20 lut 2018

Moje ulubione czarne charaktery.

 
  Jako, że nazbierało mi się trochę pracy i czytam nieco wolniej, dzisiaj wpis TOPowy. Długo zastanawiałam się czym was zaskoczyć, zbulwersować lub oczarować i jakoś nic mi nie przychodziło do głowy.
   W końcu jednak wpadłam na pomysł, żeby przedstawić wam moich ulubionych mrocznych bohaterów; większość ich nienawidzi, bo są tacy źli, straszni i robią tyle złego! Atakują umięśnionych bohaterów, psują im randki z pięknymi kobietami, bo postanawiają zaatakować miasto akurat w porze kolacyjnej, nie przeprowadzają babć przez ulice i czasami zdarzy im się kogoś zabić.    Jednak gdyby przyjrzeć im się bliżej, można dostrzec, że są oni tak naprawdę pokrzywdzeni przez:

a) rodziców, którzy ich nie kochali i nie kupowali im zabawek, dlatego zaczęli bawić się bronią, gdy dorośli
b) los, który skazał ich na takich rodziców
c) scenarzystów, którzy zabrali im empatię

   Zaczniemy oczywiście od najmniej uwielbianego a skończymy na mistrzu czarnych charakterów, który raduje moją duszę i sprawia, że się rozpływam. Dodam jeszcze, że w wśród 10 mrocznych znalazły się tylko dwie kobiety ( o ile postać nie-ludzką można nazwać kobietą ), co pokazuje, że mężczyźni o wiele lepiej odnajdują się w roli tych złych.  

10. Zabójca "Krzyk"


   Naprawdę nie rozumiem jak można się było go bać, kiedy latał sobie w tej kuriozalnej masce, która przypominała twarz polaną kwasem. Jak dla mnie był taki nieporadny i tak skupiony na tym, żeby zabić, że sam oryginalny film był dla mnie śmieszniejszy niż późniejsza parodia. Być może gdyby ktoś ubrany w czarną płachtę, z maską na twarzy goniłby mnie z nożem to bym się przestraszyła, ale na dzień dzisiejszy jestem w stanie powiedzieć, że przytuliłabym go i wytłumaczyła na spokojnie, że nóż jest już niemodny. Mógłby zacząć biegać z mieczem samurajskim, to by zrobiło większe wrażenie.

9. Loki "Thor", "Avengers"


 Kiedy mój mąż jeszcze mężem nie był, a jedynie chłopakiem, zaczął mnie edukować w filmografii Marvela. Co mu się udało, bo teraz spokojnie rozróżniam z dwadzieścia postaci, które tam występują i tylko czasami Scarlett Witch miesza mi się z Czarną Wdową. Pierwszym bohaterem, którego pokochałam całym sercem nie był wcale Iron Man, ale Loki, przystojniak z hełmem z rogami. No dobra, wcale przystojny nie jest, ale był taki słodki chcąc przejąć władzę nad światem! Brakowało jeszcze, żeby zaczął tupać nogą i krzyczeć, że to niesprawiedliwe, że jego starszy brat jest ważniejszy niż on! Próbował manipulować Hulk'iem, żeby go przemienić w potwora, ale robił to z takim zapałem, że aż sama trzymałam kciuki, żeby Hulk w końcu zzieleniał i kogoś poturbował, co by Loki się ucieszył.  


8. Buka "Muminki"


   Najbardziej mroczna, opętana złem i przesiąknięta zepsuciem postać z bajek. Powodowała strach u najmłodszych, nauczyła całe pokolenie jak się bać... Dzieci w przedszkolu płakały na jej widok, pierwszoklasiści nie mieli odwagi wychodzić po zmroku z domu, bo za każdym drzewem, w każdym zaułku mogła czaić się ona... fioletowa Buka!
A ja Bukę kochałam! I tak mi było jej szkoda, bo nikt jej nie lubił i wszyscy przed nią uciekali. A ona chciała się tylko bawić przecież.  

7. Szeryf Nottingham "Robin Hood: Książę Złodziei" 


 Film z 1991 roku, więc nie jestem pewna, czy go znacie. Ja oglądałam go kilkakrotnie i od małego jestem zakochana w postaci Robina, który jest taki męski i rycerski. Co do szeryfa Nottingham, na początku się go brzydziłam, jak większość widzów (zapewne.) Jednak ostatnio stwierdziłam, że na kogo mógł wyrosnąć człowiek wychowywany przez wiedźmę? Heloł, nie spodziewajmy się cudów! Gdyby żył w dzisiejszych czasach i poszedł do Top Model tudzież innego The Voice of Poland i opowiedział swoją historię to wygrałby tylko dlatego, że miał za matkę wiedźmę! Pal licho czy umiałby śpiewać, pozować czy jeździć na niedźwiedziu, wygrałby historią.

