30 paź 2017

Alfabet Tag. I słodka świnka.


Pomysł na ten TAG krąży w sieci od jakiegoś czasu i z tego co wyczytałam, przybył do nas zza granicy (tak jak coca cola, makarena i Zac Efron). Pytania zaczerpnęłam od tej niewiasty.

A: Autor, którego czytam najwięcej
Analizując moją biblioteczkę i wyświechtanie książek, po które najczęściej sięgam muszę przyznać, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę Małgorzaty Musierowicz, która o włos minęła Jodi Picoult. Tematyka pisania obu pań jest diametralnie różna, ale obie kocham całym sercem i gdybym miała dla nich zrezygnować z wszystkich innych książek świata, nie byłoby z tym problemu.

Ą,Ę: Mądra książka.
Tutaj bezsprzecznie muszę przypomnieć jedną z moich ostatnich recenzji dotyczącej „Dziesięciu tysięcy żyć”. Jej autor daje nam to, czego tak bardzo potrzebujemy – pewności, że to nigdy się nie skończy, że gdy zamkniemy oczy po jednej stronie, to otworzymy je na następnej.

B: Bardzo dobra druga część.
Dumam i dumam i dumam i chyba nic nie wydumam.
Ogólnie jestem zdania, że każda kolejna część Harry’ego Pottera jest lepsza od swojej poprzedniczki. „Kamień Filozoficzny” i „Komnata Tajemnic” są dobrymi książkami, ale dopiero od „Więźnia Azkabanu” zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki a może bez różdżki?

C: Czytam teraz.
Od dziesięciu minut oficjalnie zawzięłam się w sobie i postanowiłam przeczytać w końcu „Annę Kareninę”. W końcu jest uważana za romans wszechczasów, więc jako kobieta muszę to przeczytać.

D: Do picia wybieram.
Rano kawa, później herbata, obowiązkowo sok jabłkowy (jestem uzależniona), na spotkania z koleżankami wino, a na dobry sen – zwykła poczciwa woda.

E: Ebook czy książka papierowa.
Ostatnio mąż sprezentował mi mojego własnego, osobistego Kindla (mąż to bardzo dobry wynalazek, bo kupuje takie dobrodziejstwa swojej żonie). Teraz czytam i książki papierowe i ebooki, ale nadal całym sercem jestem za papierem. Kindle przydaje się w podróży, kiedy nie chce mi się dźwigać całego tomiszcza, albo kiedy jestem już na samiutkim końcu książki i musiałabym brać ze sobą dwa egzemplarze, żeby mieć co czytać.

F: Fikcyjny bohater, z którym mogłabym chodzić w liceum.
Matko moja, ja do liceum chodziłam kilka lat temu! Nie wiem, może z Idą Borejko, przynajmniej bym się nie nudziła na zajęciach. Albo nie! Z którymś z bohaterów książek Sparksa, bo oni są zawsze tacy romantyczni, silni, przystojni i idealni. Przynajmniej miałabym na kogo popatrzeć.

G: Git, że dałam tej książce szansę.
Git, że w końcu przekonałam się do Mroza. Było to z dwa lata po premierze „Kasacji”, kiedy już każdy kochał Chyłkę, a ja nie wiedziałam, kto to u ciorta jest.

H: Historia ukryta, czyli która książka powinna być bardziej popularna.
Znowu powtórzę niczym zdarta płyta: „Dziesięć tysięcy żyć”.

I: Istotny moment w Twoim czytelniczym życiu.
Oh, pamiętam jak dziś. Pierwsza klasa podstawówki, okolice listopada, kiedy już jako tako potrafiliśmy rozpoznać naszą panią wychowawczynię, zabrano nas do biblioteki, żebyśmy wypożyczyli swoje pierwsze książki. Czytać umiałam od momentu kiedy skończyłam pięć lat, niektórzy koledzy nadal byli na etapie literki „e”, dlatego też oni wybierali książeczki o Franklinie (nie cierpiałam tego żółwia) a ja wzięłam bajkę o jelonku, która miała 200 stron (później ta ambicja mi lekko oklapła). Czytałam to dwa miesiące, ale przeczytałam i znienawidziłam, bo mama jelonka została zabita. Ot, bajka dla małych dzieciaków.

