30 wrz 2016

"Bezmyślna" - recenzja głównej bohaterki czyli istnieje ktoś gorszy od panny Anastasii Steel


   „Bezmyślna”... Hm. Z całą pewnością muszę stwierdzić, że oto Anastasia Steel nie jest już samotna na moim podium pogardy i nienawiści, bo oto obok niej stanęła Kiera, główna bohaterki trylogii autorstwa S.C. Stephens. I w sumie nie wiem czy gorsza jest Ana ze swoją wewnętrzną boginią czy Kiera ze swoim irytującym i beznadziejnym wewnętrznym „ja”. O ile Ana mogła mieć w sobie jakąkolwiek boginię, o tyle ta bohaterka miała w sobie coś o IQ w okolicach poziomu morza. Boże, co za suchar. Moja psychika po tej książce jest w opłakanym stanie.

   Znaczy się, to nie tak, że książka mi się nie podobała, bo przeczytałam ją naprawdę szybko i naprawdę dobrze mi się ją czytało. Tylko ta główna bohaterka powodowała, że ciągle biłam się z myślami, czy czytać dalej czy może raczej wyrzucić książkę za okno w nadziei, że razem z nią ta kobiecina zniknie z mojego życia. Ta recenzja będzie bardziej recenzją postaci niż całej książki Cóż, ale najpierw przedstawię wam fabułę, bo niekulturalnie tak pomstować bez argumentów.

   Kiera i Denny są parą. Wiecie, gołębie, jednorożce, tęcza, serduszka i miłość do końca życia. Jako że Denny skończył już studia i znalazł pracę w oddalonym o kilkaset kilometrów Seattle, postanowił się przeprowadzić. Nie przewidział, że jego dziewczyna z neurotyczną osobowością postanowi przeprowadzić się razem z nim. W każdym bądź razie, po przeprowadzce mieli oni zamieszkać razem z przyjacielem Denny'ego z dzieciństwa, niejakim Kellanem, który grał w zespole rockowym i … cóż o to było jego jedyne zajęcie.
   Kellan był typowym „książkowym złym chłopcem”. Czyli wyglądał jak zły chłopiec, wszyscy postrzegali go jako złego chłopca, ale tak naprawdę był mężczyzną idealnym, słodkim i cierpiącym, takim, którego każda kobieta chciałaby ukoić.

   Kiera co dwie-trzy strony się rumieniła niczym nastolatka rozmawiająca z koleżankami o swoim pierwszym razie. Kiedy Kellan i jego koledzy zaczynali przyjacielsko żartować z dziewictwa dziewczyny ta oburzyła się niczym typowy moher w komunikacji miejskiej, któremu nie chcą ustąpić miejsca na jej rynkowe zakupy. Bo przecież zakupy też chcą siedzieć!
Punktem zapalnym jest moment, w którym Denny postanawia wyjechać na dwa miesiące do innego miasta, aby rozwijać swoją karierę. Dla Kiery jest to niczym strzał prosto w serce i żegna się z nim co najmniej tak, jakby szedł na wojnę z wypisanym już wyrokiem śmierci. I chyba naprawdę stwierdziła, że nigdy już nie zobaczy swojego chłopaka, bo zaczęła poczynać sobie dość śmiało z Kellanem.

   Ogólnie największym błędem książki jest to, że narratorką jest Kiera, co oznacza, że czytelnik nie ma ani chwili wytchnienia od jej irytującej osoby. Czułam się tak, jakbym znalazła się nagle w głowie totalnie pustej dziewczyny, która jest na tyle perfidna, żeby kochać się z dwoma facetami na raz, ale jednocześnie wstydzi się powiedzieć na głos słowo "sex". I czerwieni się przy wybieraniu zajęć z psychologii seksualnej, mimo że jest dorosła i ponoć dojrzała. 

   Ogólnie to podczas lektury prowadziłam swego rodzaju dialog z Kierą i po prostu wam przedstawię niektóre z jej złotych myśli, co by oddać jej pustkę i nicość.

   „Nie wierzyłam, że ktoś tak przystojny nie prowadził aktywnego (na pewno wiecie, co mam na myśli) życia osobistego”. - Nie, Kiera, nie wiemy o co chodzi, kiedy subtelnie chcesz zaznaczyć, że facet sypiał z kobietami. Jesteśmy na tym samym poziomie intelektualnym co Ty. 

   „Chciałam wprawdzie dostać się na psychologię ogólną, ale jedynym otwartym fakultetem, który nie kolidował z moimi pozostałymi zajęciami, była psychologia seksualności człowieka. Czując, jak oblewam się rumieńcem, wpisałam się na listę. Poza tym kiedy Denny wróci do domu, na pewno pomoże mi w nauce również i tego przedmiotu....” - tak, Kiera, nauka psychologii seksualności polega na uprawianiu sexu. Brawo Ty!

   A wiecie jaki fragment kompletnie mnie powalił?

   „Była to nasza codzienna rutyna: „Wracasz już do domu? Nie. Tęsknię za tobą Ja też.” Uśmiechnęłam się na myśl, że tak bardzo kocham tego mojego wariata.” - no tak. Wariat z niego taki, że aż chciałoby się z nim zdobywać góry.

   Kiera była kobietą totalną. Mówią „totalną” mam na myśli to, że reszta z nas ma wahania nastrojów, ale w porównaniu z główną bohaterką są to wahania bardzo mizerne. Bo ja na przykład, potrafię być w ciągu jednego dnia zła, radosna, smutna i znowu radosna. Kiera potrafi zmieniać emocje podczas trzydziestu sekund. Zobaczcie sami:

„- Kiedyś nie musiałeś – tym razem irytacja w moim głosie była zamierzona.
Na jego twarzy pojawił się smutek.
- Nie, kiedyś nie musiałem.
Poczułam się winna, co tylko wzmogło mój gniew.”

   Żal mi było obu chłopaków. Z radosnych i uroczych mężczyzn stali się cieniami samych siebie a wszystko po to, aby zadowolić dziewczynę, która nie mogła się zdecydować, z którym woli być. I dobra, ja rozumiem, że mogła się zakochać w Kellanie, ale dlaczego, dlaczego, dlaczego nie zostawiła wtedy Denny'ego, tylko biegała od jednego do drugiego i robiła z nich kretynów?
   Nie powiem wam jakie zakończenie miała ta książka (a to dopiero pierwszy tom, seria składa się z trzech!), ale niestety Kiera nie zginęła tragicznie pod kopytami rozpędzonych antylop i będę musiała ją znosić przez kolejne 1200 stron. Chyba muszę zakupić melisę...

   Coś mi się wydaje, że Ana ze swoją wewnętrzną boginią i przegryzaniem wargi zostanie zdetronizowana w moim rankingu na najbardziej znienawidzoną postać....

28 wrz 2016

O mojej figurze, zaczątku negatywnej recenzji i ślubnym notatniku.


   Wspomniałam wam niedawno, że aktywnie chodzę na siłownię. Tak się szczęśliwie złożyło, że mniej więcej w tym czasie otrzymałam do recenzji książkę „Zejdź z wagi. Wystarczy 21 dni.” Cóż, z wagi za bardzo schodzić nie musiałam, bo ważę jakoś w okolicach 50 kilogramów, ale prawdą jest, że przez te cholerne miłosne motyle w brzuchu trochę mi się tam tłuszczyku zebrało – motyle widać lubią ciepło – a poza tym postanowiłam zrobić sobie ładną pupę, co by przyszły mąż szybciej osiwiał jak będą się za mną na mieście oglądać.

   Dlatego też, oprócz ćwiczeń na siłowni, zaczęłam wykonywać i te, które przedstawione są w książce. Ponadto stosowałam się do niektórych z przepisów, które się tam znajdowały – niektórych, bo pasty z buraka nie zjem nawet dla płaskiego i wyrzeźbionego brzucha.

   Dla mnie najciekawszą częścią książki był rozdział zatytułowany: „Jedz i bądź coraz młodsza”. Czytając go, poczułam się prawie tak, jakbym odkryła kociołek ze złotem na końcu tęczy, bo o to w końcu dowiem się, co powinnam jadać, żeby nie mieć nigdy zmarszczek, siwych włosów i obwisłych łokci!
   Cóż, kiedy już poznałam listę tych produktów, stwierdziłam, że muszę się pogodzić z nieuchronną starością. Brokułów nie lubię w żadnej postaci, awokado mnie razi swoją konsystencją – ten miąższ mnie przeraża!, czerwoną kapustę jem tylko w postaci surówki, gorzka czekolada to dla mnie profanacja wszelakich świętości a arbuz jest dla mnie tak samo ekscytujący jak szklanka wody. Czyli w ogóle, gdyby ktoś nie załapał sarkazmu.