6. Bella Lestrange "Harry Potter"


   Nie licząc Buki, jedyna kobieta w tym zestawieniu. Ale za to jaka! Podła, złośliwa, niebezpieczna. Jeszcze w gimnazjum naraiłam sobie historię, że Bella i Syriusz byli kiedyś parą i że rozstali się, kiedy młody Black uciekł z domu, a biedna Bella, w akcie zemsty, że ją zostawił, stała się do szpiku zła. Jak więc mogłabym jej nie lubić, skoro zniszczyła ją miłość? W porządku, miłość, którą sobie wymyśliłam, ale przecież tak mogło być! Rowling nic nam o tym nie powiedziała, więc można jednak?

5. Rumpel "Dawno dawno temu"


    Kto serial ogląda dłuższy czas, niż jeden sezon, ten pewnie wie, że Rumpel nie jest zły tak do końca, ale raczej skrzywdzony przez los i przepowiednię. I że przede wszystkim jest ojcem, który stracił syna na długie lata i który nie umiał się z tym pogodzić.
   Zresztą, pewnie gdyby nie jego postać, która często motała i snuła intrygi, cały ten serial nie byłby taki wyjątkowy, bo mielibyśmy tylko jeden zły charakter – Królową. A tak mamy ich dwa i raz łączą siły, a następnego dnia walczą między sobą. Klasyka gatunku „kto jest bardziej zły.”
Poza tym - skoro Bella na niego poleciała to nie mógł być taki fe!

4. Ray "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj"


    Według mojego męża ten film to "klasyka gatunku". Mamy Colina Farrella grającego niepokornego bandytę Ray'a, który trafił do małego Belgijskiego miasteczka i jest z tego powodu diablo niezadowolony. Później jednak okazuje się, że Ray nosi w sobie demony, które trawią go od środka i pod maską ignorancji i obojętności chowa ból, który jest nie możliwy do zmazania.
   Naiwny, lekko upośledzony emocjonalnie Ray jest najsłodszym mordercą jakiego moje oczy widziały. A jeśli mi nie wierzycie, to obejrzyjcie film.

3. Barbarossa "Piraci z Karaibów"


   Pamięta go ktoś jeszcze? 
   Śmiało mogę stwierdzić, że Barbarossa był najbardziej honorowym wśród wszystkich piratów
 (w ogólnym rozrachunku.) Niby zły a jednak pomógł Jack'owi wydostać się z piaszczystego piekła pełnego innych Jack'ów. Niby zły a w ostatniej części... no, jeżeli nie wiecie, co zrobił, to nie będę psuć wam zabawy oglądania "Zemsty Salazara".
   Złośliwy, lubieżny, chociaż w kontaktach z kobietami pewnie byłby dość nieśmiały, coś mi się wydaje. Smakosz jabłek, o ile pamiętacie część pierwszą. Doskonały strateg, inteligent... 
   Cóż więcej mówić, z Barbossą mogłabym pływać po nieznanych wodach. Tylko mógłby wcześniej trochę się umyć. 

2. Pelant "Kości" 


   Jak mam opisać jego mroczny geniusz? 
   Pelant to postać, która przewija się przez kilka sezonów serialu, ciągle nieuchwytna, sprytniejsza i mądrzejsza od innych. Jest informatycznym geniuszem i to takim, który potrafił wyryć na kości ludzkiej wirusa, który po zeskanowaniu atakuje komputery. Nie wiem czy to jest możliwe w rzeczywistości, ale ... ja bym nie potrafiła wyryć na kości kwadrata a co dopiero wirusa... 
   Pelant zabija nie po to, żeby czerpać z tego przyjemność, ale po to, by dopiec głównym bohaterom. Dlaczego? Bo ich nie lubi. A trochę i podziwia. I nie wie jak inaczej skupić na sobie ich uwagę. 
Jeśli nie oglądaliście jeszcze "Kości" to dla kilku odcinków z tym panem warto!

1. Crowley "Supernatural"


   Ten pan króluje w większości moich rankingów!
   Tylko na niego popatrzcie - zło wcielone, król piekieł we własnej osobie. 
A taki jest cudowny! Trochę zamotany w rzeczywistości, zaborczy okropnie i złośliwy. A przy tym uwielbia angielski humor i nie znosi despotyzmu swojej matki. 
   Gdyby on faktycznie był królem piekieł to powiem wam jedno - mogliśmy trafić o wiele gorzej.

15 lut 2018

Czy można odnaleźć rodzinę wśród dzikich zwierząt? "Pół życia" Jodi Picoult.