J: Już skończyłam.
Zawsze kończę. Dobra, czasami odkładam książkę w połowie, ale to tylko w drastycznych przypadkach, kiedy wywołuje u mnie agresję. Jak na przykład Grey.

K: Książki, których nie chcę czytać.
Poradników o tym, jak powinnam mówić, żeby być optymistką, jak nie mówić, żeby nie być pesymistką, jak się czesać, żeby być trendy i jak się nie malować, żeby nie być obciachowym.

L: Ludzie, jaką długą książkę przeczytałam.
Pojęcia nie mam jaka była najgrubsza przeczytana przede mnie książka. Serio, nawet na najgorszych torturach by tego ze mnie nie wyciągnęli.

Ł: Ładna okładka.
Lubię. Im książka ładniej się prezentuje, tym milej jestem do niej nastawiona.

M: Miałam kaca książkowego przez:
…. Ja miałam tyle kaców książkowych, że powinnam pójść na jakieś spotkanie anonimowych książkoholików. Niestety, kiedy taki kac mnie dopadnie jestem nie do życia, jak na głodzie, no bo coś bym przeczytała, ale jak czytać coś nowego, kiedy tamta książka tak głęboko w mózgu jeszcze siedzi i ja ją przeżywam?

N: Na półce mam tyle książek.
Zaczęłam liczyć, ale to przekracza moje zdolności matematyczne i równowagę psychiczną. Myślę, że spokojnie z dwa tysiące.

O: Odświeżam tę lekturę raz po raz.
„Noelka” Małgorzata Musierowicz.

Ó: Ów autor mnie zachwycił.
Remigiusz Mróz, Adrian Bednarek, Małgorzata Musierowicz, Jodi Picoult.

P: Poczytam w tym miejscu.
Łóżko. Podłoga. Stół. Autobus. Brzmi to trochę jak wykaz miejsc z „Kamasutry”. No, może z wyjątkiem tego autobusu.

Q: Kwestia, która została mi w głowie – ulubiony cytat.
„Gdy zdecyduję się na skok, ziemia uniesie się, by mnie podtrzymać”. L. Weiss „Kuchnia na walizkach”.

R: Raczej nie powinnam tego czytać.
Grey! O matko moja, jak mi to zniszczyło psychikę… Kiedyś na pewnym blogu przeczytałam, że ta książka niesie ze sobą przesłanie, którego inni nie dostrzegają. Być może jestem głupia. Być może moja wiedza o literaturze jest zbyt mała, żebym mogła się w ogóle w tej tematyce wypowiadać. Ale za cholerę nie wiem jakie przesłanie ma Grey. Bo jakie? Może wy wiecie? Uświadomcie mnie! Błagam!

S: Seria, którą zaczęłam i chcę skończyć.
Żeby to tylko jedna taka była!

Ś: Śmiałam nie polubić.
Większości książek, którymi zachwyca się świat. Na przykład „Kochając pana Danielsa”. Szczerze powiedziawszy, spodziewałam się po tej książce czegoś więcej; dodatkowo zirytował mnie wątek z tym, że zmarła siostra zostawiła swojej bliźniaczce listę rzeczy do zrobienia. Przecież to już było i to tak bardzo kojarzy się z „Ps. Kocham cię”, jak biała sowa z Harrym Potterem. Może jestem niewdzięcznym czytelnikiem, ale uważam, że pewnych motywów, które są bardzo charakterystyczne, nie powinno się powielać, bo powoduje to – jak tutaj – lekki niesmak.
    Drugim minusem była dla mnie zbytnia ckliwość. Pokażcie mi jedną realną parę, która rozmawia w taki sposób jak Ashlyn i Pan Daniels, to obsypię was miedziakami. Jasne, niekiedy zdarzają się bardziej lub mniej romantyczne momenty, ale u nich takie rozmowy były na porządku dziennym. Jednorożce tańczyły żwawo po kolorowej tęczy a ze złotego kociołka wylewały się psotne stworki, trzymające w rękach słodziutkie serduszka. Bleh.

T: Trzy ulubione książki.
„To, co zostało”, „Noelka”, „Dziesięć tysięcy żyć”.

