyły, że kiedy już wróciły do swojej kociej mamy, spałam przez kilkanaście godzin bez przerwy.
   Wstawały co cztery godziny, musiałam gotować im mleko dla niemowląt - tak, dla ludzkich niemowląt - później miały czas gryzienia i wspinania się na wszystko a później zasypiały na mnie i musiałam pojedynczo odkładać je do pudełka, gdzie miały swoje legowisko. 
   Niestety moja Tosia stwierdziła, że te trzy maluchy to zło wcielone i próbowała je zjeść. Non stop. 
    Jakby ktoś był ciekawy imion: rudy Lucyfer, bury leżący bokiem - Belzebub a ta mała pyza leżąca brzuchem do góry - Gabrysia. 






  


 Moja Tosia - zabójca i trzy książki, które otrzymałam od wydawnictwa Rebis, za co serdecznie dziękuję. Co więcej - dzięki uprzejmości pani Agaty będę miała przyjemność przeprowadzić wywiad z autorem tych książek, panem Diego Galdino. Ah, już nie mogę się doczekać na zareaguje na moje pytania! 

    Uwaga, uwaga! Teraz przez chwilę będę blogerką modową! Flesze, uśmiechy, brawa i owacje! 
   Dobra, już wczuwam się w rolę.
Otóż ostatnio wybrałam się z moją psiapsi Dżastinką na zakupy i w jednej z sieciówek znalazłam to oto cudo! 100% bawełny, materiały naprawdę przyjemny, świetnie układa się na ciele, wspaniale podkreśla moje atuty i tuszuje moje mankamenty. W dodatku jest to hit wśród amerykańskich nastolatek, które chodzą teraz tylko w takich sukienkach!
   A tak naprawdę, to kupiłam tą sukienkę z dwóch powodów - kosztowała 39 złotych i na metce widnieje rozmiar 32, więc.. żal nie wziąć i się nie chwalić taką szczupłą numeracją! 
   Propozycje wyjazdu na Fashion Week proszę kierować do mojego menadżera, którego jeszcze nie mam, ale to szczegół. 





   A na koniec, bo pędzę się douczać na jutro (o 11.30 leżcie krzyżem i odmawiajcie za mnie paciorki!) zdjęcie z wczorajszej przechadzki. Stoję na autostradzie, ledwo mnie widać, ale kurczę, mi się to podoba, nie wiem czemu. I co ze mnie za blogerka modowa, skoro dwa razy w tej samej stylizacji występuję...