   Pozornie Luke Warren był normalnym mężczyzną. Miał żonę, dwójkę dzieci, dom i lubił siebie. Jednak, gdy przyjrzymy mu się bliżej, zauważymy, że wymykał się wszelkim znanym nam normom. Luke nie wstawał co rano o szóstej, czy siódmej, nie jadł pożywnego śniadania bez błonnika, co jest teraz modne i nie wsiadał do samochodu, żeby pojechać do oddalonej o kilka kilometrów pracy, gdzie spędzał przepisowych osiem godzin. Kiedy Luke pracował, to ubierał się w luźny podkoszulek i dresy, żegnał się z rodziną, jechał do oddalonego o kilkaset kilometrów lasu, upadał na czworaka i wbiegał między drzewa, aby przez kilka miesięcy żyć razem z wilkami.

   Był badaczem dzikich zwierząt i za cel postawił sobie, by zrobić wszystko, aby poznać zwyczaje wilków. Ukochał te zwierzęta bardziej niż swoją rodzinę. Były dla niego narkotykiem, uzależnieniem, drugą naturą. Wyrzekł się dla nich człowieczeństwa, dobrodziejstw cywilizacji i czasu spędzonego z bliskimi. I może na początku mu to przeszkadzało, ale później zapomniał kim był, zapomniał jak się myśli i zaczął żyć instynktami, jak zwierzęta.

„Stałem się mostem pomiędzy światem ludzi i światem zwierząt. Pasowałem do obu i do żadnego nie należałem. Połowa mojego serca została z wilkami, połową mieszkałem z rodziną.”

   Z czasem rozwiódł się z żoną, która nie mogła znieść jego pasji, jego syn Edward wyjechał na inny kontynent i tylko córka, Cara próbowała go zrozumieć i została przy nim. Pewnego dnia Luke uległ poważnemu wypadkowi a diagnoza lekarzy była jednoznaczna – jego mózg już nie żyje, do dzieci należy decyzja o odłączeniu ciała od aparatury. Przybyły do miasta Edward zgadza się na to, natomiast Cara zdecydowanie odmawia. Dziewczyna zarzuca bratu, że chce zemścić się na ojcu, kończąc jego życie w sposób pozornie humanitarny i moralny. Jest przekonana, że lekarze się mylą, że tata się obudzi. Bo skoro nauczył się żyć wśród wilków, skoro przekonał do siebie dzikie zwierzęta, to jakim cudem może umrzeć z powodu wypadku samochodowego? Tak zwyczajna śmierć nie może być przeznaczona dla kogoś tak wyjątkowego. 

   Cała historia tej książki opiera się na rodzinie. Kto ją tworzy? Kto jest jej częścią? Czy aby kogoś kochać, komuś ufać, traktować go jak przyjaciela, to trzeba mieć z nim podobny kod genetyczny? Nie raz mówimy, że kot czy pies, jest naszym najlepszym przyjacielem. Że rozumie nas jak nikt inny. Luke znalazł swoich najwierniejszych przyjaciół wśród bardziej dzikich zwierząt, wilków. Nauczył się tam jak ważne jest zaufanie, jak wiele od niego zależy. Zrozumiał, że wśród dzikich zwierząt nie ma miejsca na błąd i że tam słowo „przepraszam” nie znaczy nic. Nie znaczy też nic „dziękuję”, bo zwierzęta o „swoich” dbają bezinteresownie. Nauczył się, że śmierć jest zdarzeniem, nad którym nie ma czasu przystać i się zadumać. Słyszał wilki, które po stracie członka stada nawoływały go przez cztery noce a później, piątej, poszły dalej, godząc się ze stratą. I kiedy coraz bliżej poznawał ich zwyczaje, ich świat, tym bardziej się w nim zatapiał i tym mniej tęsknił za cywilizacją.  

Ludzie myślą, że odszedłem wyczerpany trudnymi warunkami - pogodą, chłodem, głodem i ciągłym strachem przed drapieżnikami. Ale rzeczywisty powód jest o wiele prostszy. Gdybym tego nie zrobił, zostałbym na zawsze.”

   Jego wypadek absurdalnie połączył podzieloną rodzinę. Sprawił, że wszyscy zebrali się na nowo w jednym miejscu i musieli razem podjąć decyzję. Edward i Cara po raz pierwszy od lat zaczęli ze sobą rozmawiać – najpierw krzykiem i pretensjami, później bardziej rozważnie. Na jaw wychodziły nowe tajemnice, przez lata głęboko schowane pod dywan milczenia i wymówek.  Dwójka rodzeństwa, która traktowała swojego ojca całkowicie odmiennie, musiała zdecydować, jaka decyzja byłaby dla Luka właściwą. Czego chciałby ich ojciec. Jaką podjąłby decyzję, gdyby chodziło o kogoś z nich? Gdyby chodziło o członka jego stada? Czy walczyłby o każdą minutę, jak robią to ludzie, czy pogodziłby się z nieuchronną stratą, jak robią to wilki? 