   A jakie przepisy serwowała nam autorka? Przykładowe menu brzmi następująco:
Śniadanie – pokrojony banan z malinami, startą cząstką gorzkiej czekolady, odrobiną wiórków kokosowych i szczyptą cynamonu; wszystko polane niewielką ilością miodu – no takie śniadania to ja mogę jadać a nie jakaś tam zwykła jajecznica!
Przekąska – ciastko ryżowe z roztartym awokado – zło w czystej postaci.
Lunch – pełnoziarnista kanapka z tuńczykiem, rukolą i czerwoną cebulą – no dobra, rukola i czerwona cebula są w porządku
Przekąska – mały kawałek sera z plasterkami jabłka – dla mnie egzotyczne połączenie. Poza tym, jaki to ma być ser?
Kolacja – grillowany stek z polędwicy wołowej z zieloną sałatą.

   W czasie lektury Lucy dodatkowo nas motywuje zakładając optymistycznie, że „świetnie ci idzie! Tak trzymaj!”, chociaż równie dobrze mogę w czasie czytania tych słów zajadać się bułą z nutellą. Szach mat Lucy!

   Na samym końcu książki, zaraz przy podziękowaniach, autorka dodała swoje zdjęcie w całej okazałości (gdybyśmy nie zauważyli jej na setce wcześniejszych zdjęć) i może byłoby to cudowne zakończenie treści, gdyby nie to, że autorka figurę ma stworzoną przez ciężką pracę, ale usta i nos ewidentnie przez chirurgów plastycznych. I żeby to stwierdzić wystarczyło, że obejrzałam kilka dokumentów o fuszerkach plastycznych i proszę! - już zauważam, kiedy coś jest nie tak.

   Nie zapomnijmy o kwestii najważniejszej – czy po 21 dniach widać poprawę? Tak. Nie wiem czy to zasługa przepisów zawartych w książce, ćwiczeń na siłowni czy tych robionych w domu, ale teraz moje cholerne motyle będą musiały marznąć, bo oponka się wytopiła a co najważniejsze – pośladki mi się rewelacyjnie podniosły i czuję się prawie jak Kim Kardashian. Prawie, bo oczywiście jestem zabawniejsza. I biedniejsza o kilka milionów dolarów.


   PS – Zaczęłam czytać dzisiaj książkę „Bezmyślna” i irytacja ogarnęła mnie już na 14 stronie, kiedy to okazało się, że główna bohaterka uważa się za przeciętną dziewczynę bo ma:
  • długie brązowe, lekko kręcone włosy
  • wielkie brązowe oczy
  • wysportowaną sylwetkę
   Tak, autorko! Nie wiem w jakim żyjesz świecie, ale przeciętna kobieta tak nie wygląda, niestety.
Poza tym, główna bohaterka książki już mi podpadła, bo ma chłopaka, którego ponoć niesamowicie kocha i który ją pociąga jak mało kto (dlatego też w drodze przez pół Ameryki kochali się w samochodzie kilkakrotnie), to gdy tylko zauważa swojego nowego współlokatora, mało z majtek nie wyskoczy. Tak, bo to takie logiczne! Coś mi się zdaje, że szykuje się niepochlebna recenzja...



   PPS – Co do zgłoszeń na ślubny BookTour – przede wszystkim dziękuję za tak liczny odzew! Jesteście wspaniałe! Po drugie – nie wszystkie przesłałyście mi swoje adresy korespondencyjne, więc proszę nadrobić. Po trzecie – zgłaszać można się nadal, ale paczkę do pierwszej osoby – Megly, wyślę już w tym tygodniu, bo troszkę was jest (sztuk dwadzieścia na tę chwilę) a mamy na to tylko dziewięć miesięcy!

26 wrz 2016

Ślubny Book Tour, czyli zapraszam Was na swoje wesele!


   Jak to się mówi – najlepsze pomysły przychodzą znienacka. Mnie oświeciło dosłownie przez kilkom minutami.

   Jak doskonale wiecie, za 9 miesięcy biorę ślub. Stary mądry przesąd mówi, że należy mieć na nim coś niebieskiego, coś starego i coś pożyczonego. O ile niebieski będzie wystrój a stare kolczyki, o tyle nie wiedziałam co mogę mieć pożyczonego. I wtedy pomyślałam o Was – bo przecież blog jest ważną częścią mojego życia i nie mogłabym zapomnieć o Was podczas tego ważnego dnia. Dlatego też postanowiłam zorganizować Pożyczony BookTour. A o co chodzi?

   Spokojnie, nie chcę Was naciągać na prezenty i pieniądze! Aż słyszę jak odetchnęliście z ulgą. Chcę wysłać w świat niebieską książkę, jedną z moich ulubionych - „Nigdy i na zawsze” a do niej dołączę niebieski notesik. I tutaj zaczyna się Wasza rola, o ile zgodzicie się wziąć udział w całej zabawie. Proszę Was, żebyście w tym notesiku zapisywali pożyczone rady dla mnie, jak być dobrą żoną. To będzie też pewnego rodzaju księga życzeń, wypisana przez Was – ludzi, którzy są mi bliscy mimo setek kilometrów jakie nas dzielą.

   Jeśli jesteś mężczyzną, to nie wystrasz się, że to takie babskie! Faceci też potrafią rewelacyjnie radzić a książki o miłości nie musisz czytać. 
   Oczywiście dla tych, którzy chcą, recenzja na blogu jest mile widziana! W końcu to BookTour z notesowym tylko dodatkiem.

   A więc zasady:
1. Zgłaszamy się pod tym postem do 5.10.2016 roku. W zgłoszeniu podajemy swoje imię i adres e-mailowy. Proszę też, żebyście na mojego maila – tosia.antonina@o2.pl, wysłali swoje adresy korespondencyjne – będę je podawać osobom, które mają wysłać do Was paczuszkę.
2. Lista miejsc nieograniczona. Im więcej porad, tym lepiej w życiu będzie miał mój przyszły mąż!
3. 6.10.2016 roku podam Wam listę uczestników i wyślę książkę, notes i niespodziankę gratis do pierwszej osoby. Kolejność zgłoszeń będzie równocześnie kolejnością na liście.
4. Jako optymistka zakładam, że zgłoszeń będzie sporo a więc aby każdy zdążył wpisać coś od siebie, na przeczytanie książki, wpisanie rady i puszczenie jej dalej w świat, będziecie mieli 14 dni.
5.Jeżeli macie taką ochotę to zaznaczajcie w książę swoje ulubione fragmenty, rysujcie na marginesach księżniczki i jednorożce – będę miała wspaniałą pamiątkę.
6. Recenzję możecie umieścić na swoim blogu. Radę także, nie mam nic przeciwko a wy macie pomysł na kolejny wpis.
7. Proszę o informację po otrzymaniu paczki – prześlę wam wtedy dane kolejnej osoby z listy.


A teraz się stresuje czy ktokolwiek się zgłosi! Ale powiedzcie - czy tej radości w oczach można się oprzeć?!
Dowód na to, że książka istnieje. I ja też. 

"Jak się nie zakochać" - zakończenie trylogii.


   Każda trylogia ma swoje wielkie zakończenie. Pytanie tylko, czy autor potrafi skończyć książkę równie dobrze, jak ją zaczął...

   O dwóch poprzednich książkach Niny Majewskiej-Brown wspominałam na tym blogu nie raz. Ba, pierwszą część, „Wakacje” nazwałam jedną z najlepszych książek roku 2015. Dla przypomnienia tutaj możecie znaleźć recenzję – klik. Część druga nie zachwyciła mnie już w takim stopniu, dlatego do części trzeciej - „Jak się nie zakochać” podeszłam z pewnym dystansem.