U: Uwielbiam i nie żałuję.
Teraz się narażę, a co! „Zmierzch” – czytałam, mam na półce i raz na rok do niego wracam. I mam przy tym przednią zabawę!

W: Weź zrób coś z tymi nawykami.
Mam okropny książkowy nawyk – gryzę zakładki do książki. Wiem, oblech ze mnie.

Z: Zamiast spać, czytałam.
Większość moich książek. Przecież w nocy czyta się najlepiej!

Ż: Żółwie tempo, czyli książka, którą czytałam bardzo długo.
„Ptak dobrego Boga”. Książka wspaniała, ale trudna do przyswojenia. Cała historia opowiadana jest przez Henry'ego vel Cybulkę. Jako, że był to chłopiec niewykształcony język powieści odchodzi lekko od zasad ortografii i stylistyki. W tym momencie wielkie brawa należą się tłumaczowi, panu Maciejowi Świerkockiemu, który w idealny wręcz sposób przełożył książkę. Już samo wczytanie się w powieść wywołuje śmiech i radość i jak widać, wystarczy niekiedy znieść zasady, że „- uje się nie kreskuje” a literatura może nagle bawić a nie tylko uczyć. 

Ź: Źle wymawiam.
O, tutaj mogą "pochwalić" się wam, że aż do czwartej klasy podstawówki byłam przekonana, że imię Michael wymawia się tak, jak się pisze. Uwielbiałam to imię, uważałam je za superowe, najlepsze na świecie. Kiedy okazało się, że Michael to Majkel, zawiodłam się, i to srogo. Majkel już nie brzmi tak świetnie jak Michael. 

   A na koniec pokażę wam słodką świnkę. Bo mi jej zdjęcie polepszyło dzisiaj humor, to może poprawi i wam. 

"Lunatycy", czyli rzecz o terroryzmie.


   Kiedyś, dawno, dawno temu ludzie bali się, że niebo spadnie im na głowy. Później, w średniowieczu, drżeli na myśl o Bożej karze, jeżeli okaże się, że ich dobre uczynki są niewystarczające, aby po śmierci dostąpić zaszczytu życia wiecznego. Kolejne wieki przynosiły nowe strachy, aż teraz, na początku XXI boimy się wszyscy chyba tego samego – terroryzmu.

   Paradoksalnie, terroryzm nie jest zjawiskiem nowym; istnieje prawie tak długo, jak cywilizacje, jednak dopiero w ciągu ostatnich dekad jego rozmach znacznie się powiększył i coraz częściej wykorzystuje on śmiercionośne bomby, karabiny i granaty. Trudno jest trafić na wydanie wiadomości, gdzie ani słowa nie będzie o kolejnym ataku terrorystycznym, o kolejnych niewinnych ofiarach, o groźbach płynących ze strony tych, którzy przewodniczą komórkom przestępczym.

   Być może właśnie dlatego książka „Lunatycy” tak bardzo przeraża. Jej autor, Hakan Eriksson przez lata zajmował się dziennikarstwem, śledził sytuację, która dzieje się na całym świecie, a przede wszystkim w Skandynawii i na Bliskim Wschodzie. W Szwecji mieszka obecnie około 350 tysięcy muzułmanów; nie jest to może liczba aż nazbyt ogromna, jednak czytając, jak traktują oni rodowitych Szwedów, przyprawia o lekki niepokój. Eriksson skupił się w swojej powieści przede wszystkim na młodych ludziach, którzy nie do końca wiedzą kim są; miotają się od bycia Europejczykiem do bycia Muzułmaninem i nie wiedzą jak te dwie struktury ze sobą połączyć. Ponadto, tych, którzy mają tylko europejskie korzenie traktują gorzej, z pogardą, grożą im, wyśmiewają i niekiedy biją, tylko dlatego, że mają lepszy status społeczny.

"- Ale chyba w Koranie musi być coś napisane o wojnie?
- Oczywiście, że jest. Nawet całkiem sporo [...] Tutaj na przykład, jest napisane o nieuniknionej, podkreślam nieuniknionej, walce, którą trzeba toczyć z poczucia odpowiedzialności, a nie kierując się nienawiścią czy żądzą zemsty." 