   Nie będę się rozpisywać nad stylem pisania, nad wspaniale poprowadzoną narracją, dzięki której mamy szansę poznać punkt widzenia każdego bohatera – poniekąd również Luka. Bez sensu jest wspominać o przepięknych cytatach, które zdobią tę historię. Jeżeli czytaliście kiedykolwiek Picoult to wiecie, że kobieta potrafi pisać i robi to rewelacyjnie. Jeżeli nie – cóż, może pora się przełamać i sięgnąć po jakieś tytuł? 

Zamiast szukać tego, co stracone, lepiej skupić się na tym co nadejdzie”
 
PS – Mniej mnie tu ostatnio, ale staram się skończyć wreszcie to „coś mojego”. „Moje coś”, bo książką tego nazwać jeszcze nie można, ma już 106 stron i ciągle się rozrasta. Trzymajcie kciuki!



14 lut 2018

Walentynkowy hejt.



   Święto zakochanych, dzień, w których chabaź liczy się trzy razy bardziej niż w zwykłym dniu a gołe aniołki nie kojarzą się z religią, ale raczej z serduszkami i puchatymi chmurkami. Żeby była jasność – walentynek nienawidzę równie bardzo jak Pięćdziesięciu Twarzy Grey’a. Fakt, że od trzech lat łączy się to święto z nowymi odsłonami tego filmu, uznaję za łaskę dla mnie, bo cierpię tylko jeden tydzień w roku a nie przez dwa.

   Swoją drogą widziałam zwiastun tego podniosłego dzieła… nigdy jeszcze grzywka nie wkurzała mnie tak bardzo, jak u całej tej Anastasii. Jednak z przykrością stwierdzam, że w zwiastunie ani razu nie przegryzała ołówka – czyżby dorosła?

   Z okazji tego wiekopomnego wydarzenia jakim są walentynki, chciałabym Wam powiedzieć jak zdobyć szczęście w miłości. Wiadomo, że stare sposoby są najlepsze, to przecież dlatego ciągle sięgamy po stare przepisy i uparcie smarujemy pryszcze naparem z przepiśnika prababci, bo kiedyś to przecież działało. Dzisiaj przekażę wam porady miłosne na podstawie książki z 1903 roku autorstwa M.A. Zawadzkiego. Poradnik skierowany był bardziej w stronę mężczyzn, bo to przecież oni wtedy wiedli prym w społeczeństwie, ale może niektóre rady pozwolą nam ich lepiej zrozumieć. Bo odnoszę wrażenie, że spora część płci „brzydszej” nadal z nich korzysta. Tradycyjnie przymrużcie oczy. Gotowi?

   Mężczyzna w stosunku do kobiety nie powinien nigdy zapominać o swojej przewadze umysłowej i fizycznej pierwsze randki są najważniejsze, wiadomo. Dobry, mądry mężczyzna powinien pamiętać o tym, żeby jego partnerka czuła się głupsza i słabsza. Granice należy stawiać już od początku.

   Człowiek pojmujący życie i jego obowiązki poważnie nie powinien nigdy lokować uczuć swoich u kobiet, których (…) zawód nie daje rękojmi, że będą dobremi żonami i matkami – nie wiem, jak rozumiano to na początku XX wieku, ale obecnie za dobre matki uchodziłyby chyba tylko przedszkolanki. Nawet pielęgniarki by się nie nadawały, bo one niekiedy pracują na nocnych dyżurach a kto to widział zostawiać mężczyznę z dzieckiem na całą noc bez należytej służby?

  Otóż od kobiety, względem której żywimy poważne, stałe zamiary, powinniśmy przede wszystkim żądać bezwzględnie czystej przeszłości – jeżeli macie na sumieniu jakiś mandat za niewłaściwe parkowanie to niestety, ale do końca życia pozostaniecie starymi pannami. Co wam poradzę, nie trzeba było siadać za kółko. 

   Niech twoja żona czyta – lecz niech sama, broń Boże, nie pisze! Niech lubi i zna się na muzyce i teatrze – lecz poza amatorskiem domowem graniem na fortepianie niech nie marzy o laurach wirtuozerstwa – czyli niech będzie mądra i zdolna, ale niech nie pokazuje tego przed światem, bo Ty, mężczyzno, mógłbyś wyjść na mniej uzdolnionego i męskiego!

   Należy z całym taktem i delikatnością właściwą dobrze wychowanemu człowiekowi wyciągnąć od jej znajomych wszystko co tylko się ta. A więc przede wszystkim co do jej stosunków rodzinnych i majątkowych – kto to widział pytać o te sprawy samą zainteresowaną? A gdzież tam, należy najpierw z nią poprzebywać, a później zrobić rundkę wśród krewnych i znajomych, żeby dowiedzieć się, czy poziom majątkowy jest odpowiedni, czy zawód wykonuje taki, jaki wykonywać może jako przyszła żona i matka a dopiero później należy podjąć decyzję co do przyszłości znajomości.