   Nina, główna bohaterka, straciła w dramatycznym wypadku męża i nastoletniego syna. Została sama z sześcioletnią Klarą i wiecznie niezadowolonymi teściami.
   Gdyby tego było mało, kilka tygodni później dowiedziała się, że jest w ciąży i że jej ukochany, opłakiwany mąż od kilku lat związany był z inną kobietą, z którą razem wychowywali córkę Mariannę. Nagle, niespodziewanie okazało się, że każda jego delegacja, każda noc spędzona poza domem, była nocą spędzoną w ramionach innej kobiety, tej drugiej, która podkradała zachłannie jej rodzinne życie.
   Jednak los postanowił ukarać także i kochankę Bartosza; zdiagnozowano u niej raka a że nie miała żadnej rodziny, musiała prosić o pomoc ostatnią kobietę, która była chętna jej pomóc. Nina zgodziła się przyjąć Mariankę pod swój dach i na początku części trzeciej była już prawną mamą dwóch dziewczynek i małego Antosia.

W zakończeniu trylogii o jej życiu, główne skrzypce nadal grali teściowie a raczej szanowna pani teściowa, która była kobietą o charakterze trudnym, niezrozumiałym i bardzo egoistycznym. Kiedy jej małżonek dostał zawału i wylądował w szpitalu w środku nocy, szacowna staruszka martwiła się tylko o to, dlaczego Nina pozwalała sobie mówić o teściu per „on”.

„- I co, wiadomo coś?
- Żyje, jest po zabiegu.
- O Boże a tak się bałam, tak się bałam...
- Czeka go jeszcze operacja by-passów, ale to dopiero po wykonaniu wszystkich badań...
- Jak Ty mówisz o ojcu?! Co za „go”? Szacunku nie masz!”

   Jak tego było mało, Nina jest podrywana przez nijakiego Henia, dostawcę pietruszki, który zakochał się bez pamięci. Niestety, stwierdził, że skoro kobieta nie pali się do związku z nim, należy trochę ją wystraszyć i zaczął zachowywać się niczym psychopata z amerykańskiego thrillera. Ponadto jej jedyna rodzona siostra, z którą nigdy nie miała dobrego kontaktu, zaprosiła ją na swoje wesele, zastrzegając przy tym, że rodzina w kopertę powinna włożyć minimum tysiąc złotych. Nina, z nieznanych mi powodów, postanowiła na wesele się wybrać i tyle dobrego, bo inaczej pewnie nie poznałaby szczęśliwego pana młodego – siedemdziesięcioletniego Kazimierza, który miał wielkie posiadłości i wystarczającą ilość pieniędzy, żeby zadowolić młodą żonkę.

   Oceniając całą książkę mogę stwierdzić, że czytało mi się ją miło. Taka sympatyczna lektura na jesienne wieczory, które właśnie się rozpoczynają. Niestety, w porównaniu z rewelacyjną częścią pierwszą, zakończenie trylogii wypadło dość blado. Za mało było tutaj emocji, za dużo humoru i czegoś niestety mi brakowało. Takiej szczypty ostrości, smaku czegoś niespodziewanego. Na usprawiedliwienie autorki powiem, że ciężko byłoby jej przebić to, co zrobiła w „Wakacjach” - tam czułam się rozbita na kawałki, totalnie rozdygotana tym, co się wydarzyło. Czytałam jedną stronę po kilka razy, żeby się upewnić czy na pewno dobrze przeczytałam, czy umysł mnie nie zawiódł.


   Reasumując, ta trylogia zaczęła się naprawdę fenomenalnie. Później cała fabuła trochę zwolniła, ale nie można powiedzieć, że dwie pozostałe książki były złe. Po prostu nie mogły dorównać wysoko postawionej poprzeczce. Bo niektórych swoich dzieł nie można po prostu przeskoczyć.


   PS - Co do moich "kwiatów z wyszukiwarki". W ostatnich dniach ciągle ktoś wchodzi na mojego bloga po haśle "mam wspaniałą żonę". I tak się zastanawiam, czy ten ktoś naprawdę ma wspaniałą żonę czy może wpisuje to uparcie w wyszukiwarkę i chce sprawdzić czy istnieje na tym świecie ktoś, kto tak twierdzi. Bo powiedzmy sobie szczerze, ciężko jest być żoną w ogóle a wspaniałą, to już lepiej nie mówić, bo to jest równie trudne jak znalezienie męża, który sprząta po sobie skarpetki. 
   Jednak specjalnie dla osoby, która tak ochoczo wpisuje to hasło dzień w dzień, mam obrazek idealny - nieznajomy człeku, mam nadzieję, że masz taką właśnie małżonkę -

20 wrz 2016

Taki ze mnie złodziejaszek! Podkradłam post czyli „Tu i teraz”.


   Dobra, nie podkradłam postu, tylko pomysł na niego. I żeby zadośćuczynić autorce to ją oznaczę otutaj! I zareklamuję jej bloga. A i w poście oddam coś od siebie, żeby było trochę po mojemu.

   Słucham niewiele muzyki. Ostatnio razem z narzeczonym wracaliśmy z randki i słuchaliśmy swoich ulubionych piosenek. Jako, że ja lubię nuty bardziej folkowe a on metalowe, to repertuar był dość różnorodny.

   Czytam dwie książki naraz, co przez ostatni rok nie jest niczym nadzwyczajnym, bo mam za mało czasu a za dużo książek do czytania. Teraz zabrałam się za „orgazmokapilsę” i nie, to nie jest erotyk a raczej książka w stylu Pratchetta, przynajmniej na pierwszy rzut oczodołem. A i jestem w trakcie czytania najnowszej książki pani Sowy (minus od początku za anglojęzyczne imiona).

   Oglądam „Hell's kitchen” i to razem z narzeczonym. Przy czym kibicujemy dwóm różnym osobom a to powoduje, że oglądanie jest ciekawsze i bardziej ekscytujące. A codziennie o 11.30 przypominam sobie stare odcinki „Na dobre i na złe” - ah! Jak byłam dzieckiem to byłam uzależniona od lekarzy z Leśnej Góry. Z perspektywy czasu nie są już tak wspaniali, ale sentyment pozostał.

   Pracuję dużo, ciężko i dobrze mi z tym.

   Zaczęłam chodzić na siłownię z dniem 1 września. Ćwiczę dwa albo trzy razy w tygodniu po dwie godziny i idzie mi coraz lepiej. Wczoraj rzutem na taśmę zrobiłam 230 brzuszków, dlatego proszę mnie dzisiaj nie rozśmieszać, bo może to grozić moim kalectwem.
A co do efektów, to powoli zaczyna je być widać, szczególnie na udach, więc – brawo ja!

   Czuję się szczęśliwa. Mam kogo kochać, mam szczerych przyjaciół, z którymi mogę nie tylko konie kraść, ale i potem na nich jeździć, mam co jeść, gdzie spać i do kogo się przytulić. Zaczęłam cieszyć się małymi szczęściami i rację mieli ci wszyscy filozofowie, którzy mówili, że to najlepszy sposób na udane życie.
A w niedzielę kupiłam sobie scrabble, o których od zawsze marzyłam i przy kasie się okazało, że akurat tego dnia jest promocja i zapłaciłam 20 złotych mniej. Kolejne małe szczęście do wielu małych szczęść.

   Dzisiaj uratowałam mysie życie. Moja kocica upolowała sobie żywą zdobycz i bestia mała postanowiła się nią pobawić. Co mysz uciekała, to ona ją zgarniała łapą. Zlitowałam się nad małym ogoniastym stworzeniem, złapałam do pudełka i wypuściłam w pola, żeby uciekła w siną dal. Bramy nieba będą stały przede mną otworem!

   Czekam na ten dzień, w którym ubiorę suknię ślubną, stanę obok tej idealnej osoby i obiecam mu wszystko to, co najważniejsze. I żebym miała za sobą już ten okropny pierwszy taniec, który mnie przeraża niemiłosiernie.

   Denerwuję się ludźmi, ich zachowaniem i egoizmem. Ogólnie mam tak, że przejmuję się wszelakimi głupotami i potem nie mogą spać po nocach. Jak ktoś mnie skrytykuje to nie macham na to ręką, ale przeżywam. Muszę chyba wyhodować sobie grubszą skórę.

   Chciałabym żeby przyszła już ta zwykła, szara codzienność po ślubie, której każdy się boi a my na nią czekamy z utęsknieniem. Żeby było tak normalnie, tak razem. Żeby w zimie pić wieczorami ciepłe kakao a latem zimne piwo. Żeby płacić razem rachunki, kupować w sklepie zwykłe mleko 3,2% i negocjować kto tym razem wyprowadza psa na spacer.
Żeby nie musieć wychodzić z domu, żeby się spotkać, żeby czekać na siebie z obiadem i żeby czytać obok siebie. I tak normalnie żeby żyć, budować swój dom a wszelkie kryzysy i rozstania znać tylko z „Trudnych spraw”.