   „Lunatycy” to książka, gdzie do głosu dochodzą trzy całkowicie różne od siebie osoby. Pierwsza z nich to Anette Jansson, komisarz wydziału kryminalnego policji, która pracuje nad tym, aby znaleźć powiązania pomiędzy islamistami a młodzieżą zamieszkującą Szwecję. Rozmawiając z dziesiątkami młodych ludzi, stara się dojść do prawdy, która pozwoliłaby jej zapobiec atakowi terrorystów…
Kolejną postacią jest Mohammed, bojownik islamski, który zostaje wysłany do Szwecji, aby tam stworzyć nową komórkę terrorystyczną i zaatakować, gdy dostanie stosowny rozkaz. To człowiek nastawiony na jeden cel, mający klapki na oczach, nie zwracający uwagi na nic innego, niż to, co zostało mu powiedziane podczas wieloletniego szkolenia. Jest przekonany, że jego działania przyniosą tylko to, co dobre, tylko to, co zadowoli Allaha.

   Trzeci bohater tej książki to nastoletni Jamal, którego rzuciła dziewczyna i stara się odnaleźć swoją drogę w życiu. Zwraca się w stronę religii i czuje dezorientację, kiedy słyszy na każdym kroku dwie odrębne wersje tłumaczenia Koranu. Jedni mówią, że Allah nakazał im walczyć z wszystkimi niewierzącymi, drudzy zaś utrzymują, że wojna jest dozwolona tylko w sytuacji bez wyjścia, w każdym innym wypadku jest grzechem. Młody człowiek staje na rozdrożu tego, co wybrać, komu zawierzyć i jak ukształtować swoje życie.

"Jamal podrapał się po wygolonym karku.
- Ale przecież jest tylko jedna prawda.
- Jest tylko jeden Bóg - poprawił go imam i poklepał czule po ręce."

   Eriksson pisze bardzo przekonująco, co powoduje, że czytelnik czuje się złapany w całą spiralę wydarzeń i nijak nie można się z niej wyrwać. Autor pokazuje, że Muzułmanie to nie tylko ci źli terroryści, ale i ludzie, którzy inaczej postrzegają swoją wiarę i którzy pragną żyć w bezpiecznym kraju; niestety coraz częściej są zagłuszani przez bojowników, głuchych na głosy rozsądku, którzy po szkoleniach mają wyprane mózgi i nie potrafią samodzielnie myśleć i podejmować decyzji. W „Lunatykach” świetnie został przedstawiony problem włączania do komórek terrorystycznych młodych ludzi; wszystko odbywa się przez Internet, mekkę młodzieży, gdzie mogą się wygadać, wyżalić i znaleźć pomoc – niestety często tylko pozorną. Na przeciw całego tego terroryzmu, machlojek, manipulacji i zła stoi w „Lunatykach” jedna tylko kobieta – Anette, która stara się walczyć, chociaż państwo nie daje jej dużego pola manewru. Może jedynie rozmawiać ze swoimi informatorami, próbować dotrzeć do niewygodnych prawd, pozyskać zaufanie i nie poddawać się w tej nierównej walce.

   Przez prawie czterysta stron poznajemy nowe fakty, fabułą toczy się coraz szybciej, my niepokoimy się coraz bardziej i zastanawiamy się tylko, czy nastąpi to, co pozornie nieuniknione – zamach, który pochłonie kolejne setki żyć, który przerazi kolejne tysiące osób?


25 paź 2017

"Dziesięć tysięcy żyć" czyli książka, która niesie nadzieję.


   Milo uwielbiał życie i nic dziwnego, wszak żył już dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć razy. Niektóre jego życia były piękne, niezwykłe i godne pozazdroszczenia, inne smutne, gorzkie i bezbarwne, a jeszcze inne najzwyklejsze, takie, które zewsząd nas otaczają. Żył w przeszłości i przyszłości, był mędrcem, świerszczem, potomkiem miliarderów, biedakiem, kochankiem, mężem, ojcem, rewolucjonistą i zdrajcą. Umierał na tysiące różnych sposobów; spadał z drzew, pożerały go dzikie zwierzęta, zabijali inni ludzie, ginął w wypadkach i umierał w otoczeniu swoich bliskich. Milo miał okazję przeżyć praktycznie wszystko. Problem tylko w tym, że nie był w stanie osiągnąć Doskonałości.

