30 paź 2015

"Vip room" Jens Lapidus - nie taka piękna Szwecja.



Bohaterzy:

Emelie: to młoda prawniczka, która całe swoje życie poświęca karierze i pracy, wierząc naiwnie, że kiedyś zostanie kim więcej niż „młodszym prawnikiem” w jednej z najlepszych kancelarii w Szwecji. Pracuje po tysiąc godzin rocznie, zakopując się w coraz to i nowych dokumentach, papierach i wykresach dotyczących fuzji, zakładania firm i innych, tym podobnych.

Teddy: a właściwie Najdan Maksumic to główny bohater tej książki. Poznajemy go w momencie kiedy wychodzi z więzienia i chce zacząć nowe życie. Wbrew pozorom Teddy nie jest złym człowiekiem; znalazł się po prostu w złym miejscu o złym czasie, ale w ogóle tego nie kwestionował i w milczeniu przyjął karę, która, w jego mniemaniu, mu się należała. Po odsiadce Teddy ma zamiar zacząć prawe życie u boku ojca, siostry i siostrzeńca, ale niestety kryminalna przeszłość nie daje mu odejść...

Philip: uprowadzony przez nieznanych sprawców milioner, który cierpi w tej książce największe katusze; jest bity, odcinają mu palce i trzymają go skrępowanego w zamknięciu, bez jakiekolwiek nadziei, że kiedyś stamtąd wyjdzie.

   Ich ścieżki łączą się w momencie, gdy rodzina porwanego Philipa dzwoni do zaufanego adwokata z prośbą o pomoc. Nie chcą zawiadamiać policji, bo wiedzą, że wiąże się to z możliwością, że informacja ta przedostanie się do mediów a wtedy porywacze zazwyczaj podbijają cenę okupu, po czym tak czy siak zabijają porwaną osobę w zemście za powiadomienie policji. 
   Adwokat, który akuratnie jest szefem Emelie, zleca jej tą sprawę, nie bacząc na to, że dziewczyna zajmuje się prawem gospodarczym i finansowym a nie porwaniami. Do pomocy dziewczynie rekrutuje Teddy'ego, który mimo swojej niechęci do szemranych interesów, jest postawiony pod ścianą i musi podjąć się tego zadania.

   Dwójka obcych sobie ludzi, rodowita szwedka i syn imigranta, muszą stanąć ramię w ramię i pomimo wszystkich różnic, jakie ich dzielą, odnaleźć porywaczy jednego z bogatszych mieszkańców Szwecji.
   To, co najmocniej uderza w tej książce to rozłam między tym, co wiem o Szwecji z mediów, z Internetu a tym, co przekazał w powieści autor. Ten skandynawski kraj jawi się nam jako ostoja, gdzie powietrze zawsze jest czyste i rześkie, gdzie każdy zarabia wystarczająco dużo, by móc wybudować sobie piękny dom na klifie, gdzie jest zimno, ale mimo to ludzie są wiecznie szczęśliwi. Cóż, chyba sprawdza się tu powiedzenie, że trawa na drugim brzegu jest zawsze bardziej zielona.

   Szwecja opisana przez jednego z jej mieszkańców wcale nie jest taka piękna i taka dobrotliwa, jak mogłoby się zdawać. Faktycznie, ludzie dużo zarabiają, ale spędzają w pracy większość swojego życia, poświęcając cały wolny czas, weekendy, życie rodzinne i wszystkie emocje, by tylko do czegoś dojść. Pracują po 16 godzin dziennie, żeby pokazać, że mogą, że wyróżniają się spośród innych absolwentów, którzy razem z nimi uczestniczą w wyścigu szczurów.

   Imigranci, czyli rodzina naszego głównego bohatera, nie mają tam zbyt łatwego życia; ciągle oceniani, bacznie obserwowani muszą na każdym kroku podkreślać swoje przywiązanie do nowej ojczyzny i muszą wyzbyć się wszystkiego, co wnieśli wraz ze swoją kulturą.
Pan autor. 
   I tak, Szwedzi są mili, ale pod tą garsonką przyjaźni i uprzejmości kryje się nieprzyjemna ironia; nawet kiedy chwalą pracownika za pięknie zrobiony projekt, to między słowami ostrzegają go, że jeśli teraz nie da z siebie więcej, to będzie postrzegany jako ktoś, kto osiadł na laurach. A taką osobę łatwo jest przecież zwolnić.

   Wracając do fabuły, bo o nią tu przecież chodzi – jest to thriller, który niczym bagno, bardzo powoli wciąga czytelnika. Powoli, ale skutecznie, bo tak jak ciężko jest wydostać się z bagna, tak ciężko jest oderwać się od tej książki, kiedy już się w nią wsiąknie. Powolna, ale absolutnie nie nudna akcja, która oplata z każdej strony, tworząc zakończenie, które zaskakuje.
   I jest to także portret Szwecji, nie takiej wspaniałej jak wydaje się ona z perspektywy naszego kraju. Może to właśnie dowód na to, że swoje brudy widzi się najbardziej a obce już niekoniecznie.

   A i autor jest bardzo przystojny, więc jeśli nie zainteresowała was fabuła i zaskakujący obraz tego skandynawskiego kraju, to może przeczytacie „Vip room” dla Jensa Lapidusa. 

   Polecam serdecznie a za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu 

28 paź 2015

Wywiad z Adrianem Bednarkiem

Postanowiłam pobawić się w dziennikarkę i przeprowadziłam wywiad z pisarzem, który ostatnio wkradł się na listę moich ulubionych polskich autorów. Moi drodzy - przedstawiam Wam Adriana Bednarka i zapraszam na wywiad. 

Agata Kądziołka - Witam serdecznie i dziękuję, że zgodził się Pan na wywiad. Na początek pytanie na rozluźnienie atmosfery – gdyby miał Pan kogoś zamordować to jak by to Pan zrobił? 

Adrian Bednarek -  Również dziękuję za zainteresowanie moją książką i chęć przeprowadzenia wywiadu. Ojj rzeczywiście, bardzo rozluźniające pytanie. Wszystko zależy od sytuacji w jakiej bym się znalazł i od tego, kto miałby być ofiarą. Powiedzmy, że zrobiłbym to w stylu mojego bohatera- za pomocą noży, lub przy użyciu miotacza ognia :)


- Przyznam szczerze, że ciągle zastanawiam się jakąś drogę obrać po studiach – prawnika czy prokuratora. Pan w „Procesie diabła” wcielił swojego bohatera w postać w adwokackiej todze. Czy zatem według Pana lepsza jest obrona klienta niż atak? 

– Wcieliłem swojego bohatera w postać adwokata, ponieważ bronienie przestępców wydaje mi się dużo bardziej ekscytujące niż próba ich skazania. Przecież polega ono miedzy innymi na wyszukiwaniu kruczków, zaciemnianiu rzeczywistości i przedstawianiu faktów w specyficznym świetle. No i dochodzi ten dreszczyk emocji, że klient może być brutalnym mordercą… Osobiście polecałbym w tym przypadku obronę.

- Mówi się, że dobry pisarz potrafi napisać wszystko; czy Pan odnalazłby się w romansie bądź erotyku?

- Myślę, że tak. Jestem przekonany, że w wymienionych przez Panią gatunkach bym sobie poradził, co nie oznacza, że w najbliższej przyszłości planuję pisać jakiś erotyk. Zwyczajnie czuję, że tego typu książki wychodziłyby mi nie gorzej niż thrillery. Ale czy umiałbym napisać wszystko? Zdecydowanie nie. Strasznie ciężko byłoby mi się odnaleźć w dramacie lub fantastyce, że o komedii nie wspomnę.

- Wyczytałam w internecie, że pasjonuje się Pan biografiami seryjnych morderców. Który z nich – według Pana – był najbliżej „morderstwa idealnego”? Nie licząc oczywiście Kuby Rozpruwacza, bo kimkolwiek był popełnił zbrodnię idealną.

- Zdecydowanie Denni Rader BTK. Jego sposób mordowania był iście przerażający. Już sam fakt, że na swój „pierwszy raz” wybrał małżeństwo z dwójką dzieci, co automatycznie uczyniło z niego seryjnego mordercę mrozi krew w żyłach. Do tego dochodzą telefony na policję, listy wysyłane do gazet, rysunki do niedoszłych ofiar i kolejne morderstwa. Był nieuchwytny przez ponad 30 lat i pewnie nie zostałby złapany do dziś, gdyby nie przypadek a właściwie jego chęć chwalenia się przed światem o swoim istnieniu. Wpadł przez własną pychę w wieku 59 lat, czternaście lat po ostatnim morderstwie. Najlepsze lata życia spędził na bezkarnym mordowaniu, dopiero na starość skończył w odizolowanej celi jako wyjątkowo słynny morderca. Podejrzewam, że on chciał zostać złapany, żeby móc spojrzeć wymiarowi sprawiedliwości w oczy i powiedzieć „zobaczcie jaki jestem sprytny, nigdy się do mnie nie zbliżyliście, sam dałem się wam złapać, bo i tak od dawna jestem na zbrodniczej emeryturze”. Jego zeznania w sądzie przekonują mnie do tej teorii. Dla mnie ten człowiek był najbliżej morderstwa idealnego. Można oczywiście jako tego bezbłędnego wymieć Zodiaca, ale jego skala okrucieństwa i sposób zabijania bledną przy wyczynach BTK.