   Cieszą mnie wasze komentarze, które nie raz podnoszą mnie na duchu. Wyznajecie mi miłość (też was kocham!), chwalicie mnie, dopingujecie, żebym napisała coś swojego. I mówicie coś bardzo ważnego, co daje mi siłę - „dasz radę, umiesz pisać!”. Dzięki wam! Jak kiedyś napiszę coś swojego, to uroczyście przysięgam – wymienię was wszystkich w podziękowaniach!

   Widzicie ten domek? Cieszcie się tym, co małe, a będziecie się unosić nad ziemią tak jak on. 

19 wrz 2016

"Wdowa" - czy można kochać mordercę?


   Z pewnością nie raz widzieliście nagrania z sal sądowych, gdzie ludzie byli oskarżani o straszne zbrodnie. O gwałty, morderstwa, pedofilię, o matko- czy ojcobójstwo. Ale z pewnością nie zwróciliście uwagi na osoby, które stały jakby z boku całego dramatu, w cieniu kamer, ukryte przed światem. Żony i mężowie oskarżonych. Cisi świadkowie całego tego zdarzenia, osoby wplątane przypadkowo w wir wydarzeń, które całkowicie zmieniły ich życia.

   Co ma czuć współmałżonek w momencie, gdy okazuje się, że jego ukochana druga połówka dopuściła się strasznej zbrodni? Odejść? Przecież obiecywała być na dobre i na złe. Zostać? Ale przecież nie sposób jest żyć z takim potworem, nie sposób zasypiać koło niego i budzić się co rano.
Czy taka osoba, która okazała się być mordercą, przestaje być równocześnie żoną? Mężem? Czy krew na rękach przekreśla jednocześnie wszystkie spędzone wspólnie lata i sprawia, że dobre wspomnienia zasnuwają się mgłą?

   Jean była żoną Glena przez ponad dwadzieścia lat. Dzieliła z nim troski, smutni i – jak sama twierdziła – przy nim dorastała, bo to właśnie on nauczył ją wszystkiego, co powinna potrafić kobieta. A więc zajmować się domem, gotować obiady, troszczyć się o męża i godzić to wszystko z pracą zawodową. Kiedy Glen zostaje oskarżony o porwanie i zamordowanie dwuletniej Emmy, świat Jean drży w posadach a ona sama przestaje być tą kobietą, którą była. Staje się robotem, który mechanicznie powtarza, że wierzy w niewinność swojego męża. I sama nie wie czy robi to dlatego, że taka jest prawda, czy dlatego, że boi się przyznać, że zawsze uważała Glena za mężczyznę zdolnego do zabójstwa.

   Trzy lata po tych wydarzeniach mąż Jean ginie pod kołami autobusu a ona w końcu może odetchnąć z ulgą i odrzucić maską perfekcyjnej żony. Wtedy też spotyka na swojej drodze dziennikarkę, Kate Waters, która niepostrzeżenie wkrada się w jej duszę i poznaje prawdę o tym, co Jean sądziła o niewinności swojego męża.

   Jest to świetna książka z trzech powodów. Po pierwsze – porusza temat osób, które rzeczywiście istnieją i które są najczęściej pomijane. Mordercy i gwałciciele zwykle mają rodzinę i te bliskie osoby muszą się jakoś odnieść do całej tej sytuacji. A wtedy zwykle serce walczy z rozumem, wstyd z miłością a strach z wiernością. Autorka w rewelacyjny sposób przedstawiła postać Jean, która na pierwszy rzut oka jest totalnie bezbarwna i dopiero po głębszym poznaniu dowiadujemy się dlaczego – to mąż przez te wszystkie lata spierał z niej powoli kolory jej własnej osobowości i stworzył żonę rodem ze Stepford.
   Po drugie – autorka prowadzi równolegle dwie opowieści; o Jean jako wdowie i o poszukiwaniu sprawcy zaginięcia małej Belli. Czytelnik do końca nie wiem, czy Glen faktycznie był niewinny, czy może zaszła jedna z wielu pomyłek w wymiarze sprawiedliwości. I chyba obie te zagadki – to czy Glen był winny oraz to, czy Jean naprawdę wierzyła w jego niewinności – były dla mnie najsmakowitszymi kąskami we „Wdowie”.
   Po trzecie – podobał mi się sposób, w jaki autorka poprowadziła całą historię. Nie popadała w histeryczne tony, nie oceniała, nie wymuszała na czytelniku żadnych emocji. Była klarowna, subtelna i świetnie tworzyła całą gamę uczuć, które w takiej sytuacji faktycznie mogłyby występować. Idealnie stworzyła także postać Glena i z chęcią przeczytałabym kiedyś jej książkę napisaną z punktu widzenia osoby o morderstwo oskarżonej.


   „Wdowa” jest nietypową, niesztampową książką, którą warto poznać. Autorka pokusiła się napisać o czymś trudnym, niespotykanym i przemilczanym w społeczeństwie i wyszło jej to na dobre. A tą książkę stawiam na półce jako przypomnienie, że każdy morderca był kiedyś kochany. I że gdy on traci duszę, oni ciągle ją mają i muszą żyć z uczuciem miłości, którą kiedyś do niego żywili.  

   A wy jak myślicie? Gdzie znajduje się granica ludzkiej miłości? 

14 wrz 2016

Pejcz w dłoń! Czyli oto nadszedł ten dzień! Recenzuję film „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”


   Wczorajszego wieczora dowiedziałam się, że pojawił się już zwiastun drugiej części „kultowego, wspaniałego i cudownego” filmu pod tytułem „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a.” Aga, dzięki za uświadomienie!
   Cóż, dla mnie czytanie tej książki było niczym spacer po rozżarzonych węglach, dlatego też początkowo odpuściłam sobie oglądanie ekranizacji. Jednak wiecie – kobieta przed okresem jest nieobliczana i masochistyczna. Dlatego też połowę nocy spędziłam przy nadrabianiu pierwszej części tego kinowego dzieła. I jestem zbyt miła i pobłażliwa dla was, bo nie będę wam opisywała całego filmu – poza tym i tak każdy wie o co w tym wszystkim mniej więcej chodzi, i tylko w pary punktach zrecenzuje wam, co sądzę o tym filmie. Będzie konkretnie. I będzie was boleć jak diabli.

PO PIERWSZE – DIALOGI

   Siódma minuta filmu i już złapałam się za głowę. Anastasia, przeprowadzając wywiad z Grey’em zapytała go, czy „wykarmianie Południowej Afryki to jest właśnie to, co on lubi?” Hm, brawo dla scenarzystów, którzy chcieli być niesztampowi/zabawni, ale to pytanie jest tak głupie, że nawet nie potrafiłabym na nie odpowiedzieć, gdyby ktoś mnie zapytał o coś podobnego.

   Czy tylko ja mam wrażenie, że ich dialogi nie mają zbytniego sensu? Niby rozmawiają ze sobą, ale każde mówi o kompletnie czymś innym i niby w przekazie to ma być GŁĘBOKIE i ważne a w rezultacie sprawia, że ten film to taka maślana sieczka.
   Ale dzięki tym dialogom dowiedziałam się, że jak ktoś studiuje literaturę angielską to musi być romantyczką. Więc, kochane – jeśli nie lubicie angielskich książek a uważacie się za romantyczkę, to wcale nią nie jesteście. Ana nie może się mylić!

PO DRUGIE – JEST I WARGA

   Pomijam już fakt, że aktorka grająca główną bohaterkę ciągle przegryza wargę, która przez to robi się napuchnięta i wcale nie seksowna ale poza tym umalowana jest jak dziesięciolatka, która dorwała się do różu swojej matki. Ja rozumiem, że ona miała być dziewczęco i dziewiczo piękna i niewinna, ale ludzie! Umalujcie ją porządnie!
   Poza tym, scenarzyści pokusili się na to, aby dodać postaci Any coś do siebie i dlatego kilka razy włożyli jej w usta ołówek, który lekko ssała i mamlała a Grey mało nie wyskoczył ze spodni, gdy widział te iście pornograficzne sceny. Tak sobie myślę... gdyby Grey by postacią realną i znalazł się na jakimś wykładzie na studiach to chyba rozsadziłoby mu spodnie, bo większość studentek z nudów przegryza sobie ołówek. 