   Wszechświat jest wielki, przerażający i niezrozumiały; nawet Nim i Mama nie potrafią go zrozumieć, chociaż wydawałoby się, że to one nim zarządzają. Nie wiadomo do końca kim – czym – one są, ale wzajemnie się uzupełniają i potrafią nieść pociechę wszystkim tym duszom, które wracają do Zaświatów po przeżyciu swojego kolejnego życia. To właśnie one dwie informują Milo o tym, że zostało mu jedynie pięć prób nim rozwieje się w nicości, gdyż nikt nie może mieć nieskończonej ilości prób, aby osiągnąć Doskonałość, czyli momentu, w którym będą gotowi, aby stać się częścią wszystkiego. Sytuację komplikuje jeszcze to, że Milo od wieków kocha ze wzajemnością Suzi – śmierć, która jest piękną młodą dziewczyną, niecierpiącą swojej pracy. A jeżeli odejdzie do Doskonałości to, cóż… przestanie mieć jakikolwiek kontakt z ukochaną, która pozostanie na swoim stanowisku, przeprowadzając żywych w Zaświaty.

„Nowe dusze mają wygłodniałe oczy, zachłystują się światem.”

   Ludzie boją się nicości. Przemijania. Rozpryśnięcia się jak bańka mydlana. Może dlatego książka „Dziesięć tysięcy żyć” jest tak potrzebna? Jej autor daje nam to, czego tak bardzo potrzebujemy – pewności, że to nigdy się nie skończy, że gdy zamkniemy oczy po jednej stronie, to otworzymy je na następnej.

   Postać Mila może być tak naprawdę każdym z nas; bywał zarówno dobry, jak i zły, popełniał błędy i krzywdził ludzi, jak zdarza się każdemu z nas. Był nieidealny, podobnie jak Suzie, która według naszych ludzkich wyobrażeń, powinna być niezwyciężona i cierpka. A była kimś, kto miłuje życie, kto z przyjemnością wdycha woń powietrza, kto celebruje każdy moment codzienności. I może właśnie taka postać śmierci byłaby bardziej odpowiednia? Bo kto inny lepiej pomoże człowiekowi czy zwierzęciu pożegnać się z doczesnym światem niż ktoś, kto rozumie jego piękno?

„Śmierć to przecież tylko drzwi. Przechodziło się przez nie wiele razy, ale nadal przeraża większość ludzi.”

   Autor zdecydował się na chaotyczną oś czasową w swojej książce; wraz z nim wędrujemy przez różne życia Milo, te obecne, przeszłe i przyszłe i wraz z nim spędzamy czas w Zaświatach, gdzie oczekuje na swoją kolejną próbę, na kolejne zejście na ziemię. Z początku to „skakanie” po czasoprzestrzeni może nieco wystraszyć czytelnika, jednak w efekcie idealnie pasuje do tej właśnie książki. Bo wszechświat, Zaświaty, ciężko jest zrozumieć, nie jest stworzony według naszych norm, a czas płynie tam całkiem inaczej. Wielkie brawa należą się twórcy za wspaniałe wykreowanie danych epok historycznych; równie realistyczne wydawały się opisy prehistorycznej wioski, jak i średniowiecznej Europy oraz przestrzeni kosmicznej, w której przyszło żyć ludziom, gdy ziemia umarła. Zazdroszczę autorowi pomysłu na stworzenie tej książki; dzięki temu mógł opisywać różne czasy, zabawić się w wizjonera, wykreować wszystko to, co nieznane człowiekowi.

   „Dziesięć tysięcy żyć” to książka dla każdego; bo przecież każdy z nas kogoś stracił, każdy z nas boi się tego, co nieuniknione. Pomaga trochę rozbudzić w sobie nadzieję, że tak naprawdę nie jest to nic strasznego, wcale nie oznacza końca, a jedynie dalsze kontynuowanie drogi. Oczywiście autor opiera się przede wszystkim na motywie reinkarnacji, co może nie przypodobać się osobom, które uważają, że życie ma się tylko jedno i jedną tyko szansę. Jednak uważam, że ta książka pięknie wpisuje się i w ramy chrześcijaństwa – uczy, że trzeba żyć jak najpełniej, robić wszystko, aby dostąpić Doskonałości.