   Wstępując ze sprawunkami do sklepów, może [kawaler] rachunki chwilowo za nią regulować. Za powrotem do domu powinna jednak panna natychmiast wyłożone przez narzeczonego pieniądze mu zwrócić, ten zaś powinien bez żadnych zastrzeżeń i wstawań zwrot przyjąć – i to pewnie dlatego istnieją singielki – bo oczekują, że facet ma gest i na pierwszej randce za nie zapłaci. A potem dziwią się, że on po trzech dniach nie dzwoni! Może on na przelew od was czeka, bo w końcu hamburger i frytki w McDonaldzie to jednak jest te 10 złotych, a pieniądze na drzewach nie rosną.

   Zerwanie zdaniem naszem najlepiej listownie przeprowadzić. Unika się przez to przykrych wyrzutów, przykrzejszych jeszcze wyjaśnień, a nierzadko scen – ha a my się burzymy, jak facet z nami zrywa przez sms-a. Wiadomo, że to z troski, bo taka wiadomość dojdzie szybciej niż list, więc możemy od razu się pogodzić ze smutną prawdą a nie żyć w nierealnym poczuciu, że może on ogląda od nowa cały serial „Gry o tron” i dlatego nie ma dla nas czasu.

   Zerwanie ostatecznie zwalnia zupełnie z obowiązku kłaniania się na ulicy, ukłon nawet w tym przypadku byłby wyrazem drwin czy lekceważenia – na każdy sposób niewłaściwym i obrażającymi – a ja myślałam, że mój były to gbur i dlatego ani mnie, ani moich koleżanek ani mamy na mieście nie poznaje! A tu się okazało, że on jest świadomy, że kłanianie się jest czymś niewłaściwym i odrażającym a ja żyłam w niewiedzy. Ale teraz już wiem.

   Mam nadzieję, że dzięki temu będzie łatwiej wam znaleźć tą idealną drugą połówkę. W końcu trzeba komuś oddać część pieniędzy na walentynkową kolację, prawda?

8 lut 2018

Makabryczna książka dla dzieci, czyli czy można straszyć dzieci?


   Zaznaczę na początku - bo matki to stworzenia waleczne i lepiej z nimi nie zaczynać – ten wpis należy potraktować lekko ironicznie, lajtowo. W końcu jego autorką jest kobieta, która potomstwa jeszcze nie posiada.

   Wczoraj moja mam przyniosła do domu książkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo my obie znosimy do domu ciągle jakieś książki i dlatego mamy coraz mniej miejsca, bo nasze 48 metrów kwadratowych jest nieproporcjonalnie małe do wielkiej pasji czytania.
Ale nietypowa była książka – stara. Chociaż nie do końca wypada mówić o książce, że jest stara. To tak, jakby powiedzieć to kobiecie w twarz, szczególnie takiej, która faktycznie wygląda na swoje pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt zim. Bo przyniesiony egzemplarz faktycznie na swoje lata wyglądał i pachniał – kurzem, starą szafą, w której był zamknięty i zapomnieniem.

   Ale teraz spróbuję przywrócić ją do żywych, bo warto. I jestem ogromnie zdziwiona, że nikt jeszcze nigdy o niej na blogach nie napisał – a przynajmniej ja nie zauważyłam. Proszę państwa, oto książka o przestrogach, bardzo makabrycznych!

   Obecnie istnieje pogląd, że dzieci nie wolno straszyć. Bo mają słabą psychikę, bo mogą się moczyć w nocy, bo są delikatne i w ogóle to lepiej obchodzić się z nimi jak z jajkiem. Cóż, jestem jeszcze z tego pokolenia, w którym można było wbić sobie w udo wielki patyk i nikt nawet nie pomyślał o jechaniu na pogotowie – tak, wbiłam sobie kiedyś patyk w udo, mam bliznę do dziś – a krew z rozbitego kolana była czymś normalnym i tylko patrzono, czy dziecko nie krwawi na wyjątkowo ładne ubranko, które było prezentem od cioci z Ameryki. 

    Dzisiaj się chucha, dmucha, uważa i przestrzega przed wszelkimi niebezpieczeństwami i może sama będę tak robiła, kiedy dorwie mnie już grom macierzyństwa. Nie wiem, dam Wam znać za kilka lat. W każdym razie ta książka, o której dzisiaj piszę, jest jak dla mnie lekturą obowiązkową dla każdego dziecka, które już mniej więcej rozumie co się do niego mówi. Bo w dość straszny sposób uczy dzieci jak nie powinno się zachowywać. A wszystko w formie dla dziecka miłej, a więc wierszyków.