PO TRZECIE - …TO W KOŃCU O CO CHODZI?!

   Kwestia kolejna. A raczej scena. Idą do pokoju zabaw, żeby uprawiać ze sobą niegrzeczny, niezobowiązujący sex, bez żadnych miłości, związków i tym podobnych i dlatego też reżyser pokazał nam piękną, niezrozumiałą totalnie scenę, podczas której zmierzają w stronę tych drzwi trzymając się za rączkę. No way, ludzie, jeśli niezobowiązujący sex i niegrzeczne zabawy, to nie trzymanie się za rączkę, które mi osobiście zawsze kojarzyło się z sympatią i uczuciem.

PO CZWARTE – DLACZEGO?!

   Nie wiem, po co stworzono tą książkę. Nie wiem, po co stworzono ten film. Tu nie ma sensu, tu nie ma emocji, tu nie ma niczego. Główni bohaterowie nawet wyglądają tak, jakby grali z przymusu, niczym para znienawidzonych nastolatków, którzy za karę trafili do szkolnego przedstawienia. Już nawet Troy i Gabriella z „High School Musical” byli bardziej przekonujący.
   Drugie „dlaczego?!” dotyczy drugiego planu. Dlaczego, ach dlaczego ten film składa się tylko z dwójki bohaterów? Reszta przemyka po planie zdjęciowym, niczym wstydliwi przechodnie przed kamerą ustawioną na krakowskim rynku i nieśmiało wypowiadają kilka mało istotnych dla fabuły słów. Ja wiem, że w książce też ich zbytnio nie było, ale bez przesady – scenarzyści mogli dać ponieść się fantazji.

PO PIĄTE – A GDZIE ROZPADANIE SIĘ NA KAWAŁKI?

   Jeśli kiedykolwiek rozmawialiście ze mną o Grey’u, wiecie, że "najbardziej lubię" w nim przegryzanie wargi, wewnętrzną boginię i rozpadanie się na kawałki. O ile scenarzyści zaspokoili mój apetyt na zagryzanie wargi a nawet włożyli bohaterce w usta ołówek, o tyle poskąpili mi scen, których w książce było pełno a więc spektakularnych orgazmów Any. Jak żyć? Nadal nie wiem jak wewnętrzna bogini rozpada się na milion części!

   Ana i Grey całują się, bo muszą. Rozmawiają, bo muszą. Chociaż i tak nic z tych rozmów nie wychodzi.
   Nie mogę powiedzieć, że ten film niczego nie wniósł do mojego życia. Wniósł pustkę, poczucie beznadziejności i niemocy. Nie mogę doczekać się kolejnej części. A tymczasem idę mamlać ołówek.

12 wrz 2016

"I nie wróciłeś...", czyli czas na poważną recenzję.


„Dzieliło nas pole, baraki, wieże strażnicze, zasieki z drutu kolczastego, krematoria, ale przede wszystkim ta nieznośna niepewność, ta obawa o los, jaki spotkał to drugie z nas.”

   Bywają recenzje zabawne, ironiczne, bywają recenzje przewrotne i wzruszające. Ale bywają i recenzje poważne, przy których należy chwilę przystanąć, pomyśleć i podziękować za to, co mamy. A raczej za to, co nas ominęło.
   Marceline to młoda dziewczyna, francuskiego pochodzenia, która spędziła kilka makabrycznych chwil swojego życia w obozie koncentracyjnym. To dziewczyna, która zbyt szybko zobaczyła śmierć, cierpienie, głód i która zbyt szybko nauczyła się, że czasami, by walczyć o swoje życie, należy pomóc oprawy. Dlatego też pomagała we wznoszeniu krematoriów, aby tam nie trafić; wiedziała, że póki jest przydatna i póki ma siłę przenosić ciężkie kamienie, jej szansa na przeżycie jest ciut większa.

   W momencie, gdy przenieśli ją z Birkenau do Bergen-Belsen czuła nieopisane szczęście. Nie dlatego, że oznaczało to wolność, bo nadal była więźniem, numerkiem, który wytatuowano na niej niczym na znakowanym bydle. Czuła się szczęśliwa, bo w Bergen-Belsen nie było komór gazowych. Nad jej głową nie unosił się komin, który codziennie straszył ją swądem palonych ciał i który w swoich majestatycznych rozmiarach zdawał się mówić: „jeszcze nie dziś. Wkrótce.”
   Mimo tej radości, Madeline czuła także niepokój – bo teraz od ukochanej osoby, który trafiła do Austchitz nie dzielił jej już tylko drut kolczasty i uzbrojeni żołnierze, ale również odległość, której nie sposób było pokonać. Ale w sumie... drutu kolczastego i tych żołnierzy też nie zdołała.

   Cała opowieść tej młodziutkiej francuski toczy wokoło mężczyzny, który nigdy nie wrócił z obozu. Prawdziwego mężczyzny, który kiedyś żył, który kochał, który obiecywał być do końca świata, na dobre i na złe, póki śmierć nie rozłączy. Ale obietnice można rzucać na wiatr, bo jeszcze przed śmiercią rozłączają karabiny i druty.

„I nie wróciłeś” to biograficzne wspomnienia. Całość ma ledwo 104 strony, ale ta książka nie miała w zamiarze zrobić wielkiego boom na rynku wydawniczym. Autorka nie chciała zyskać sławy, pieniędzy i nie chciała stać się osobą publiczną. Chciała podzielić się historią swojej miłości. I nie była to wcale miłość romantyczna, podniosła. Madeline straciła tam nie kochanka, nie męża, ale ojca. Ukochanego tatę, dla którego stworzyła tę książkę. Bo jest ona listem, zapiskami prowadzonymi przez lata, słowami, których nie zdążyła i nie miała okazji nigdy powiedzieć na głos. To wyraz wdzięczności za danie jej życia i niemy krzyk rozpaczy za to, że tata za szybko odszedł. I że przez wojnę nie mieli nawet możliwości się pożegnać a jej matka nie miała możliwości pochowania ciała ukochanej osoby.

   Kilka dni temu trafiłam na jednym z blogów na wpis, w którym autorka twierdziła, że nie lubi historii, bo po co wspominać to, co było złe i co już minęło. I ta książka dotarła do mnie w odpowiednim momencie, bo teraz mam odpowiedź na jej retoryczne pytanie. Historii uczymy się po to, aby żadna córka nie musiała już w ten sposób tracić ojca. Żeby żadna żona nie zasypiała wtulona w sweter ukochanego, który został zabrany przez żołnierzy i nigdy już nie wrócił. Żeby matki, żony, synowie i dziadkowie nie umierali w ciasnej komorze gazowej, wspominając w ostatniej chwili swoich najbliższych, którzy w innym miejscu też cierpieli ból i bali się otworzyć rano oczy. Bo wtedy nie było wiadomo kiedy nadejdzie dzień śmierci.

„Żyłam tak, jak nauczył mnie obóz – każdym kolejnym dniem.”

   Książka będzie miała swoją premierę 22 września. I powiem wam, że warto zainwestować w tą cieniutką publikację. I przeczytać. I postarać się zrozumieć. I podziękować, że przyszło nam żyć w innych czasach. 


10 wrz 2016

Poznajmy się lepiej przy sobocie.


Kim chciałaś zostać jako dziecko?
Weterynarzem! Bezsprzecznie, to właśnie nim chciałam być. Kiedy zaczęłam już trochę logiczniej myśleć, uzmysłowiłam sobie, że to beznadziejny pomysł, bo z moją miłością do wszelkich stworzeń, szybko popadłabym w depresję, patrząc jak zwierzęta chorują i – nie daj Boże – przenoszą się za tęczowy most.

Gdybyś mogła posiadać jakąś supermoc, co byś wybrała? Dlaczego?
Nad tym się kiedyś zastanawiałam, więc wiem. Chciałabym być niewidzialna. Pewnie po to, żeby podsłuchiwać co ludzie o mnie mówią, albo żeby móc chodzić wszędzie gdzie chcę bez potrzeby prowadzenia „towarzyskich rozmów” z resztą ludzkości. Bo wiecie – ja wole przebywać w gronie swoich stałych znajomych, albo w samotności. Zdecydowanie nie jestem zwierzem stadnym.