   Powiem wam szczerze – ta książka była mi teraz bardzo potrzebna. Pomogła mi trochę pogodzić się z tym, co straciłam, dać nadzieję, że każdy ma powtórną szansę. Bo czy to nie piękna myśl? – mieć nadzieję, że los daje nam aż dziesięć tysięcy szans, czekając aż w końcu się nam uda? 


17 paź 2017

Damą być, damą być



Kilkanaście miesięcy temu napisałam na tym blogu felieton o tym, jak ciężko jest być kobietą. Teraz, z perspektywy czasu widzę, że informacje, które tam podałam są mocno zdezaktualizowane, bo świat nie oczekuje teraz od kobiety jedynie tego, że będzie kobieca. Świat oczekuje od nas tego, że będziemy damami.
   I teraz uprzedzę, chociaż nie powinnam, bo damy nie uprzedzają – nie bierzcie tego na poważnie. To tylko felieton.

Dama, czyli kto?

   Dama kupuje produkty jedynie lokalne, bo wspiera swoich sąsiadów, którzy pałają się uprawą szparagów. Dama jada też ostrygi i tu może pojawić się problem, jeśli żaden z jej sąsiadów takowych nie hoduje a ona przecież powinna wspierać lokalne, małe przedsiębiorstwa a nie biec do Lidla i kupować tam 100 gram tego przysmaku za jedyne 5,99. Problem dla mnie stanowi kobieta, która chciałaby być damą, ale nie może, bo ma uczulenie na owoce morza, albo po prostu za nimi nie przepada. Bo dama powinna zjeść wszystko, co pojawi się na talerzu.

   Dama nigdy nie krytykuje, nie odburkuje, nie denerwuje się, nie marszczy srogo brwi, nie pokazuje środkowego palca, nie irytuje się i nie jest sarkastyczna. Dama może co jedynie poddać w wątpliwość zachowanie drugiej osoby, chociaż Bóg jeden wie jak to się robi. Może po prostu powinno się komuś powiedzieć - „ej, poddaję Twoje zachowanie w wątpliwość”. Chociaż dama nie używa słowa „ej”, bo to takie plebejskie.

   Dom lub mieszkanie osoby, która pretenduje do tego chwalebnego miana, powinno być czyste, przestrzenne i gościnne dla każdego. Nie może być tak, że o ósmej rano zawita do niej listonosz z bardzo ważnym listem a ona będzie nieumalowana, pies będzie skakał dookoła i domagał się porannego spaceru a dzieci będą biegać w piżamach. Przecież biednego mężczyznę taki widok tylko zgorszy i zepsuje mu humor na cały dzień. Dama powinna otworzyć mu drzwi z uśmiechem, jej pies powinien podać mu łapę a dzieci zaproponować schrupanie dopiero co upieczonego ciasteczka.

  Następna cecha charakteryzująca damę – ona nie przeżywa. Nie podskakuje niczym nastolatka na widok przecenionej pary jeansów w markowym sklepie, nie piszczy jak szalona i nie wybucha śmiechem. Dama leciutko się uśmiecha i kiwa z aprobatą głową, jakby dają wszechświatowi znać, że zadowolił ją dając jej główną wygraną w totka czy mężczyzną, który zechciał się z nią ożenić.

   Jeżeli chodzi o życie rodzinne, to dama nie opowiada swoim przyjaciółkom co jej mąż ostatnio przeskrobał i że dzieci dostały jedynkę w szkole bo się zbuntowały i napisały „ksionszka” w ostatnim dyktandzie. To z pewnością osłabiłoby jej pozycję wśród innych dam i spadłaby w ogólnopolskim rankingu, którym przecież się nie przejmuje, bo ona nie przeżywa.
   Z drugiej strony nie powinna się także zbytnio chwalić; nie może tak jak zwykła kobieta krzyknąć do koleżanek, że dostała piękny złoty wisiorek, machając nim przed oczami dziewcząt. Dama powinna dyskretnie chrząknąć, dotykając dłonią wisiorka, żeby przyjaciółki same miały okazje go zauważyć i aprobująco skomplementować.

Jak się nią stać?