- A teraz z drugiej beczki – który z literackich detektywów, Pana zdaniem, poradziłby sobie z odkryciem prawdy o bohaterze Pana książek, Kubie Sobańskim?

- Bardzo dobre pytanie :) Myślę, myślę… Wertuję w głowie moich ulubionych detektywów i wciąż się zastanawiam, który byłby w stanie wpaść na trop Rzeźnika Niewiniątek. Kurt Wallander? Alex Cross? Myron Bolitar a może Lucas Davenport, bo na pewno nie porucznik Borewicz :) Najbliżej chyba Cross i Davenport, ale ponieważ kiedyś byłem totalnie uzależniony od książek Cobena obstawiam, że byłby to prywatny detektyw i agent sportowy Myron Bolitar. On miał do pomocy pewnego wariata nie mniej szalonego niż Kuba. I chyba właśnie pomoc Wina mogłaby okazać się bezcenna.

- Kuba Sobański, wyrachowany seryjny morderca, za nic mający zasady moralne i uczucia innych w większości czytelników wzbudził... sympatię. Jak Pan myśli, dlaczego?

- Bynajmniej nie starałem się pisać jego historii tak, żeby wzbudził sympatię czy niechęć. Po prostu chciałem przedstawić postać seryjnego mordercy tak jak go widzę. Czemu wzbudza u większości sympatię? Nie wiem. Może wielu czytelników lubi sadystycznych, pozbawionych skrupułów, narcystycznych, egoistycznych a zarazem inteligentnych bohaterów ukrywających swoje prawdziwe oblicze za maską kulturalnych, czarujących młodych ludzi. W każdym razie ja takie postacie uwielbiam.

- Każdy z nas ma w sobie choć odrobinę „złej natury”, która czasami przebija się przez naszą moralność i chciwie patrzy na świat. Czy miał Pan sytuacje, kiedy Pana „zła strona mocy” dała o sobie znać?

- Pewnie, każdemu czasami puszczają nerwy i przechodzi na „złą stronę mocy”, a po powrocie na ziemię często żałuje wcześniejszej wycieczki. Nie stanowię wyjątku.

- Tego pytania nie mogło zabraknąć – co będzie działo się w kolejnej części z Kubą Sobańskim? Czy całość zakończy się wygraną dobra i Kuba w końcu odpowie za dwoje czyny czy też raczej odejdzie w spokoju w stronę zachodzącego słońca?

- Na to pytanie nie odpowiem. Zepsułbym tylko zabawę czytelnikom. Kolejna część przygód Diabła została ukończona w zeszłym roku, na razie śpi spokojnie na moim twardym dysku, ale nie zamierzam zdradzać, co się w niej wydarzy. Liczę, że wszyscy fani Kuby Sobańskiego będą mogli się o tym przekonać czytając książkę.

- Czy to prawda, że z czasem bohaterowie książki zaczynają żyć własnym życie i pisarz kompletnie rezygnuje z pierwowzoru książki i w efekcie tworzy powieść, o której nawet nie myślał?

- Tak, to prawda. Niektóre postacie ożywają, zaczynają dochodzić do głosu ich charaktery, próbują wyprowadzić autora w pole. Zwykle przez takie nieszablonowe działania pakuję się w tarapaty, bo fabuła idzie nie tam, gdzie zamierzałem i przez to muszę się bardziej starać, żeby wymyślić jak sensownie pociągnąć dalej akcję. Uważam, że właśnie takie ożywienie postaci sprawia, że książka staje się lepsza.


- Istnieje książka, którą Adrian Bednarek chciałby mieć na swojej półce za wszelką cenę?

- Hmmm a istnieje książka, której nie da się kupić? Wydaje mi się, że nie. Przynajmniej nie zdarzyło mi się nie znaleźć poszukiwanej pozycji. Nawet jeśli są one „zakazane”, każdą można odnaleźć na aukcjach w sieci. Nie licząc oczywiście egzemplarzy z dedykacją od autora, ale to już zupełnie inna sprawa. Gdyby mógł wybierać chciałbym mieć „Ojca Chrzestnego” z podpisem Mario Puzo, ponieważ była to pierwsza książka, po którą sięgnąłem dobrowolnie. Nieodwracalnie zmieniła moje podejście do czytania.

- Ostatnio na blogu dodałam „typy czytelników”, a jakim czytelnikiem jest Pan?

- Przeczytałem wszystkie Pani typu na blogu i przyznam, że w pełni nie wpisuję się w żaden z nich. Odkąd zacząłem regularnie pisać, praca twórcza zabiera dużo czasu, który kiedyś przeznaczałem na czytanie. Obecnie najwięcej czytam późno w nocy, kiedy kończę pisanie a żona smacznie śpi :) Dużo czytam też w weekendy i na wyjazdach, a co do gatunków… Zwykle thriller, kryminał, akcja, powieść historyczna. Zawsze przeżywam historię razem z bohaterami. Lubię też gromadzić książki. Kupuję swoje, raczej nie pożyczam od kogoś. Czyli można powiedzieć, że według Pani typów posiadam pewne cechy Sprintera, Chomika i Zaangażowanego.


- Dziękuję serdecznie za wszystkie odpowiedzi i czekam na nową książkę. Będę stała po nią jako pierwsza w kolejce!

- Mam nadzieję, że kolejne moje historie dostarczą równie dużo rozrywki. Korzystając z okazji chciałbym podziękować wszystkim czytelnikom, którzy sięgnęli lub zamierzają sięgnąć po moje książki. Bez Was pisanie nie miałoby żadnego sensu!

 ***
   Kochani! Gorąco polecam Wam książki pana Adriana. 
   Co do naszego mini-konkursu z poprzedniego posta to zwycięzcą została... Angelika Ś. i to tylko dlatego, że mam w sobie duszę niepoprawnej romantyczki! Kochana, musisz mi opowiedzieć dokładnie jak to było! 

26 paź 2015

"Święta i śmierć" J.D. Robb - magia Świąt w październiku.


   Ah, co się będziemy! Październik zbliża się do końca, listopad już majaczy się za horyzontem a wszyscy doskonale wiemy co nastąpi 3 listopada.
    Nie ma chyba osoby, która nie wie, czego może spodziewać się zaraz po otwarciu porannej gazety, włączeniu telewizora czy wejściu do sklepu do bułki... 3 listopada zewsząd dopadną nas Święta!
Mikołaje, bałwanki, aniołki, choinki, śnieżynki, renifery, skrzaty i cała pozostała ferajna wpadnie do naszej rzeczywistości, powodując nikły uśmiech zadumy i radości na naszych zmęczonych pracą twarzach.

   Święta uwielbiam i jestem z tych, którzy cieszą się, że już od początku grudnia można posłuchać świątecznych piosenek w galeriach handlowych; z tych, którzy wierzą, że warto wydać 25 zł na bombkę przed świętami; z tych, którzy katują „Last christmas” to późnych godzin nocnych. I wcale się tego nie wstydzę!

   Żeby więc przybliżyć sobie magię tych świąt, sięgnęłam po najnowszą książkę J.D.Roob „Święta i śmierć” (tak, wiem, niezwykle świąteczny wybór – co jednak bardziej pozwala się cieszyć życiem niż świadomość, że mogło się w ciągu roku paść ofiarą mordercy? Przyznajcie szczerze – jest za co dziękować przy wigilijnym stole!)

   Kto z was czytał kiedykolwiek którąś z książek J.D.Robb, ten wie, że seria o porucznik Eve Dallas jest wspaniała, ponadczasowa i ciężko opisać ją słowami; jednak ja jestem nieprzewidywalna i spróbuję.

   Wyobraźcie sobie połączenie Herculesa Poirota, Blair Waldorf i osła. Ta dziwaczna mieszanka inteligencji, sprytu i uporu to cała porucznik, główna bohaterka całego cyklu. Eve Dallas przeszła w dzieciństwie naprawdę wiele i aż dziw bierze, że wyrosła na osobę, która chce chronić słabszych od siebie; jednak przeszłość odcisnęła na jej charakterze piętno, przez które Eve stała się osobą dość zamknięta w sobie i tylko niektórym udawało się poznać jej prawdziwe, bardziej delikatne oblicze.
Powieści o przygodach pani porucznik jest aż 42, ale to właśnie w tej, kiedy musi rozwikłać zagadkę śmierci przystojnego trenera z siłowni, poznajemy bardziej tkliwe oblicze bohaterki.