Jaki film zawsze poprawia Ci humor?
Hm. Chyba takiego nie ma. Filmy oglądam zazwyczaj w kinie; w zaciszu domowym zdarza się to ostatnio baaaardzo rzadko, chociaż przyznać muszę, że ja ostatnio w ogóle mam mało czasu na cokolwiek.
W ogóle to muszę się wam przyznać, że marzy mi się jeden wolny wieczór, kiedy będę mogła położyć się z kieliszkiem wina w ręce i obejrzeć film bez żadnych zmartwień, że "przecież robota czeka." Trzeba mi jednego miłego wieczoru.

Czy masz jakiś własny sposób na to, jak się zrelaksować po trudnym dniu? Co to takiego?
A tu was zaskoczę, bo mnie relaksuje zawsze czytanie „anonimowych”. Przed snem muszę przeczytać przynajmniej z dwie- trzy historie ludzi, których kompletnie nie znam i nigdy nie poznam i dopiero potem mogę w spokoju zasnąć.

Gdybyś mogła urodzić się w innej epoce, jaką byś wybrała?
A to musi być epoka, która już przeminęła? Bo ja jestem ciekawska i chciałabym zobaczyć jak to wszystko będzie wyglądało tak za 200, 300 lat… Ale jeśli musiałabym wybierać z epok przeszłości, to pewnie postawiłabym na starożytną Grecję, bo było tam ciepło, żyli tam mądrzy ludzie (wiecie, Arystoteles, Sokrates – znalazłabym z nimi wspólny język).

Czy wierzysz w przesądy? Jeśli tak, to w jakie?
Czy ja wiem? Jak widzę czarnego kota to rzucam się go głaskać i nie myślę o tym czy przetnie mi drogę czy też nie. Ale jak znowuż widzę drabinę, to wolę pod nią nie przechodzić, bo najprościej w świecie boję się, że walnę się w głowę i będę na swym czole prezentować wielkiego pięknego guza.

Jakiego koloru nigdy, przenigdy na siebie nie założysz?
Nigdy nie mów nigdy! Może na starość mi się zmieni, ale obecnie nie widzę siebie w fioletach i lateksowych różach. Ugh! Aż mnie ciarki przechodzą jak pomyślę o tym, że miałabym takie coś na siebie zakładać.

Koty czy psy?
Macie jakieś łatwiejsze pytania? Nie umiem wybrać, bo ja jestem totalnie prozwierzęca i tak samo chciałabym być właścicielką jamnika o imieniu Gustaw (na co mój najwspanialszy nie chce się w żadnym wypadku zgodzić, bo ma uraz do jamników i ich nie znosi. I tak będziemy mieli jamnika i będzie spał z nami w łóżku.) i kota persa o imieniu Malina. I papugę Tadeusza i oczywiście wszystkie te zwierzęta, które są ze mną teraz - york Tosia i papug Zyzio. 
Swoją drogę Zyzio właśnie siedzi u nas w salonie i włączony jest telewizor i jak reklamowali pierś z kury to zaczął okropnie się wydzierać. Mój mały wegetarianin. 

Czy można się mu oprzeć?!

Jaka jest Twoja ulubiona pora roku? Dlaczego?
Kiedyś powiedziałabym, że zdecydowanie, że lato, jednak im jestem starsza tym bardziej podoba mi się jesień i wiosna. Nie wiem czemu, może to przez mój starzejący się organizm, który już nie przyswaja sobie zbyt dużo promieni słonecznych na raz?

Jaka jest Twoja pierwsza myśl, kiedy się budzisz?
Mimo że maturę zdawałam pięć lat temu to nadal moją pierwszą myślą jest: „trzeba dzisiaj wstawać do szkoły?” Ale to dobrze, bo dzięki temu od samego rana poprawia mi się humor i mogę spać spokojnie.

Wyobraź sobie, że od zawsze marzyłaś o wyjeździe do swojego ulubionego kraju. Zbierasz pieniądze, przekonujesz innych do słuszności swoich decyzji i stało się! Twoje marzenie może się spełnić. Niestety nagle najbliższa Ci osoba zapada na ciężką chorobę. Kiedy wrócisz, możesz już jej nie zobaczyć. Co robisz? Wyjeżdżasz czy zostajesz?
Po pierwsze – nie mam jakiegoś miejsca, które chciałabym zwiedzić, bo jestem typowym domatorem. Ale gdyby tak było, to pewnie, że zostałabym na miejscu.

Jaka jest Twoja ulubiona reklama?
A to zależy od tego w jakim etapie cyklu jestem. Teraz mam PMS w całej jego okazałości i płaczę na reklamach karmy dla kotów Whiskas.

Czy spełniło się jakieś Twoje marzenie z dzieciństwa?
Kurczę, nie pamiętam jakie miałam wtedy marzenia. Chyba byłam dość szczęśliwym berbeciem, bo nie chciałam mieć nic nowego. Ba, ja nawet rodzeństwa mieć nie chciałam i do dzisiaj jestem małą egoistyczną jedynaczką.
Ale chyba już wtedy chciałam być pisarką i to mi się jeszcze nie udało. Ale pomysł na książkę mam i napisałam nawet prolog. Jestem z siebie dumna.

Lubisz być w centrum uwagi?
Nie, nie, nie, nie, nie. I nie. Zdecydowanie wolę siedzieć z boku i się nie wychylać. I pod nosem cicho wszystkich krytykować.

Jaka jest najśmieszniejsza historia, jaka Ci się przydarzyła?
Hm…. Nad tym pytaniem głowiłam się pół godziny. I nadal nie wiem co śmiesznego mi się przydarzyło. Ale obiecuję wam, że kiedyś nad tym bardziej podumię i odpowiem wam na to pytanie.

Wyobraź sobie, że wygrałaś milion złotych. Na co przeznaczyłabyś te pieniądze?
Wybudowałabym piękny, niewielki domek, kupiłabym jamnika Gustawa i świnkę morską Borysa, swojemu najwspanialszemu kupiłabym najnowszego Forda, bo mu się marzy. Trochę pieniędzy dobrze bym ulokowała a trochę dała na lemury, żeby miały co jeść na dalekim Madagaskarze. A i wspomogłabym surykatkę bez łapki z zoo w Zamościu.

Co Cię najbardziej przeraża?
Samotność.

Czym jest dla Ciebie blogowanie?
Chciałabym, żeby był to mój sposób na życie. Nie będę się krygować i powiem wprost, że chciałabym na tym zarabiać i móc się z tego utrzymywać, bo to jest coś, co lubię robić i co robię dobrze. Niestety, wielkie firmy nadal się o mnie nie zabijają, więc z tymi marzeniami muszę jeszcze poczekać.


A teraz wybaczcie, ale mam jeden wolny dzień i także tego - idę się lenić.

8 wrz 2016

"Never never" Hoover i Fisher, czyli jak zmarnować całkiem dobry potencjał.


   Wyobraźcie sobie, że nie wiecie kim jesteście. Że kobieta, która gotuje dla was ulubione gołąbki, wydaje się wam równie obca jak setki anonimowych mieszkańców tego świata. Dajcie się ponieść fantazji, że dzwoni do was wasz własny znajomy i zaczyna z wami rozmawiać o wczorajszym meczu a wy nie macie pojęcia jak ten znajomy ma na imię. Jasne, jesteście w stanie wymienić wszystkich zawodników polskiej drużyny, jak i wszystkich z drużyny przeciwnej, ale nie wiecie jak nazywa się wasz najlepszy kumpel. Nie wiecie nawet jak nazywa się wasza matka. Ba! Nie wiecie jak wy się nazywacie.

   Przerażające, prawda? Taka sytuacja spotkała Charlie i Silasa, uczniów jednego z amerykańskich liceów. Oboje w tym samym momencie zapomnieli kim są i razem próbowali zrozumieć co się wydarzyło i jak to wszystko odkręcić... Zaczynają przeszukiwać swoje domy, notatki, przeglądać zdjęcia w telefonie i uczyć się jak najwięcej o sobie samych, żeby znajomi i rodzina nie posłali ich tam, gdzie wariaci mówią dobranoc.
   Dość szybko dowiadują się, że są jedną z popularniejszych licealnych par i że – przez długi czasu – zdradzali się wzajemnie a ich zawiązek wisiał na włosku. Okazało się także, że ich rodziny pałały do siebie czymś więcej niż tylko nienawiścią a wszystko przez nieudane interesy, defraudacje i tym podobne oszustwa finansowe. Co by się więcej nie rozpisywać w tej kwestii, wystarczy powiedzieć, że żadne z tej dwójki nie było mile widziane w domu drugiego.