   Jedna z historii dotyczy Zyzia, który nie posłuchał ostrzeżenia drwala i mimo to poszedł do rwącej rzeki – bo wiecie, Zyzio był niegrzeczny i za nic miał sobie to, co mówią dorośli. Kiedy doszedł już nad brzeg postanowił popastwić się na Bogu ducha winną rybą i chciał ją złapać w swoje małe, dziecięce ręce. Niestety – bo to książka makabryczna jest – Zyzio wpadł do wody i:

„Zniknął w wodzie Zyzio mały,
Ryby po nim zapłakały,
Drwal zapłakał też na brzegu
I rodzina z nim w szeregu.”

   Tak, wiem, nie ładnie takie historyjki wymyślać i recenzować, bo Zyzio jednak poszedł dramatycznie na dno i nigdy z niego nie wrócił, ale powiedzcie mi szczerze? Czy kiedy wiedzieliście, że w szafie czają się potwory, to zaglądaliście do niej w środku nocy? Nie, bo się baliście, że coś Was tam wciągnie i pożre kawałek po kawałku. Później pojawiły się „Potwory i spółka” i teraz dzieci non stop siedzą w szafie i czekają na miłego i futrzastego nie-potwora, z którym będą mogły się pobawić.
A czasami może lepiej się bać? Bo wtedy uniknie się popełniania głupstw, które mogą zaważyć na całym życiu. Dziecku nie wytłumaczysz, że skakanie z balkonu może ewentualnie rodzić pewne konsekwencje, które będą przykre dla jego zdrowia. Lepiej chyba powiedzieć, że skakanie z balkonu może spowodować, że kark mu się złamie.
    Tam nie chodziło o samo pójście nad wodę, tylko pójście tam bez opieki dorosłych, szczególnie, że oni przed tym przestrzegali. A lepiej żeby dzieci nie chodziły tam, gdzie jest niebezpiecznie i wiedzą, że tam chodzić nie wolno . 

   Jeżeli lubicie czarny humor – a większość z Was zapewne go lubi – to jest to książka dla Was. A jeśli dzieci mają Wasze geny i też rozumieją groteskę, albo po prostu chcecie je ustrzec – to możecie poczytać z nimi tą książeczkę. Ze swojej strony polecam. U mnie stanie na honorowym miejscu na półce. Najwyżej będę wyrodną matką. 


6 lut 2018

„Ci, którzy nie byli sami w obozie, niech nie sądzą tych, którzy tam przebywali.”

 

„W niemieckiej szkole nauczyciel pyta dzieci,u kogo w domu jeszcze nie ma portretu Hitlera. Wstało troje dzieci. - Dlaczego u Ciebie nie ma? Pyta pierwszego. - Ano, bo mój tatuś pracuje w ministerstwie wojny, to u nas wisi portret Goringa. - No dobrze - mówi nauczyciel - ale portret Hitlera też musi wisieć. A u Ciebie dlaczego nie ma? - Bo mój tatuś pracuje w ministerstwie propagandy, to u nas jest portret Gobbelsa.- Ale portret Hitlera też musi być. A u Ciebie dlaczego nie ma? - pyta trzeciego. A chłopak mówi z zażenowaniem: No, bo proszę pana profesora, mój ojciec jest teraz w obozie koncentracyjnym. Ale no nic - mówi szybko - powiedział, że jak wróci to wszystkich trzech powiesi.”

   Pamiętam jak miałam jeszcze mało lat, że zawsze podbierałam książki moim rodzicom i po kryjomu je czytałam. Spokojnie, nikt w moim domu nie przepadał za erotykami, za to na porządku dziennym były thrillery i kryminały, na których się wychowałam. Dlatego jestem taka, jaka jestem. Raz podebrałam tacie książkę, która wyglądała mało zachęcająco, ale spodobało mi się nazwisko autora – Grzesiuk. Tytułu książki z kolei w ogóle nie rozumiałam, bo mój dwunastoletni mózg nie ogarniał, co to jest „Pięć lat kacetu”. Ostatnio, pewne wydawnictwo postanowiło wznowić wydawanie tej książki, co przyjęłam z wielkim entuzjazmem. Bo to jedna z takich pozycji, których wstyd nie przeczytać.