   Ciężko pisać jest o całej serii książek, zwłaszcza, kiedy jest ich tak wiele. To świat niedalekiej przyszłości, lat 50 XXI wieku, kiedy to rzeczywistość uległa lekkiej zmianie, jednak nie za dużej, co potęguje poczucie, że faktycznie tak może wyglądać kiedyś życie.
Nowojorska policja nadal łapie przestępców i morderców, tyle tylko, że ci stali się sprytniejsi, mądrzejsi i szybsi. Jednak Eve Dallas nie odpuści żadnemu z nich, póki ma dość kawy, by nie zasnąć. Świetnym przeciwieństwem pani porucznik jest jej partnerka Peabody – radosna, awangardowa, bezpośrednia i taka... cudownie zamotana. Ich charaktery są idealne jak kształty w tetrisie - doskonale się uzupełniają. 
  Drugą odskocznią głównej bohaterki jest jej mąż, Roarke, bogaty przedsiębiorca, który uczy swoją żonę, że każda kobieta zasługuje na piękną biżuterię, nawet taka, która cały dzień gania za przestępcami. A niektóre sceny z ich udziałem są gorętsze niż te z Grey'a, więc fanki takich książek, będą w pełni usatysfakcjonowane. 
   Z każdą kolejną częścią coraz więcej osób wkrada się do życia Eve, dając jej to, czego nie miała w dzieciństwie – poczucie przyjaźni. Nic więc dziwnego, że właśnie ta część przygód, najbardziej świąteczna, jest tą, przy której czeka nas najwięcej wzruszeń. A wzruszać się jest najmilej właśnie w święta.

   Jeśli jesteście pasjonatami dobrych thrillerów to sięgnijcie po którąkolwiek z książek J.D.Robb. Ale jeśli chcecie poczuć magię tych świąt, zapach pierników i barszczu z uszkami to zacznijcie od tej części. Jest niezwykła, świąteczna i ach... chcę już grudzień!

Za egzemplarz książki i magię świąt w październiku dziękuję wydawnictwu 


PS - A Wy tęsknicie już za choinką i Świętami? Czy tylko ja jestem uzależniona od świątecznej atmosfery? I czy tylko ja uważam, że pod choinką zawsze znajdują się najpiękniejsze prezenty?

A co tam - kochani, zróbmy sobie błyskawiczny konkurs!

Do wygrania książka-niespodzianka!

Co trzeba zrobić? Wystarczy napisać w komentarzu o najlepszym prezencie świątecznym jaki otrzymaliście! 
I podać adres mailowy.

Rozwiązanie konkursu nastąpi w środę za dwa dni, czyli 28 października. 

22 paź 2015

Typy czytelników, czyli Agata w swoim żywiole

Jeszcze nie tak dawno temu pokutował stereotyp, że osoba oczytana nosi okulary, ma pryszcze na twarzy, przerzedzone włosy i w ogóle jest jakaś taka brzydka i antyspołeczna. Dzisiaj, trochę za sprawą kultury, ale przede wszystkim za sprawą nas, blogerów (bo przecież jesteśmy piękni, mamy lśniące włosy, nosimy soczewki zamiast okularów i nie mamy pryszczy [zamiast tego mamy wągry])stereotyp umarł śmiercią naturalną.
    Jednak ludzie lubią stereotypy, bo dzięki nim możemy zapuszkować w nie osobę, za którą nie przepadamy i mamy święty spokój, nie musimy przejmować się uprzejmością i tym podobnymi bzdetami. Uwiodła chłopaka dziewczyny? Hop, do worka „kobieta, która rozbija małżeństwa”. Nie ważne, że małżeństwem nie byli, nie ważne, że już się nawet nie kochali, tylko kłócili, uwodzicielka już do końca życia będzie siedziała w worku ze stereotypem. 


   Dzisiaj jednak nie o uwodzicielkach męskich serc a o … typach czytelników. I pamiętajcie, żeby patrzeć na to z przymrużeniem oka. A, i mam dziś dość parszywy humor, więc wiecie... nie ponoszę odpowiedzialności za zgryźliwości wobec osób trzecich.


OWCA - „Wszyscy to czytają, czytam więc i ja!” - i nie ważne, czy jest to romans, horror czy thriller, którego nie cierpi od zawsze. Ważne, że to bestseller, że wszyscy o tym mówią. A co by było, gdyby rozmowa zeszła nagle na „Niezgodną” i delikwent nie wiedziałby co ma odpowiedzieć? Żenua. Lepiej więc czytać wszystko to, co czytają inni. Dla bezpieczeństwa.

SPRINTER - „Byle jak najwięcej, byle jak najszybciej” - i tutaj są dwa podtypy; sprinter, który czyta szybko, bo jest tylko książek wartych przeczytania, że aż żal, że nie zdąży się przeczytać wszystkich (ha! to ja, dlatego się usprawiedliwiam) i taki, który czyta dla samej liczby. Wiecie, żeby móc się później pochwalić, że „w tym roku przeczytałam czterysta książek, w międzyczasie urodziłam dziecko, zrobiłam awans zawodowy, pomalowałam cały dom, nauczyłam się gotować potrawy azjatyckie i obejrzałam cały serial 'Gotowe na wszystko'”. Heloł! Ktoś wierzy w takie gadanie? Bo ja znam osoby, które tak mówią.

KLASYKARZ - „Nowości są be, liczą się tylko klasyki” - gdyby Rowling liczyła sobie dwieście lat, to z pewnością skusiłby się na „Harry'ego Pottera”, ale w tej sytuacji szkoda jego czasu. Książka musi dojrzeć, żeby nabrać mocy, podobnie jak wino. Dlatego klasykarz jest zwykle odseparowany od reszty moli książkowych, bo mole mogą co najwyżej pogadać o Tołstoju albo Mickiewiczu a klasykarz zna takie nazwiska, które dla nas są tajemnicą.

CHOMIK - „Najważniejsze to książkę mieć. Czytanie jej jest opcjonalne” - biblioteka. Własna biblioteka. Taka wielka, przestronna, z pięknie ułożonymi książkami. Zachwycająca gości, wzbudzająca ochy i achy! Szkoda tylko, że chomiki zazwyczaj nie czytają. Oni książki mają dla ich posiadania.

ZAANGAŻOWANY - „ Płaczę razem z bohaterem, razem z nim się śmieję, umieram i przeżywam orgazm” - niekiedy zdarza się, że taki delikwent przeżywa wszystko publicznie, na przykład w autobusie. I nie oszukujmy się, większości z nas zdarzyło się przy ludziach uronić łezkę podczas czytania, czy zaśmiać się w głos w poczekalni pełnej ludzi. To naturalne u osób, które lubią czytać i czytają z zaangażowaniem. Jednak czasami, niektórzy, angażują się tak bardzo, że robi się to komiczne.

NAŁOGOWIEC - „Czytam wszystko, nawet etykietę z Domestosa” - tak, przyznaję się bez bicia, że wiem jaki skład ma Domestos. Ale co ma robić człowiek pozostawiony sam sobie w zamkniętym aucie, bez książki ani nawet malutkiej ulotki, którą można by przeanalizować? Cóż, czasami los wymaga od nas poświęcenia i trzeba wtedy czytać etykiety na zakupach. A że akurat było się w sklepie przemysłowym to wiecie... Ale poczytajcie, etykieta jest całkiem pomysłowa.

TRONOWIEC - „Czyta tylko tam, gdzie król piechotą chodzi” - czyli spora część zapracowanego społeczeństwa, która ma mało czasu na czytanie i wykorzystuje ku temu każdą okazję. Nawet dość śmierdzącą.

MĘCZENNIK - „Przeczytam, choćby mnie krwią zalewało i oczy wypływały na wierzch od tych głupot” - tej grupy nie rozumiem i chyba już nigdy nie zrozumiem. Jak książka jest słaba/głupia/denerwująca, to ją odkładam i spokój, widać nie moja liga. Czytanie na siłę, bo czytać się zaczęło jakoś do mnie nie przemawia. To jak być z kimś na siłę, kogo nawet nie lubimy, bo się z kimś zaczęło być przez przypadek. Nie ogarniam.

MYŚLICIEL - „Czyli każda książka, nawet „50 twarzy Grey'a” ma ukryty sens” - nie, nie ma. Niektóre książki są po prostu tym, czym widać – dobrą rozrywką, która zajmuje czas i tyle. Nie mają drugiego dnia, ukrytego znaczenia i patetycznego przesłania. Wiem, że są tacy, którzy by zanalizowali głębię charakteru Belli ze „Zmierzchu” (Anelise, znowu się Belli czepiam i wybacz!) i udowodnili, że była cierpiętnicą opętaną przez miłość, ale … nie. Po prostu nie.

MOJA MAMA - „Najpierw zakończenie, potem fabuła” - moja mama, kiedy zaczyna czytać książkę, zawsze najpierw patrzy jak się skończy. I nie, nie wiem jaki jest w tym sens i co ma się potem z czytania, ale jak sama mówi, czyta jej się później spokojniej, bo nie musi martwić się, że coś ją zakończy na końcu.
Jak widzicie, nie mogę być do końca zrównoważona. Takie geny.


A wy jakim typem jesteście? A może dopisalibyście do tej listy jeszcze jakiś typ czytelnika? Piszcie. 

21 paź 2015

"Zgubiono, znaleziono" Brooke Davis


    Do wczoraj, najdziwniejszą książką jaką czytałam był „Mały książę.” Jasne, zachwycił mnie, dotknął mojej lekko diabelskiej duszy, ale nie pozostał bez zauważenia fakt, że fabuła książki była nieco... dziwna. Lis, mały chłopiec wędrujący po kosmosie – cóż, myślałam, że literatura nie przebije tej dziwnej, aczkolwiek pięknej historii.

    I się myliłam. A to nie nowość, powinnam już się z tym pogodzić.