   Młodzi ludzie starają się rozwikłać zagadkę tego, kim są i co się z nimi stało. Poznając dawnych siebie okazuje się, że nie do końca się sobie podobają. Silas sypiał ze szkolną pedagog (bo przecież każdy licealista to robi) a Charlie poświęciła swoje życie temu, aby zrobić sobie selfie idealne (niczym Kim Kardashian). Kiedy jeszcze byli sobie wierni, nagrywali na swoich smartfonach sex-taśmy i opiewali je napisem „nie kasować!”, co oczywiście sprawiało, że nikt obcy, kto znalazłby ten telefon, nigdy tego filmiku nie otworzy. Ja na ich miejscu podpisałabym go „wirus komórkowy” albo „trojan”, chociaż to dość dwuznaczna nazwa w tym przypadku. If you know what I mean.

   Mimo że nie polubiłam od początku głównych bohaterów za ich przeszłość, to na tyle ciekawiło mnie, co się wydarzyło, że oboje stracili pamięć w tym samym czasie, że czytałam dalej. I powiem wam szczerze, że wciągnęłam się w tą książkę, co dawno mi się już nie zdarzyło. Mimo, że to młodzieżówka, od których stronię jak się da, nawet spodobała mi się i oficjalnie sypię głowę popiołem. Ale tylko troszkę, bo idealnie nie było.
   Książka niesie za sobą ciekawe i mądre przesłanie – zawsze można zmienić swoją przeszłość. Jakbyśmy źli i okropni byli, zawsze możemy stać się mili i sympatyczni. Oczywiście nam, zwykłym śmiertelnikom, będzie nieco trudniej, bo pamięć o wszystkich winach będzie ciągnęła się za nami jak smrodek za mokrym psem, ale i tak to pocieszająca myśl, że można. Można się zmienić, można zacząć żyć inaczej. Trzeba tylko chcieć.

   Wracając jednak do książki; napisana została przez dwie bardzo popularne obecnie autorki młodzieżowe – Colleen Hoover i Tarryn Fisher. Ich styl nie powala mnie na kolana i prawdą jest to, że gdyby nie dobry pomysł na fabułę, to pewnie nie zachwyciłabym się książką.
   Książka ma 382 strony i do 360 wierzyłam, że zakończenie będzie spektakularne i że zwali mnie z nóg. Cóż, nie była spektakularne. Nie było nawet fajne, właściwe, odpowiednie, doprecyzowane. Było widać, że autorki poszły na łatwiznę i odniosłam wrażenie, jakby chciały po prostu zakończyć już tę książkę i wrócić do gotowania obiadu. Oj, tak się nie robi moje drogie!

   Przyczepię się jeszcze trochę do cytatów, które zawsze mnie inspirują a tutaj troszkę mnie przytłaczały.

   „Wiem, że to dziwaczne, ale przecież właśnie za to mnie kochasz. Kochasz mnie za to, jak bardzo kocham Ciebie. Bo taka jest prawda. Kocham Cię aż za bardzo. Bardziej niż powinno się kochać.” - rozumiem, kochasz. Nie musisz tego powtarzać w co drugim słowie.

   „Wolę kochać cię, gdy jesteś na dnie, niż pogardzać tobą, gdy jesteś na szczycie.” - a nie można kogoś kochać, nawet gdy ten ktoś jest na szczycie? Dlaczego wtedy trzeba gardzić?

   „Jestem zbyt pijany Tobą. Nigdy nie tknąłem nawet kropki alkoholu, ale jestem pewien, że tak właśnie czują się pijani.” - Tęcza. Kucyki. Dużo tęczy i kucyków. Poza tym nie chciałabym być kimś pijana, bo wtedy tylko kręci się człowiekowi w głowie i gada głupoty.

   „Jeśli zdradzasz, rób to z kimś, kto jest tego wart.” - ee.... co? Naprawdę tego uczą książki młodzieżowe? Młodzi ludzie mają przez lekturę nauczyć się tego, że zdradzać można, jasne!, byleby z kimś, kto jest tego wart? Nie lepiej wpajać młodym umysłom, że trzeba być świadomym swoich wyborów i że zdrada jest be?


   Książkę przeczytałam w ramach BookTour i z wielką radością przekażę ją kolejnej uczestniczce a kiedy poda swoją recenzję – podeślę Wam link. Bardzo dziękuję organizatorce całej akcji – Emilce, która ma bardziej cięty język ode mnie. I którą uwielbiam. 

5 wrz 2016

Niekonwencjonalny ranking najlepszych filmowych par.

   Przedstawię Wam dzisiaj siedem filmowych i serialowych par, które według mnie są parami idealnymi. Uprzedzam, że możecie lekko się zdziwić, bo zabraknie tutaj takich sław jak Jack i Rose z „Titanica” czy Scarlett i Ashley z „Przeminęło z wiatrem.”
   Moja wizja miłości idealnej jest lekko dziwaczna, ale czy prawdziwe uczucie nie jest lekko zwariowane?

Miejsce 7. Pan i Pani Smith.

   To taka urocza para, która ciągle próbuje się zabić. I ciągle próbują przekonać samych siebie, że bardziej im zależy na wierności agencji, do której należą, niż na sobie nawzajem.
   W tym filmie najbardziej urzekła mnie scena, kiedy po rozwaleniu połowy domu, strzelaniu do siebie z wszystkich możliwych pistoletów i daniu sobie kilka razy kopniaka w brzuch, rankiem spotkali się w kuchni i zaczęli przygotowywać razem śniadanie. Bo cóż poczynić, jeśli dwoje tajnych agentów jednak się kocha?

Miejsce 6. Leia Organa i Han Solo.

   Powiem wam szczerze – mimo że pierwszy raz „Gwiezdne Wojny” oglądałam jako pięcioletnie dziecko – dopiero niedawno zrozumiałam fenomen Hana. On faktycznie ma w sobie to coś, co może sprawić, że kobieta będzie chciała zwiedzać z nim inną galaktykę. 
    Leia kojarzyła mi się zawsze z dziwną, hipisowską fryzurą i białą sukienką w stylu boho. Dopiero oglądając najnowszą część zrozumiałam jak ta dwójka bardzo się kochała. Co jest dość absurdalne, bo przecież oni nawet ze sobą nie byli; żyli w czymś na kształt separacji a mimo tego z wielkiego ekranu kinowego aż biło po oczach, że im na sobie zależy.

Miejsce 5. Fox Mudler i Dana Scully.

   Z tego co kojarzę, to oni nawet nie byli parą. Ale każdy, kto oglądał „Z archiwum X” i miał więcej niż dwanaście lat, wyczuwał między nimi na ekranie ogromną chemię. Mudler kochał kosmitów, duchy, zjawi i kochał Scully. Mimo, że wiecznie chodziła w tych nietwarzowym, burych garniturach i kwestionowała każde słowo swojego partnera, mimo że okazywało się, że zawsze miał rację.
Swoją drogą, to chyba jedyny serial o tym, że mężczyzna ma rację.

Miejsce 4. Bridget Jones i Mark Darcy.

   Ah, jakże mogłoby ich zabraknąć! Bridget w babcinych majtkach i Mark w sweterku z reniferem tworzyli naprawdę zgraną parę. Chociaż trzeba przyznać, że trochę czasu zeszło, nim zrozumieli, że powinni być razem – w końcu coś dziać się tam musiało, zanim na ekranie pojawiły się te wiekopomne słowa „happy end”. Ale za to pierwszy kontakt ze swoją nagością (a ja dalej podburzam Wujka Google żeby zboczuchów do mnie odsyłał!) mieli już w wieku przedszkolnym, kiedy to mała Bridget biegała jak ją Bóg stworzył po ogrodzie rodziców Marka. Więc etap nieśmiałości mieli już za sobą.

Miejsce 3. Monica Geller i Chandler Bing.