   Wiele jest książek o wojnie i o obozach koncentracyjnych. Fenomen Grzesiuka polega na tym, że opisał on całą prawdę, nawet jeżeli była dla niego niewygodna. Spędził pięć lat w obozach; sam przyznawał, że to,że przeżył wymykało się statystykom. Pomyślicie pewnie, że to tylko kolejna powieść opowiadająca o tym, jak kiedyś było źle, jakimi bestiami okazali się ludzie. Jednak „Pięć lat kacetu” znacząco różni się od innych tego typu pozycji. Przede wszystkim, Grzesiuk pisze tak szczerze, tak dosadnie, że można zauważyć nie tylko bestialstwo esesmanów, ale i bestie wychodzące z samych osadzonych. Bez ogródek Grzesiuk pisze, że w takich warunkach nikt nie mógł być dobry i uczciwy, a ci którzy chcieli tacy być, szybko umierali. Aby przeżyć trzeba było nauczyć się kłamać, kombinować i oszukiwać – co niekiedy oznaczało przekroczenie tej granicy moralności, po której nie można już wrócić. Tych ludzi nie można jednak oceniać, bo z perspektywy współczesności, z perspektywy ciepłego mieszkania i pełnego żołądka nie mamy takiego prawa. Jak mówił sam przyjaciel Grzesiuka, S. Nogaj: „Ci, którzy nie byli sami w obozie, niech nie sądzą tych, którzy tam przebywali.” Ludzie robili wszystko co mogli i nawet nie po to, aby doczekać wyzwolenia, ale po to, aby doczekać następnego wschodu słońca. Jaki niebywały hart ducha musiał tkwić w tych ludziach, którzy znosili głód, zimno, bicie i codzienny strach a mimo to chcieli dalej żyć, nie poszli na skróty i nie odebrali sobie życia. 

    Aby przeżyć jedzono glinę, węgiel, zbierano wszystko, co wyrosło z ziemi. Chleb traktowano z ogromną czcią; kiedy dostawało się wieczorem swoją porcję, ścielono na kolanach ściereczki i chusteczki, aby żaden okruszek nie spadł na podłogę. Jedzono go w milczeniu, bo zawdzięczano mu kolejny dzień; dostarczał energii niezbędnej do katorżniczej pracy, zapełniał chociaż w niewielkiej części pusty i wyschnięty żołądek. To, co mną wstrząsnęło, to niezwykła solidarność osadzonych; mało kto decydował się na ucieczkę, bo wiedzieli, że gdy jeden ucieknie lub tylko spróbuje, reszta za to odpokutuje. Esesmani zabijali bez zastanowienia, kiedy byli źli czy zmęczeni strzelali, żeby rozładować nerwy. Po jakimś czasie, jak pisze Grzesiuk, stało się to taką codziennością, że przestano opłakiwać zabitych. 
 
   W obozach koncentracyjnych nie było mowy o humanitarnym traktowaniu kogokolwiek. Gdy więzień był umierający, kładziono go do szaletu, aby tam dokończył swojego marnego żywota. Inni współwięźniowie koło niego załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne, bo nie było innego wyjścia, a on powoli gasł, w samotności, zimnie i smrodzie. W Gusen blokowi wybierali ze swoich rewirów codziennie po jednym z więźniów, prowadzili ich do „kąpieliska” a tam topili w beczkach. Po co? Żeby pozostali się bali, żeby nikt nie czuł się bezpieczny, żeby odreagować.

W niebie musi być chyba lepiej niż w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł.”

   Charakterystyczne dla autora jest to, że opisując swoje pięć lat za kolczastym murem, nie popada w żałobny ton. To, co się stało przyjął ze spokojem, szybko pogodził się z scenariuszem jaki napisało mu życie i postanowił zrobić jedno – żyć tak długo, jak będzie to możliwe. Opowiadając swoją historię wspomina kompanów, którzy polegli, zostali rozstrzelani, pobici na śmierć, albo skonali w męczarniach z głodu. W obozach śmierć nie oszczędzała nikogo, wolno płynęła za każdym żywotem, pilnując, aby nikt nie wydał o jednego tchnienia za dużo.

   Chciałabym, że ta książka trafiła do jak najszerszego grona odbiorców. Jest przestrogą, brutalną prawdą o tym, co siedzi w głębi człowieka, w jego najciemniejszych zakamarkach. Przestrzega, że jeżeli wojna znowu się zacznie, te bestie wyjdą na światło dzienne. I znowu zatracimy trochę naszego człowieczeństwa. 

2 lut 2018

Żegnaj styczniu, witaj luty!

 
Takie kwiaty dostałam od męża. Bez powodu!

  I po styczniu.
Dobra wiadomość jest taka, że do wiosny i do lata coraz bliżej. Zła, że musimy przetrwać jeszcze luty, który ponoć ma nas postraszyć śniegiem i mrozem. Styczeń o dziwo minął mi dość szybko, w towarzystwie bardzo dobrych książek i wspaniałego serialu, który zakończył się cztery lata temu, ale ja dopiero w grudniu zabrałam się za jego oglądanie. Czas na małe podsumowanie.