    „Zgubiono, znaleziono” to powieść, która według napisu na okładce, zachwyciła świat. Główną bohaterką jest siedmioletnia Millie, która prowadzi Księgę Nieżyłków; zapisuje w niej imiona wszystkich tych stworzeń, które znała i umarły. Na liście znalazł się przydeptany kapciem pająk, zabita w locie mucha i tata Millie, który odszedł tak szybko, że nawet on się tego nie spodziewał.
    Matka Millie to postać poboczna, wspominana tylko przez córkę. Jej rola kumuluje się w momencie, gdy zostawia swoje dziecko same w supermarkecie i podąża w stronę wschodzącego słońca.Cóż, nie wszystkie matki muszą być idealne. Niektórym zdarza się porzucić swoje dziecko na środku domu towarowego. Taki los.

    Splotem dziwnych wypadków i zdarzeń, dziewczynka poznaje dwoje starszych ludzi, którzy też zostali sami na świecie; wdowę Agathę, która, by zabić cisze, która pozostała po śmierci jej męża, ciągle krzyczy i Karla, porzuconego przez syna w domu starców. Oboje, Agatha i Karl to ludzie skrzywdzeni, którym odebrano bezpieczeństwo i bliską osobę. I trochę umiejętności zachowywania się w towarzystwie.
    Karl, krzepki osiemdziesięcio- siedmio latek wcale nie myśli tak, jak w naszym mniemaniu powinna myśleć osoba starsza, „dostojna”. Kiedy myśli o swojej zmarłej żonie to wspomina jej piękne ciało, tęskni za seksem i bliskością, ciepłem drugiej osoby. Agatha natomiast od zawsze brzydziła się „tego, co mężczyźni mają między nogami”, od zawsze, ale nie na zawsze – gdy widziała jak jej mąż, którego kochała miłością trudną, starzeje się i więdnie a wraz z nim więdnie także jego przyrodzenie, zaczęła czuć litość do mężczyzn, że „to mają”. - Już same te dwa fakty z książki są dziwaczne, prawda?

„- Mój tata umarł.
- No i co z tego? - Agatha odwraca się do niej. - Mój też! […]
- Kiedy umarł?
- Sześćdziesiąt lat temu!
- A mój trzy miesiące temu.
- To nie są żadne zawody! A nawet gdyby, to żyję bez swojego taty dłużej niż Ty bez swojego!”

    Autorka, Brooke Davis, młoda Australijka, stworzyła powieść niekonwencjonalną. Bo kto opowiada o tym, jak starsza kobieta lituje się nad penisami? Który pisarz wkłada w usta małej dziewczynki słowa, że „ja nigdy nie chcę mieć cycków”. Kto tworzy postać, która nie współczuje dziecku utraty rodzica?

   W całej swojej absurdalności, niecodzienności i odrobinie perwersji, „Zgubiono, znaleziono” kipi naiwnością. Naiwnością do świata, do systemu, do innych ludzi. Każdy z naszych bohaterów w pewnym momencie życia wierzył naiwnie, że szczęście dane jest mu na zawsze i że los nigdy nie wyrwie nam go z ręki.
    Co jeszcze niezwykłego w tej książce, to zakończenie, totalnie zamknięte, nie pozostawiające niczemu wyobraźni, ale za to poruszające i wstrząsające w swojej prostocie i oczywistości.
Właśnie po przeczytaniu tych ostatnich zdań książki uświadomiłam sobie, że co by się nie działo, jak byśmy nie grzeszyli, nie prosili, jakbyśmy dobrzy nie byli, zakończenie jest zawsze takie samo. I pewnie dlatego tak lubimy powieści, które kończą się nieprzewidywalnie i nietuzinkowo – bo nasza skończy się tak, jak ma się skończyć.

„Karl poczuł, że jego życie warte jest suspensu, warte jest filmu”

    Jest to piękna książka w swojej dziwaczności. A może jest dziwaczna dlatego, żeby być piękną? Być może potrzeba garści absurdu, by pisać o samotności, smutki i losie tych, od których odwrócili się bliscy? 
Czego nauczyła mnie ta książka? Jeszcze nie wiem; być może otworzyła mi szerzej oczy na to, co oczywiste, albo nauczyła mnie, że niekiedy dotknięcie dłoni ukochanej osoby to więcej niż bylibyśmy godni prosić. 
   Z pewnością jest to książka ważna, która nie przeminie obojętna. I z czasem jej mądrość wykiełkuje w każdym, kto ją czytał. Tylko, że na to potrzeba czasu. 

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu

19 paź 2015

"Ukłony dla żony" Katarzyna Gubała. Rzecz o małżeństwach.


   Kiedy otrzymałam propozycję recenzji książki „Ukłony dla żony” autorstwa Katarzyny Gubały, byłam trochę zbita z pantałyku, bo żoną to nie jestem w żadnej mierze, przynajmniej obecnie.
   Później jednak pomyślałam, że kiedyś być może los się do mnie uśmiechnie i na mym serdecznym palcu zaświeci ładna i zgrabna obrączka, a wtedy wypadałoby co nieco wiedzieć z czym się taki stan rzeczy wiąże.

   Świadoma (swych praw i obowiązków) stanu rzeczy, wiem, że prozie życia daleko jest od komedii romantycznych, gdzie młody mąż przez pierwszy rok trwania małżeństwa, codziennie przynosi młodej żonie bukiet stokrotek i całuje ją delikatnie w pięknie pomalowane usteczka. Wiem też, że świeżo upieczona małżonka nie podnosi brudnych gaci męża z westchnieniem pełnym miłości i niedowierzania, jaki to jej misiu jest wariat, że woli zostawić majtki na środku sypialni niż w koszu z brudną bielizną.

   Cóż, wiem więc wiele. Czy w takim razie ta książka nauczyła mnie czegoś więcej?

   A no nauczyła mnie tego, że kobiety, niekoniecznie zamężne, po prostu wszystkie, uwielbiają dodawać sobie pracy i tego nie zauważają! Autorka otworzyła mi oczy na to tak szeroko, że teraz widzę to na każdym kroku i okropnie mnie to irytuje.
   Weźmy prosty przykład – mamy wyrzucić śmieci. Zadanie proste, nieskomplikowane. Jednak jest jeden szkopuł – worek nie jest do końca pełny. Dla nas to idealna okazja, żeby coś nieplanowo posprzątać i niepotrzebne rzeczy dorzucić do worka na śmieci. Bierzemy się więc za sprzątanie szuflady z bibelotami a tam... kurczę, znajdujemy zapomniany rachunek, wciśnięty byle jak. I co robimy? Otwieramy teczkę z rachunkami i wkładamy go we właściwe miejsce. A przy okazji to i przejrzymy całość i wyrzucimy te rachunki, które były zapłacone pięć lat temu. Tym sposobem mamy kuchnię z wywleczonym na środek koszem na śmieci, szufladę w nieporządku większym niż był i stertę papierów przez oczami. A potem narzekamy, że nie mamy czasu na odpoczynek!
   A facet? Jak ma wyrzucić śmieci to wstanie, wyrzuci i wróci na swój ulubiony fotel oglądać telewizję. A my na niego burczymy, że nic w domu nie robi. Otóż muszę przyznać z bólem serca – mężczyźni robią porządki lepiej, bo trzymają się planu. I mają jeszcze czas na odpoczynek.

Musiałam zostać MacGyverem swojego małżeństwa. Z gumki recepturki, taśmy klejącej i dwóch tic taców musiałam stworzyć małżeństwo doskonałe.”

   Inna sprawa – nasze kobiece fantazje. Każda z nas je ma, prawda? Pielęgnujemy je w naszych główkach, śnimy o nich w nocy a za dnia... irytujemy się, bo się nie spełniają. Ale jak mają się spełnić, kiedy ani słowem nie wspomnimy o nich naszemu mężczyźnie? Nic dziwnego, że potem biedni nie wiedzą o co chodzi, kiedy chodzimy obruszone brakiem jakiejkolwiek inicjatywy z ich strony i szukają pocieszenia w objęciach piwa. Lub, co gorsza, pani, która nie boi się mówić, czego chce.

   Nie mam pojęcia, dlaczego ta książka nosi tytuł „Ukłony dla żony”. Dla mnie to humorystyczna opowiastka o tym, jacy to mężczyźni są spokojni. Ileż oni naszych emocjonalnych sztormów muszą przetrwać! Oczywiście i my lekko nie mamy, wystarczy raz jeszcze wspomnieć o owych brudnych gaciach i codziennym pytaniu „czy widziałaś moje skarpetki?!” (a skarpetki od piętnastu lat leżą w tej samej szufladzie).

   Cały galimatias polega na tym, żeby pamiętać w całym tym rozgardiaszu, że żyjemy z osobą, którą sobie wybraliśmy. I mimo że przed ołtarzem nikt nie obiecywał, że w domu ciągle będzie porządek a koty nie będą wisiały na zasłonach, to przecież nikt nam na siłę obcej osoby w nasze życie nie wepchnął (chyba, że jesteś księżniczką, której męża wybrali rodzice. Wtedy cóż, możesz się wściekać.) Mimo krzyków, fochów, obrazy majestatu i burczenia na siebie, należy pamiętać, że w całym rozrachunku chodzi o to, żeby kłaść się spać obok osoby, którą się po prostu kocha. I tyle.