   Większość ludzkości uparcie twierdzi, że główną parą „Przyjaciół” byli Rachel i Ross. Dla mnie niestety ich związek był jednym wielkim niedociągnięciem i nie rozumiem tych zachwytów. Za to Monica i Chandler stworzyli taką parę, z której można brać przykład; nie obeszło się oczywiście bez kilku wpadek, kłótni i kłopotów, ale w efekcie zawsze wychodzili z nich obronną ręką – chociaż trafniej byłoby napisać „za rękę”. Im wszystko przychodziło naturalnie - pierwsze "kocham cię", pierwsze "chcę z tobą zamieszkać", pierwsze "weźmy ślub". I tak sobie myślę, że jak ktoś jest naprawdę dla siebie stworzony to wszystkie te rzeczy przychodzą naturalnie, bez zbędnych formalności i podchodów. 
   I nie da się zapomnieć o przecudnej scenie oświadczyn, która do dnia dzisiejszego nie została w kinie przebita. Piękna, romantyczna, doskonała. 

Miejsce 2. Daenrys i Khal.

   Ona – mała, słodka i niewinna. On – duży, groźny i władczy. Początkowe sceny z ich udziałem nie zapowiadały niczego dobrego. Dopiero w momencie, gdy Khaleesi zaczęła się zmieniać, kiedy zaczęła rozumieć kulturę i zwyczaje Khala, stała się równa swojemu mężowi. I chyba wtedy ten potężny i męski wojownik ją pokochał.
   Chociaż trzeba przyznać, że wymagania miał do niej dość duże, bo musiała zjeść serce konia, żeby udowodnić, że nadaje się na matkę jego syna czy jakoś tak. Serce. Konia. Na surowo. I ona je zjadła. Fuj!

Miejsce 1. Joker i Harley Queen.

   Dobra, powiem wam prawdę – ten ranking powstał tylko dla nich. W sobotę byłam z moim najwspanialszym w kinie na „Legionie samobójców” i tam byli oni – Joker i Harley. A, mam wam przekazać od narzeczonego, że nie czytałam komiksów na ten temat, co prawdopodobnie oznacza, że mało co się znam na ich relacji i że będę opierać się tylko na tym filmie.
   Harley była kiedyś psychiatrą, która zajmowała się przypadkiem Jokera – wiecie, on nie do końca był normalny. Ale tak to już w życiu bywa, że młodziutka kobieta zakochała się w niespełna rozumu mężczyźnie i jej jedynym marzeniem było to, aby móc z nim żyć. Na każdy możliwy sposób. Cóż, Joker stwierdził, że należy ją trochę „ulepszyć” i dlatego zlasował jej lekko mózg, co sprawiło, że Healey z miłej i sympatycznej dziewczyny z sąsiedztwa stała się wariatką, biegającą z kijem bejsbolowym i zabijającą wszystkich tych, którzy się jej nie spodobali.
   W sumie to było jej i Jokera alias Pączusia, jak go nazywała – ulubione zajęcie. Zabijanie, niszczenie, straszenie. Ale nie da się ukryć, że łączyła ich miłość większa niż niejedną parę stającą na ślubnym kobiercu – bo kto zgodziłby się dla swojej miłości skoczyć do kadzi pełnej oleju? Pewnie nikt. A Harley skoczyła i nawet się nie zawahała. 

   Jak widać, mój ranking nie należy do zbyt konwencjonalnych. Ale miłość nie może być konwencjonalna, nie można jej zaplanować ani nie można nad nią panować. To żywioł, z którym trzeba się pogodzić, dać się mu ponieść. Pamiętajcie moi kochani - to wy kreujecie swoje życie. I jeśli ktokolwiek zarzuci wam, że źle żyjecie, to machnijcie na to ręką. Możecie jeść surowe serce konia, możecie niszczyć ściany w domu, możecie nosić babcine majtki i możecie kupić sobie kij bejsbolowy. Samotnie czy z kimś - liczy się tylko to, żeby być szczęśliwym. Amen. 

3 wrz 2016

Podsumowanie sierpnia.


   Trzy dni temu pożegnaliśmy gorący sierpień i – dla wielu osób – zaczęła się szkoła. Z żalem stwierdzam, że zakończyłam każdy możliwy etap swojej edukacji chyba, że chciałabym robić doktorat i dzień 1-szego września nie kojarzy mi się już kompletnie z niczym. Przez pięć lat studiów był to dla mnie przynajmniej wyznacznik tego, że niedługo czeka mnie powrót na uczelnię.

   W ogóle muszę was poinformować, że jestem oburzona tym, że za moich czasów zeszyty były normalnymi zeszytami a teraz są piękne, pomysłowe, awangardowe i ah! Czy mogę się na nowo zapisać do szkoły?

   Co do statystyk – bo muszę się trochę pogrzać w reflektorze sławy blogowej – to w sierpniu odwiedziliście mnie 5,116 razy a najchętniej czytaliście post o podłości ludzkiej, która nie zna granic oraz recenzję książki Izabelli Frączyk „Szczęście w nieszczęściu”.
A teraz wasze ulubione -



   Wy zboczuchy niedobre, w tym miesiącu szukaliście mnie po takich hasłach, że zaczęłam się zastanawiać czy nie prowadzę bloga o tematyce sado-maso. Później jednak przypomniałam sobie, że w jednej z recenzji pisałam coś o sekcie i Wujaszek Google mógł stwierdzić, że skoro tak, to może odsyłać do mnie nastoletnich chłopców próbujących zaspokoić swoje mało wyszukane żądze. Tak więc najczęściej powtarzające się w tym miesiącu hasła to:

   „literatura erotyczna” - kto lubi, ten czyta, kto nie lubi omija łukiem szerokim. Ja jestem gdzieś pośrodku i może i przyłączyłabym się do grupy zwolenników tego gatunku literackiego, ale ciągle razi mnie, że tam ten nieszczęsny Grey się znajduje. Tak, nadal mam traumę, że to przeczytałam. 

   „typy ludzi na imprezie” - dzięki wam mam nowy pomysł na wpis, bo takiego jeszcze nie było. Jednak zanim go stworzę muszę się trochę pobłąkać po różnych dyskotekach i prywatkach (czy ktoś jeszcze chodzi na prywatki?) żeby, wiecie, zebrać materiał do tekstu. Na razie wiem tylko, że są tacy co podpierają ściany. A może wy macie jakieś pomysły? 

   „maxon i america noc poślubna” - nie wiem kim jest Maxon ani nie wiedziałam, że można mieć na imię America – dla mnie jedynym znanym geograficznym imieniem była Arizona z „Chirurgów”. Ale ona nazywała się jak stan i to jeszcze rozumiem, ale żeby nazwać dziecko po kontynencie? Muszę się zastanowić, czy bym nie chciała mieć córeczki Australii. Mówiłabym na nią Asa.
A co do nocy poślubnej, to od wielu osób słyszałam, że coś takiego nie istnieje – istnieje noc „dwie noce po ślubie”, kiedy już goście się rozejdą i młodzi małżonkowie znajdą czas dla siebie.

   Hm, nie wiem czy kolejne hasło wam podawać, bo jest dość niesmaczne... powiedzmy, że chodziło o pierwszy raz młodej kobiety z dużo starszym od siebie mężczyzną – ale po co ktoś tego szukał w zasobach internetu, to ja wiedzieć nie chce... może lepiej obejrzeć "Modę na sukces?" Tam takie perypetie są na porządku dziennym. 

   Co do przeczytanych książek! Niestety nie było tego za dużo. Ciągły brak czasu spowodował, że czytałam tylko z doskoku, ale muszę się poprawić. I dlatego mam ambitny plan na dzisiejszą noc – kocyk, wino i książka. Moglibyście teraz mi zarzucić, że tylko kota mi brakuje. Otóż nie brakuje, bo mam na odchowaniu trzy dwutygodniowe kociaki; kocica jest chora i potrzebuje nabrać trochę sił, dlatego chwilowo zastępują ją w kwestii karmienia małych, co wcale proste nie jest, bo maluchy nie za bardzo ogarniają co to jest pipeta. A jak pod koniec dnia już ładnie z niej piją, to rano okazuje się, że ta umiejętność minęła razem z godzinami nocnymi.

   Oh i zaczęłam chodzić na siłownię, żeby trochę odbić się od domowej rutyny. Kupiłam nawet karnet, więc przez najbliższy miesiąc będę ćwiczyć i motywować się do tego, żeby wytrzymać tam przynajmniej pół roku. A jak już będę piękna i fit to będę was motywować, co wy na to?

   I na koniec, co by podburzyć trochę Wujaszka Google -