Mam.
   Po pierwsze, lat dwadzieścia sześć. Urodziny minęły szybko, bezboleśnie i całkowicie codziennie, pewnie dlatego, że w tym roku dopadły mnie w poniedziałek. Mąż sprezentował mi Kindla (kilka miesięcy temu, ale nie mogłam się go po prostu doczekać), mama za to uraczyła mnie wymarzonym ekspresem do kawy. Czyli mam co czytać i mam co pić – czego chcieć więcej?

   Po drugie, od czwartego stycznia mamy w domu nowego członka rodziny, małego psa, który początkowo miał być yorkiem, ale wraz ze wzrostem zaczyna niepokojąco przypominać shit-zu. Czyli trafił się nam piękny, jedyny i wyjątkowy egzemplarz kundelka, który – jak to szczeniak – gryzie wszystko i wszystkich, kradnie co popadnie a jego największym wrogiem, którego bezskutecznie pragnie wyeliminować jest zmiotka.

   Mam też niestety mało czasu, co przejawiło się moja tygodniową nieobecnością na blogu. Dzisiaj korzystam z wolnego dni i nadrabiam pisanie recenzji, ustawiam ich automatyczne pojawiania się i będę – chociażby niebo waliło się nam na głowy.

Oglądam.
   „Breaking Bad”. Zaczęliśmy z mężem w grudniu i już zmierzamy do końca. Tak się wciągnęliśmy, że nawet tegorocznego sylwestra spędziliśmy z Walterem, Hankiem i Pinkmanem. Jeżeli jeszcze go nie widzieliście – polecam. Jest to tak dobry i tak przewrotny serial, że nie podejmuję się nawet zrecenzowania go, bo wiem, że moje słowa nie oddadzą tego, co dzieje się na ekranie. Dodatkowo to chyba pierwszy serial, który podoba się zarówno mi, jak i mężowi a przebrnęliśmy przez naprawdę wiele tytułów.
Oglądam też namiętnie stand-up. Te zagraniczne dzięki obecności Netflixa w naszym domu (polecam, naprawdę świetna sprawa mieć tak dużo seriali, filmów i dokumentów w jedynym miejscu). Okazało się, że zagraniczny humor jest o wiele bardziej bezpośredni i ironiczny niż ten nasz.

Czytam.
   W tym miesiącu przeczytałam przede wszystkim „Cel” Elle Kennedy. Polowałam na tę książkę od pewnego czasu, w końcu kupiłam ją sobie z okazji urodzin i powiem wam, że to chyba najlepsza część z całej serii. Ale od zawsze przepadałam za Tuckerem, więc nie ma się co dziwić.
Za mną również „Ogród Zuzanny”, co do którego mam mieszane uczucia (recenzja w poniedziałek), „Okularnik” Katarzyny Bondy (który niestety nie przypadł mi do gustu) i „Pięć lat kacetu” Grzesiuka (czyli książka, którą powinien przeczytać każdy, recenzja w środę).

Czuję.
   Potrzebę wiosny. Tęsknie za słońcem, za ciepłem, za brakiem konieczności zakładania na siebie dziesięciu warstw ubrań, żeby móc wyjść do sklepu. Chciałabym wsunąć na stopy tylko baleriny, założyć zwiewną bluzkę i wyjść na rozgrzane powietrze. Najlepiej w górach, o, to też mi się marzy!

Mój zdjęciowy miesiąc.

   Tak, mam Instagrama i tak, wkręciłam się w ten zdjęciowy świat. Może nie macie swojego konta, więc na koniec, podsumowanie ze zdjęć, które pojawiły się w tym miesiącu. 


   1 stycznia obchodziliśmy pół roku naszego małżeństwa - pojęcia nie mam, kiedy to zleciało!  A w samym środku zdjęcie z wesela naszych znajomych - pięknie było, pięknie! Zabrałam się też za czytanie trylogii "Królowie przeklęci". Kupiliśmy ją zaraz po ślubie, później nie było okazji, żeby się za nią zabrać, więc w 2018 nadrabiam. Wydawca obiecuje mi kłamstwa, żądze, oszustwa, podmienianie niemowląt i upadek samych królów. Ciekawe czy ta trylogia może się równać z "Grą o tron"? 
   Wszyscy zachwycają się Mrozem i Bondą. Żeby móc zachwycać się z resztą ludzkości, postanowiłam sprawdzić czy faktycznie pani Kasia pisze tak rewelacyjnie (bo prozę Mrozowską już świetnie znam). W bibliotece mieli tylko drugi tom, ale kto by się tym przejmował 😂 Harry'ego Pottera zaczęłam czytać od czwartego tomu, Igrzyska Śmierci od trzeciego- widać taki już moj los, że nigdy nie zacznę od pierwszej części.
   Jak widać na zdjęciu - brakuje mi gór i upalnego lata! Dobrze, że są zdjęcia, to człowiek sobie powspomina. Byle do lipca i - Zakopane, witaj!