  „Ukłony dla żony” to nie poradnik, w żadnym wypadku. To książka o miłości małżeńskiej, to wszystko to, co dzieje się po zakończeniu „i żyli długo i szczęśliwie”, kiedy emocje już opadły i trzeba było zacząć płacić rachunki. Historia związku nie-idealnego, takiego jak miliony innych. I lekarstwo na wszelkie niesnaski – pamięć o tym, że osoba wkurzająca nas swoim lenistwem to ta sama osoba, która kiedyś powodowała, że kolana nam miękły a w brzuchu latał cały rój motyli. 

   To książka dla mężatek z długoletnim stażem, które zatraciły się w mdłej codzienności; dla tych świeżo poślubionych, które zaczynają dostrzegać, że po ślubie wiele się zmienia; dla zaręczonych, co by były świadome niedalekiej przyszłości i dla panienek, które wypatrują męża na horyzoncie.
   To też idealna pozycja dla mężczyzn, dzięki której łatwiej zrozumieją swoje kobiety. 

   Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu



17 paź 2015

"Chirurg" Tess Gerritsen


   Kobiety, które zostały ofiarami gwałtu zachowują się w dwojaki sposób; jedne podnoszą głowy wysoko i udają, że są silne i że gardzą swoim napastnikiem. Bagatelizują ból, który w nich narasta i uśmiechają się hardo, za nic mając słowa pociechy od najbliższych. Inne kobiety zatracają się w swojej krzywdzie i zamykają się w czterech ścianach, pielęgnując swój smutek i ból.
Nie mi oceniać która postawa jest lepsza i która przynosi z czasem więcej korzyści. Gwałt to okrutna zbrodnia, która obdziera kobiety z ich piękna i niezależności.

   A co, gdyby pewien człowiek polował na kobiety, które po gwałcie, skryły się w swoich domach? Gdyby osaczał ich jak płochą zwierzynę, by potęgować ich strach i niepokój? Z taką sytuacją mamy do czynienia w jednej z książek Tess Gerritsen, „Chirurg”.

   Nieznany sprawca usypia młode kobiety, po czym krępuje je i czeka aż się wybudzą z narkotycznego snu. Później wycina im macicę i chce, by na to patrzyły i by cierpiały, bez możliwości jakiejkolwiek ucieczki. Po kilku godzinach morduje je poprzez przecięcie tętnicy szyjnej. Nikt nie wie kim jest, lecz media i policja nazwały go „chirurgiem” ze względu na niezwykła precyzję cięć i znajomość anatomii. Sprawca wie, jak zatamować krwotok po wycięciu narządu, tak, by ofiara nie wykrwawiła się zbyt szybko.

   W całą sprawę zamieszana jest młoda pani doktor, Catherine Cordell, która dwa lata wcześniej była ofiarą tego mordercy. Sęk w tym, że wtedy... pani doktor go zabiła.
   Czy popełniła błąd i zastrzeliła niewinną osobę? A może tamten morderca znalazł swojego naśladowcę, wyznawcę swoich demonów? Czy i tym razem pani doktor uda się uciec?

   To pierwsza książka z cyklu o detektywach Rizzoli i Iness; młodej kobiecie i starszym od niej wdowcu, którzy zostają partnerami w pracy i wspólnie zmagają z poszukiwaniem sprawcy. Ich duet tak zachwycił czytelników, że autorka przywołała ich do ról w swoich kolejnych kilkunastu książkach, w których możemy obserwować ich zmienne, pogłębiające się ciągle relacje. Czytając „Chirurga”, ich pierwszą wspólną przygodę, odnoszę wrażenie, że kiedyś mogą być razem, chociaż w tym momencie ich relacja przypomina raczej związek ojca z córką. Cóż, muszę w końcu przeczytać wszystkie części chronologicznie, żeby się przekonać.

   Książka stała na mojej półce bite pół roku; otrzymałam ją z pewnej wymiany i z czasem o niej zapomniałam. Wczoraj, czekając na aktualizację Windowsa (czyli nudząc się przez dwie godziny) sięgnęłam do najbliższej półki, los chciał, że wyciągnęłam „Chirurga” i wsiąkłam w świat morderstw i krwi.

   Zapomniałam już, jakie wspaniałe książki tworzy Tess; ktokolwiek z was choć raz miał styczność z jej prozą, wie, że pisze przerażająco i porażająco. Jej wiedza medyczna jest ogromna, ale opisuje to wszystko, co dzieje się z ofiarami w sposób o wiele ciekawszy niż podręczniki medyczne. Jej styl urzeka, uzależnia i nie sposób się oderwać. Dodatkowo zakończenie zawsze zadziwia i nie sposób uwierzyć, że bohater, który wydawał się krystalicznie czysty, jest zwyrodniałym zabójcą.

   Podsumowując – jeśli czeka was leniwy weekend sięgnijcie po jakaś książkę Tess Gerritsen. Dzięki temu stanie się on trochę bardziej makabryczny.


   PS - Dzisiaj wyjątkowo krótko, bo to weekend w końcu i na pewno nie chce się wam czytać rozlazłych, długich recenzji. A poza tym... po co pisać długo o książce, skoro można przeczytać samą książkę? 

16 paź 2015

#pobandzie - taki mały wywiad i konkurs!


   Moi kochani! Niezachwianie wierzę, że wśród was jest osoba, która kiedyś napisze książkę niezapomnianą. Bestseller, który zachwyci pokolenia. Powieść, którą będą pokazywać obcym cywilizacjom, gdy te w końcu do nas dotrą.
   By wam w tym pomóc, razem z wydawnictwem Prószyński i S-ka, przygotowałam konkurs, w którym możecie zdobyć książkę, która pomoże wam... cóż, napisać książkę. Najpierw jednak krótki wywiad z autorem - zadałam takie pytania, które rozwieją wasze wątpliwości co do tego, czy opłaca się pisać, skoro napisano już wszystko.

Agata Kądziołka: Czy pisania można nauczyć, Pana zdaniem, każdego, czy trzeba jednak 'urodzić' się z talentem?

Jakub Winiarski: To zależy, jakie kto ma ambicje. Jeśli ktoś chce pisać dobre, rzemieślniczo zręczne powieści, które ludzie z chęcią będą kupować i czytać, to wystarczy chęć opowiadania historii i, proszę bardzo, można się tego nauczyć. Dobrym, cenionym autorem może zostać praktycznie każdy, kto chce pisać i pisze, ćwiczy pisanie. Uczyłem takie osoby i one publikują dziś dobre, doceniane przez czytelników powieści. Na mojej stronie www.literaturajestsexy.pl można znaleźć zarówno wywiady z moimi uczniami, którzy opublikowali powieść, jak i dział „Opinie uczestników”, gdzie blisko sto osób dzieli się wrażeniami z prowadzonych przeze mnie kursów. Ale, wracając do pytania. Jeśli ktoś nie chce pisać tylko rzemieślniczo sprawnie, lecz ma potężniejsze ambicje, powiedzmy około noblowskie, lub chciałby dokonać rewolucji w literaturze, to potrzebny jest na pewno już na starcie olbrzymi talent, który poparty musi zostać zdobytą specjalistyczną wiedzą, jakiej autorzy-rzemieślnicy mieć nie muszą. Ale i takiej ambitnej osobie, myślę, też można pomóc, pokazując sztuczki pisarzy bestsellerowych. Tyle że później byłaby to już innego rodzaju pomoc i nauka.

AK: Była Bridget Jones, był Harry Potter i był Hercules Poirot. Czy wierzy Pan, że da się stworzyć jeszcze postać, która podbije serca czytelników i zapisze się w historii literatury? 

J.W.: Każdego miesiąca pojawia się, czy to w książce, czy serialu jakiś fascynujący bohater, podbijający serca i umysły czytelników lub widzów. Nie wyobrażam sobie dnia, kiedy by się to miało skończyć i z ciekawością czekam na kolejnych takich bohaterów. Trzeba jednak pamiętać, że, jak w „Oszuście” stwierdził Melville, o czym wspominam w „Po bandzie”, prawdziwie genialna postać jest swego rodzaju cudem. A cuda rzadko dają się zaplanować. Choć znając techniki kreowania bohaterów, o czym sporo napisaliśmy z Jolantą Rawską w naszym poradniku, można sobie pomóc.

AK: Były wampiry, utopie, wielkie romanse... Czy jest jeszcze jakaś luka w literaturze, którą da się wypełnić?

J.W.: Świat się zmienia, powiem odkrywczo, i na pewno pisarze będą starać się pokazać nam w nim to, czego sami nie dostrzegamy. Lub zwrócić naszą uwagę na to, co im wydaje się istotne. Tak, jak ich poprzednicy pokazali lub zwrócili naszą uwagę (i wyobraźnię) na wampiry, utopie i wielkie romanse. Co będzie tym nowym odkryciem? Nie wiem. Ale nie wydaje mi się, żeby ludzka, pisarska wyobraźnia nie znalazła jeszcze jakiejś luki, jakiegoś tematu, dla którego warto czernić papier.  



1. Organizatorem konkursu jest właścicielka bloga naczytane.blogspot.com
2. Fundatorem nagrody "Po bandzie czyli jak napisać potencjalny bestseller" jest wydawnictwo Prószyński i S-ka.
3. Czas trwania konkursu to 16.10.2015 - 26.10.2015
4. Do 29.10.2015 na blogu naczytane pojawi się ogłoszenie wyników.
5. Zadanie konkursowe polega na... przekonaniu mnie, że macie pisarki potencjał. W tym celu musicie zachwycić mnie próbką swojego tekstu - może być to opowiadanie, wiersz, bajka, erotyk.... cokolwiek co wpadnie wam do głowy. Swoje propozycje umieszczajcie w komentarzach poniżej. 
 6. Nie musicie być obserwatorami bloga, nie musicie dodawać nigdzie tego baneru - szkoda waszego czasu, lepiej przeznaczcie go na napisanie czegoś, co mnie rozśmieszy bądź wzruszy. 
   
Czas start!

12 paź 2015

"Proces diabła" Adrian Bednarek - mroczna strona literatury


   Dzisiaj recenzja nietypowa i nieplanowana. Nietypowa, bo nie skończyłam czytać jeszcze tej książki a mimo to muszę się z wami podzielić jej treścią. Nieplanowana, bo miałam ją zacząć czytać dopiero za tydzień, dwa a dzięki twórcom dziwacznej gry, w którą grał wczoraj mój mężczyzna (a granie to polegało na klikaniu w ikonki, by zdobyć coś super-ważnego dla swojej postaci – nie zrozumiem facetów), zasiadłam do niej niedzielnego wieczora.
„Proces diabła” to książka Adriana Bednarka, polskiego pisarza, który może pretendować do miana najlepszego młodego pisarza znad Wisły. Ba, z całej Europy!
 
   Kuba Sobański jest młodym krakowskim prawnikiem, odnoszącym coraz większe sukcesy. Ma przestronne mieszkanie, szybki samochód, dużo pieniędzy i w całości oddaje się karierze. W sumie Kuba już tak ma, że jak czymś się zajmuje, to robi to całym sobą – kiedy przed laty zabijał młode studentki, to też oddawał się temu bez reszty.
   Pewnego dnia postanowił porzucić postać nazwaną przez media Rzeźnikiem Niewiniątek i poświęcić się zawodowi, który przyniesie mu prestiż i pieniądze. Żeby definitywnie skończyć z dawnym życiem i nie czuć pokusy powrotu, wrobił swojego kolegę we wszystkie morderstwa. Bez skrupułów, bez wyrzutów sumienia. Nie poczuł ich nawet na wieść o tym, iż niewinny oskarżony został zamordowany w więzieniu. Ba! Kuba czuł się dumny, że zapewnił mu nieśmiertelność, rozgłos – że mówią o nim na zajęciach z psychologii, że będą go wspominać przyszłe pokolenia. Oddał mu swoje dzieło i czuł, że zrobił dobry uczynek.

   Podczas gdy nieprawdziwy Rzeźnik Niewiniątek gnije w grobie od trzech lat, prawdziwy sprawca wygrywa w sądzie sprawę za sprawą. Jest ambitny, nie zawsze uczciwy i wie jak grać nieczysto. Swoje demony trzyma na uwięzi, ale są momenty kiedy smycz niebezpiecznie się napina a Kuba chce znowu poczuć tą dziką satysfakcję z odebrania komuś życia.

  Tymczasem po Krakowie krąży kolejny diabeł w ludzkiej skórze – nazywany Rozpruwaczem z Krakowa – wzorujący się na historycznym mordercy, Kubie Rozpruwaczu. Atakuje prostytutki, po czym wycina ich narządy płciowe i zabiera je jako trofeum. Młody, anonimowy policjant zatrzymuje w ciemnej uliczce podejrzanego, ubranego w maskę, mającego przy sobie miecz samurajski, szykującego się do zaatakowania kobiety. Zatrzymanym jest sławny lekarz, który wypiera się zarzutów i życzy sobie, aby jego adwokatem został nie kto inny jak Sobański.

   Czy diabeł może uratować diabła?

   Dodatkowo, córka oskarżonego przypomina byłemu Rzeźnikowi Niewiniątek osobę, której śmierć najbardziej go zabolała. Jej postać go nęci, prowokuje do kolejnej zbrodni, budzi demony, które, zdawać by się mogło, zasnęły już dawno temu...

   „Proces diabła” to niezwykła książka. Nie mam pojęcia jak się zakończy, czy Sobański powróci do podwójnego życia i czy będzie znowu prawą ręką śmierci? Czy krakowskie uliczki ponownie spłyną krwią niewinnych? Czy oskarżony Remiszewki okaże się winny? A może panowie zawrą umowę i po raz kolejny ktoś postronny odpowie za nie swoje winy?

   Jestem diabelnie ciekawa jak potoczą się dalsze losy; byłam też świadoma, że gdybym pisała tą recenzję po przeczytaniu całej powieści, jakiś sposobem dałabym do zrozumienia jak to wszystko się skończyło a tego chciałam uniknąć za wszelką cenę. Nie chcę psuć wam całej przyjemności wsiąknięcia w tą powieść, zatracenia się w każdym słowie. I obiecuję, że taka niekompetencja z mojej strony już się nie powtórzy! Chyba, że okoliczności mnie do tego zmuszą, jak teraz. 

"Wszystkie oddały życie za mój spokój. Ich przeznaczeniem było umrzeć, aby zapewnić mi stabilizację." 

   Styl Bednarka jest rewelacyjny; pomieszanie Kinga z Mastertonem i odrobiną Millera, autora książki „Norweskie noce”. Ta powieść jest niepokojąca, dynamiczna i – co najlepiej według mnie charakteryzuje „Proces diabła” - lepka. Lepka od zła, od ludzkich słabości, od ciemności i od nieczystych myśli. Postać Sobańskiego powoduje, że można zacząć dostrzegać w współpracownikach i znajomych iskierki diabolicznego zła, prosto z otchłani samego piekła. Nigdy nie wiadomo, co nasz sąsiad robi, gdy wychodzi wieczorami z domu; być może krąży po uliczkach w celu zaspokojenia najbardziej podstawowych żądz, albo przybiera nową twarz i tworzy niezbyt chlubną historię.

   To niebezpieczna książka dla tych, którzy szukają usprawiedliwienia dla swojej złej strony. Postacie dwóch krakowskich morderców, mogą wpłynąć diabolicznie na umysły, które od choroby dzieli cienka bariera. I w tym, że autor tak potrafi grać na ludzkich emocjach, widać cały jego kunszt. Gdybym miała wskazać książkę napisaną przez podszepty samego Lucyfera, bez wahania wskazałabym na tą.


   Niezapomniana pozycja. Wciągająca. Uzależniająca. Zła. Mam nadzieję, że Adrian Bednarek ulegnie swoim demonom i napisze kolejną powieść.  

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 
PS - Raz jeszcze się narzucam i przypominam, że startuję w konkursie na Literacki Blog Roku. Jeśli się zastanowiliście lub/i macie dość mojego jojczenia to zagłosujcie!  Baner znajduje się na prawym pasku bocznym u samej góry. 

11 paź 2015

"Notoryczna panna młoda" Jolanta Król


   Jaka jest babska przyjaźń, wie większość z nas; głośna, humorzasta, wylewna i pełna wina, tudzież innych trunków. Po przekroczeniu magicznego wieku lat dwudziestu coraz więcej rozmów kręci się wokół tematu ślubu, dzieci i stabilności życiowej; na początku są to oczywiście bardziej żarty niż poważne plany. Nabierają one kolorów wraz z mijającymi latami życia i z znikającymi z horyzontu koleżankami, które powychodziły za mąż i z dnia na dzień tyją z powodu ciąży.

   Kiedy po trzydziestce nadal nic się nie zmienia, rozmowy zaczynając trącić desperacją a około czterdziestego roku życia tematy te zostają przerzucone do kosza z nazwą „tabu”, bo o bolesnych sprawach lepiej nie rozmawiać. A brak chętnego na męża można z powodzeniem nazwać tematem bolesnym.

   Takimi przyjaciółkami od serca i od poważnych (tudzież mnie) rozmów, kobietami po czterdziestce są bohaterki książki „Notoryczna panna młoda”. Agata – bezdzietna mężatka z kilkuletnim stażem; Jolka, którą definiowały przez całe życie nieudane związki i Hanka, kobieta, która od czasów liceum desperacko pragnie zostać matką i żoną – i to dokładnie w takiej kolejności.

   Nie ma zbyt wygórowanych wymagań – na charakter partnera w ogóle nie zwraca uwagi, na jego wygląd patrzy dość pobieżnie, za to w jego portfel zagląda z uwagą i skupieniem. Bo liczy się przecież hajs, szmal, bogactwo, prestiż. Mąż potrzebny jest Hance do tego, by utrzymać ją i ich wspólne dziecko, a wszystko poza tym – miłość, namiętność, zrozumienie – i tak się kiedyś, zdaniem naszej bohaterki, wypalą.

"Agata zapytała mnie wczoraj, czy ja kocham Jacka. Kocham, nie kocham... Jakie to ma znaczenie? Mam prawie 44 lata i chcę mieć dziecko."

   Hankę poznajemy w momencie kiedy oświadcza przyjaciółkom, że wychodzi za mąż. Ich reakcja jest dość nietypowa, bo zamiast krzyków, zachwytów i łez, pytają tylko zmęczonym głosem: „ale jesteś pewna?”. Bo to nie pierwszy taki plan a sam zainteresowany, jak zwykle, nic o zaślubinach nie wie, co więcej – swojej lubej jeszcze na oczy nie widział, bo poznali się przez internet i dzieli ich od siebie ocean. Hance jednak to nie przeszkadza, po ogłoszeniu radosnej nowiny, rzuca wszystko, co osiągnęła w Polce, pakuje walizki i leci do swojego mężczyzny. W międzyczasie dowiaduje się, że w pakiecie z zasobnym portfelem do ewentualnego małżeństwa Jacek wniósłby dwie szesnastoletnie córki. Jednak marzenia o własnym dziecku jest silniejsze, niż złość, że partner dość długo to przed nią ukrywał. Cóż, ukrywał także swoje nazwisko, pochodzenie...

   Tak irytującej bohaterki jak Hanka nie spotkałam dawno; swoje przyjaciółki traktuje niekiedy jak worki treningowe, na których może się wyżyć i odreagować swoją frustrację nieudanym życiem miłosnym. Agatę wyśmiewa, że tkwi w niedanym związku, Jolce zarzuca tchórzostwo i lęk przed miłością. Nie przebiera w słowach, nie poczuwa się nigdy do winy – ot, taka dama, która zawsze wszystko robi najlepiej.
Wszystkie swoje poprzednie związki, które zakończyły się w mniej lub bardziej drastyczny sposób, wspomina z niejakim zdziwieniem, że to ją zawsze musi spotykać a dawna koleżanka z liceum, która jest brzydka jak noc, miała już trzech mężów (jakby to był powód do dumy!). A biedna Hanka ani jednego! Wprawdzie była kiedyś diabelnie zakochana i to z wzajemnością, ale okazało się, że luby nie wszędzie stawałby na wysokości zadania a to przekreślało niektóre plany kobiety. Więc szukała dalej, za nic mając sobie to, że los podał jej na tacy wspaniałego faceta.

   „Notoryczna panna młoda” to świetne czytadło na jesienne wieczory; nie trzeba przy nim ruszać swoimi szarymi komórkami, można leżeć i dać się ponieść opowieściom o życiu miłosnym kobiety, która miała w życiu jedno marzenie – wyjść bogato za mąż. I mieć dziecko.
Niektóre opowiastki są zabawne, sympatyczne i można przez chwile zapomnieć jaką harpią jest Hanka – ale w sumie jej nieciekawy charakterek sprawił, że miałam ochotę czytać dalej, żeby dowiedzieć się, czy wreszcie dostanie za swoje, czy raczej autorka podaruje swojej bohaterce niezasłużony happy end.

   Jeśli można czegoś nauczyć się z tej książki to tego, że nie zawsze należy gonić za marzeniami. Czasami trzeba się zatrzymać i wziąć to, co daje nam los – i nie chcieć więcej, bo niekiedy może oznaczać to stratę.


   Na nudne wieczory – polecam.  
Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:


9 paź 2015

"Byłam tu" Gayle Forman


Zabiję się, jeśli rodzice nie pozwolą mi iść na tą imprezę.”
Strzelę sobie chyba w łeb.”
Wolę umrzeć niż siedzieć z nią w jednej ławce!”

   Ile razy każdy z nas to powtarzał? Jak często wywoływaliśmy śmierć na żarty lub w złości? Czy kiedykolwiek mówiliśmy to na poważnie?
   Są osoby, które rzucając takie hasła w przestrzeń wypowiadają swoje życzenie; chcą umrzeć, zniknąć z tego świata, pozbyć się problemów i cierpienia. Dla nas, osób, które chwytają się życia mocno i czerpią go garściami, jest to nie do pomyślenia i jawi się nam jako tchórzostwo i ucieczka. Trudno nam zrozumieć, że depresja to taka sama choroba jak przeziębienie, które o tej porze dręczy dotkliwie pewnie wielu z was. Nie objawia się kaszlem, katarem i zatkanym nosem, ale chęcią śmierci, beznadzieją i smutkiem.

   Gayle Forman, autorka znana doskonale z takich hitów książkowych jak „Zostań, jeśli kochasz” i „Wróć, jeśli pamiętasz”, na kanwie autentycznych zdarzeń powołała do śmierci nastoletnią Meg, której samobójstwo otwiera fabułę książki.
Meg była żywiołowa, aktywna, nieustępliwa. Nie bała się podjąć ryzyka, ciągle się śmiała, walczyła o sprawy, które dla innych były beznadziejne. A później się zabiła – przygotowała maile do najbliższych, wyczyściła historię w laptopie, wysprzątała swoje rzeczy i pojechała do hotelu, gdzie napisała liścik do sprzątaczki, by po znalezieniu jej zwłok wezwała odpowiednie służby. Zrobiła wszystko co mogła, by swoim odejściem nie sprawiać zbyt wielu problemów.

   Zostawiła swoją najlepszą przyjaciółkę, Cody Reynolds, bez słowa pożegnania. Z niesmakiem, bez żadnego ostrzeżenia zdecydowała się skończyć ich przyjaźń trwającą od wczesnego dzieciństwa. A Cody tego faktu pojąć nie mogła; nie mieściło jej się w głowie, że nie zauważyła, że jej pokrewna dusza cierpi na depresję i ma zamiar się zabić. Za prośbą jej rodziców wyrusza do miasteczka akademickiego, gdzie Meg spędziła ostatnie miesiące życia, by zabrać stamtąd jej rzeczy. Tam spotyka jej znajomych, którzy wcale nie znali jej tak dobrze, jak Meg opisywała to w długich, optymistycznych mailach do Cody.

   Wśród tych osób jest Ben, chłopak, który pozuje na bawidamka i bożyszcza kobiet. Jak łatwo było się domyślić między tym dwojgiem zacznie coś się dziać, jednak czy Cody będzie w stanie stworzyć związek na podwalinach śmieci swojej przyjaciółki? Czy zdecyduje się być z kimś, kto codziennie będzie przypominał jej o istocie, którą kochała i straciła?

   „Byłam tu” to książka z serii Myślnik, która ma za zadanie poruszyć coś w czytelniku, wpłynąć w jakiś sposób na światopogląd. Ma pokazać, że przyszły samobójca niekoniecznie musi chodzić pochmurny i smutny; wręcz przeciwnie- gdy zacznie już przygotowywać 'grunt', gdy będzie wiedział, że koniec jest bliski to nagle odzyska radość życia, będzie kipiał energią i optymizmem. Dlatego trzeba obserwować, wyłapywać niuanse, które wydają się nie istotne i pomagać wyleczyć depresję, nawet jeśli osoba na nią chora, buntuje się i zaczyna nas nienawidzić.

   Ta książka to też nauka wybaczania temu, kto zabrał nam siebie. Cody starała się wybaczyć Meg, chciała poznać przyczyny jej decyzji, aby ją zrozumieć i kochać ją nadal, mimo śmierci. Niekiedy, niestety, łatwiej jej zapomnieć, niż wybaczyć i nienawidzić, niż dopuścić do siebie cały ten smutek i żal.
  
"Rodziców Meg. Byłych rodziców Meg. Mam z tym problem językowy. Czy przestaje się być rodzicem kogoś, gdy ten ktoś umrze? Kiedy ten ktoś umrze celowo?"

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 


    Temat śmierci w naszej kulturze nigdy nie był łatwy; co innego w Azji czy w Afryce, gdzie śmierć jest naturalnym porządkiem rzeczy i mówi się o tym głośno. U nas szepce się po kątach, cicho kręci głową nad trumną chowaną do ziemi i prosi się los, by nas oszczędzał jeszcze przez długie lata. Są plemiona, które celebrują śmierć, przejście zmarłego do kolejnego miejsca czy wcielenia. Może gdyby temat śmieci nie byłby tak omijany to ludzie nie baliby się przyznać, że o niej myślą? Może wtedy dałoby się im pomóc? Może.

7 paź 2015

"Okupacja od kuchni" - ciężki kawałek chleba.


   Mogę założyć się, że większość z was jadła dzisiaj śniadanie – mniej lub bardziej pożywne i kaloryczne, ale jadła. Może była to świeża kajzerka z makiem z żółtym topionym serem i pomidorem a może parówki ugotowane na prędko w porannym pospiechu. Być może gościła dzisiaj u was owsianka, która nie jest taka zła wbrew obiegowej opinii lub popularnie ostatnio musli.
Wyobraźcie sobie, że nie mielibyście możliwości zjedzenia śniadania. Ani obiadu. O kolacji nie wspominając. I tak przez długie dni, tygodnie, miesiące. Lata. Nie mielibyście czym nakarmić swoich dzieci, bo jedzenia po prostu by nie było. Brzmi niewiarygodnie? Dziwne, bo miało to miejsce w rzeczywistości ledwo 76 lat temu.

   Kiedy mówi się o II wojnie światowej, to wspomina się przede wszystkim wszystkie bitwy. W szkole każą nam uczyć się na pamięć wszystkich najważniejszych dat, które miały wpływ na jej przebieg. Czasami mimochodem wspomina się o partyzantach czyli o cywilach, którzy też postanowili walczyć z okupantem. O ludności cywilnej jednak historia milczy, jeśli nie liczyć żydowskiego getta, gdzie była bieda i ludzie umierali na ulicach z głodu. Można wyciągnąć więc z tego wniosek, że zwykłym ludziom, mieszkańcom miast, którzy nie byli ani żydowskiego pochodzenia ani nie walczyli, żyło się całkiem znośnie. Niestety nie zawsze wyciągane wnioski są prawdziwe i zgodne z prawdą.

  Przyszła do mnie niedawno książka o wdzięcznym tytule „Okupacja od kuchni”. Zdawać by się mogło, że będzie to zabawna, satyryczna powieść o tym, jak ludzie radzili sobie w czasach wojny i jadali to, co dzisiaj wydaje się być niejadalne. Zupa z kminku, kotlety z kapusty – ot, książka opisująca niedzisiejsze rarytasy.

  Jednak już po przeczytaniu pierwszego rozdziału okazuje się, że wcale nie jest to pozycja „łatwa, lekka i przyjemna”, ale powieść tak prawdziwa, że aż poruszająca do głębi. Autorka, Aleksandra Zaprutko-Janicka, pisząc „Okupację od kuchni” korzystała z pamiętników i dzienników pisanych w czasie okupacji i ich fragmenty zamieściła u siebie. Niekiedy są to wspomnienia dzieci, które jadły ołówki, żeby móc poczuć przyjemność żucia i żeby „nie szorowało ich w żołądku”, zapiski dorosłych, którzy z obrzydzeniem pisząc o chlebie, który Niemcy serwowali Polakom – twardy, miałki, rozsypujący się przy każdym dotknięciu.

   Dlaczego morzyli cywilów? Czemu zamiast 2400 kalorii, które według Ligii Narodów, powinien jeść dorosły, niepracujący człowiek, ludziom żywność kartkowa dostarczała średnio 600 kalorii? Powód jest banalnie prosty – Hans Frank, Generalny Gubernator, doskonale wiedział, że ludzie głodni to ludzie siedzący cicho, nie mający siły do wyjścia na ulice. Głodząc ich, kupował sobie spokój i ciszę. A żeby uspokoić Zachód „rzucał” raz na jakiś czas gratisowe towary, jak na przykład słodycze dla dzieci i zatrudniał aryjskich fotografów, którzy ten moment uwieczniali na kliszy i posyłali w świat. Tym prostym sposobem okupanci jawili się jako 'dobre dusze', które chętnie pomagają ludności cywilnej.

   Jeden z rozdziałów poświęcony jest szabrownikom, którzy niekiedy za cenę własnego życia przewozili jedzenie ze wsi do miast, żeby nakarmić swoich najbliższych. Oczywiście nadwyżki sprzedawali i to za duże pieniądze, by dorobić do podstawowej pensji w tamtych czasach, która wynosiła 300 złotych i która zwykle wystarczała tylko na podstawowe opłaty.

   Po przeczytaniu tej pozycji nasunął mi się wniosek, że wojna ma jeden pozytywny aspekt – zrównuje ludzi i uczy ich pokory. Szlachcianka, która przed wojną czytywała w oryginale francuskie dramaty i wyszywała najpiękniejsze chusty, musiała nagle poprosić swoją służącą, by ta nauczyła ją rozpalać w piecu bądź pomogła jej ugotować zupę składającą się praktycznie z niczego. Dawny pan na włościach musiał się pokorzyć, by jego parobek podzielił się z nim swoimi uprawami i pokazał mu jak należy rąbać drewno, by móc ogrzać swoją rodzinę w zimowe noce.

   Wiem, że wiele z was gotuje, piecze i tworzy kulinarne dzieła z prostych składników – do dzisiaj was podziwiam w tych waszych kucharskich czarach. Na końcu tej powieści znajduje się „okupacyjna książka kucharska” i być może niektóre z was podejmą się przygotowania potrawy w niej opisanej. Dla zachęty przepis na zupę ziemniaczaną z koprem:

„Ziemniaki obrać i pokroić w drobną kostkę. Pęczek świeżego kopru drobno posiekać. Ziemniaki z koprem ugotować do miękkości, nie odcedzać. Na patelni przygotować zasmażkę z mąki i tłuszczu i zagęścić nią zupę. Całość przyprawić do smaku.”

   Czym jest „Okupacja od kuchni”? Zaradnością kobiet, które mimo biedy potrafiły wykarmić swoją rodzinę. Odwagą mężczyzn, którzy ryzykowali życiem, by zdobyć trochę mąki i smalcu. Poświęceniem rodziców, którzy sami odejmowali sobie od ust, by dzieci chodziły najedzone. Uwierzcie – po przeczytaniu tej książki postny chleb będzie smakował wam tak, jak nigdy w życiu.

Za egzemplarz książki dziękuję portalowi 


   Po raz drugi dziękuję już wam za wszystkie wasze głosy, moje red bulle! A resztę wzywam do pospolitego ruszenia, co by głosy już oddane się nie zmarnowały! Klik, żeby zagłosować znajduje się ciągle w tym samym miejscu, czyli na bocznym pasku po prawej stronie u samej góry. 
   Dzięki wam już czuję się zwycięzcą! 

"Wybrana o zmroku" C.C. Hunter


   Wszyscy kochamy czytać książki składające się z kilku tomów; dzięki temu mamy szansę lepiej poznać bohaterów, ich losy, możemy śledzić większość ich żyć i razem z nimi dorastać i smakować życia. Jednak pisanie recenzji o poszczególnych tomach serii jest niczym wyprawa po polu minowym, z tą różnicą, że zamiast bomb porozrzucane są wszędzie spojlery a piszący musi przeprowadzić swojego czytelnika w taki sposób, by nie nadepnął on na żadną z nich.
Dlatego teraz ufnie dawajcie mi łapę i idziemy!

   Przede mną leży ostatni tom serii Wodospady Cienia, z którą przygodę rozpoczęłam jeszcze w zamierzchłych czasach swojego blogowania, kiedy to moje recenzje mocno kulały. Jednak już wtedy potrafiłam przekazać ważne przesłanie – to jest dobra seria, którą da się czytać. Po tych dwóch latach spędzonych w obozie dla nadnaturalnej młodzieży czas się z nimi pożegnać.

   Kylie, nasza główna bohaterka, od samego początku miała problem z określeniem siebie; nie wiedziała kim był jej ojciec, nie dogadywała się z matką a dodatkowo nie wiedziała czym jest. Posiadała cechy większości istot zamieszkujących osób – miała trochę z wampira, trochę z wilkołaka, trochę z czarownicy – i czuła się dziwakiem pośród dziwaków.

   Zdobyła jednak oddanych przyjaciół, zakochała się, stworzyła wokół siebie sieć uplecioną z dobrej woli ludzi, którym na niej zależało. Z tomu na tom dorastała, zmieniała się, stawała się niekiedy diabelnie irytująca i przeżywała sercowe zawody. Muszę przyznać, że niechętnie podchodziłam do tej ostatniej części dlatego, że Kylie zaczęła mnie nudzić, męczyć; jej postawa skrzywdzonej dziewczynki działała na mnie jak czerwona płachta na byka. Później jednak przypomniałam sobie jak to było być nastolatką i muszę przyznać, że autorka idealnie oddała w jestestwie Kylie wszystko to, co dzieje się z dziewczynką, gdy zaczyna powolną wędrówkę w stronę dorosłości. Jeśli dodać do tego jeszcze całą tą sprawę z byciem kimś nadludzkim... cóż, sama pewnie zachowywałabym się gorzej nią ona.

   Jak i w poprzednich częściach, tak i w tej ostatniej, naszą bohaterkę prześladuje wróg, który zrobi wszystko, by skrzywdzić Kylie i sprawić jej jak największy ból. By go pokonać musi ona odnaleźć w sobie pokłady siły i zapanować nad swoją mocną. I tutaj muszę skończyć, by nie wprowadzić was na pole spojlerów.

   Jeśli chodzi o miłość, bo to przecież najważniejsze w książkach paranormal romance, to to muszę przyznać, że ten miłosny trójkąt jednak lekko mnie irytował, nie na tyle jednak by rwać sobie włosy z głowy – Lucas i Derek od samego początku walczyli o względy naszej słodkiej Niewiadomej i trzeba uczciwie przyznać, że to ten pierwszy miał od początku więcej do zaoferowania. O ile związek z Lucasem jawił się jako rejs po niebezpiecznym morzu, pełnym adrenaliny i przygody o tyle ten z Derekiem można by przyrównać do leniwej niedzieli spędzonej w łóżku, pełnej spokoju i relaksu. A czy Kylie woli przygody czy bezpieczeństwo to musicie przekonać się już sami, bo ja wam tego nie powiem.

   Co do samego zakończenia – było idealne. Ani przesłodzone, ani zbyt dramatyczne ani nawet nie przedłużone. Wszystko skończyło się w odpowiednim momencie i chwała autorce, że nie zdecydowała się ciągnąć tej serii dalej, bo niechybnie zmieniłoby się to w historię o Elenie, Stefanie i Damonie, gdzie trup ściele się gęsto.


   Podsumowując – pewnie nie dowiedzieliście się za wiele o fabule z tej recenzji, ale wiecie przynajmniej, że ją wam polecam. A kiedy ja coś polecam – cóż... wypada przeczytać.  

Za książkę dziękuję wydawnictwu