   Szczerze? A po co Wam to wiedzieć? Życie nie-damy jest o wiele lepsze, radośniejsze i spontaniczne. Popadłabym w obłęd gdybym musiała wiecznie być perfekcyjna, zadbana i taka ą i ę. Wolę być sobą, ze swoimi złymi humorami, z przejmowaniem się najmniejszą głupotą, ze spontanicznymi decyzjami i ze skakaniem po chodniku jak pięciolatka (mimo, że za kilka miesięcy obchodzić będę ćwierćwiecze.) Gdybym żyła kilkaset lat temu to z pewnością starałabym się damą być, ale korzystając z przywileju naszego XXI wieku chciałabym nią nie być. Bo damy muszą się wszystkim przejmować, wszystkim dogadzać i uszczęśliwiać wszystkich dookoła, co najczęściej jest równoznaczne z tym, że unieszczęśliwiają siebie.

   Taki mój apel na dziś – nie bądź perfekcyjną damą. Bądź egoistką. Bądź szczęśliwa na własnych warunkach. Bo jeśli nie Ty o to zadbasz, to kto?  

12 paź 2017

"Ostatnia prawdziwa love story" - czyli znowu nie zachwyciło mnie to, co zachwyciło wszystkich.


   Zdarza się czasami, że książka oczaruje nas już po samej okładce i zapowiedzi. Że sam tytuł przyniesie ze sobą obietnicę przepięknej książki, która coś w naszym życiu będzie znaczyła. Taką książką w ostatnim czasie była dla mnie „Ostatnia prawdziwa love story”. Spodziewałam się przepięknej historii o miłości, jej różnych aspektach i wymiarach, szczególnie, że reklamowana jest jako: „książka o pierwszych i ostatnich miłościach, i wszystkim, co pomiędzy…”. Co zaś otrzymałam?

   Hendrix i Corrina są nastolatkami i to w gruncie rzeczy powinno tłumaczyć ich zachowanie. Bo czy dorosły, odpowiedzialny człowiek, podstępem wyprowadziłby swojego dziadka z ośrodka dla seniorów, ukradłby samochód i wybrałby się w drogę przez całą Amerykę, aby starszy pan mógł raz jeszcze odwiedzić swój dom znajdujący się w miejscowości Ithaka? W szczególności, że Dziadzio cierpi na chorobę Alzheimera i nie jest zbyt łatwym towarzyszem podróży. Wspomnieć wystarczy jeszcze o tym, że nastolatkowie są ścigani przez lekarzy i policję, ale nikt nie jest w stanie ich zatrzymać. Serio?

   Jeżeli dobrze zrozumiałam, w zamyśle autora było przedstawienie trzech różnych historii miłosnych; tej pomiędzy Dziadziem a Babcią, którą przerwała jej śmierć. Nie była to miłość łatwa, bo na długi czas rozdzieliła ich wojna w Wietnamie, ale jednak los na nowo ich połączył i mogli razem budować swoją przyszłość. Druga historia dotyczy mamy Hendrixa i jego Zmarłego Taty, który zginął w wypadku samochodowym, niedługo po tym, jak zniknął z domu; to z kolei była miłość trudna, wyboista, dość smutna. Trzecia opowieść dotyczyć ma głównych bohaterów, czyli nieprzystępnej i trudnej w obyciu Corriny i nieśmiałego Hendrixa. Zamysł świetny, gorzej niestety z wykonaniem – każda z tych historii opisana jest nijako. Bez polotu, bez fantazji, bez jakichkolwiek uczuć. Czułam się tak, jakbym czytała anons w podmiejskiej gazecie, że taka to a taka osoba kocha tego to a tego człowieka.

„-Mam wrażenie, jakby całe życie ludzie mówili mi, kim nie jestem. Ciągle czuję, czym nie jestem, czy też czym jestem nie w pełni. Chciałabym po prostu poczuć się częścią czegoś. Chcę być czymś czym jestem. W pełni.”

   Pewnie jak zwykle wyjdę na osobę, która nie potrafi zachwycić się dobrą książką, ale dla mnie „Ostatnia prawdziwa love story” jest zwykłą, banalną młodzieżówką, która mało ma wspólnego z wielką historią miłosną. Może gdyby autor bardziej skupiał się na relacji Dziadzia z jego zmarłą żoną, historia ta miałaby szansę zawładnąć moim sercem, ale niestety jest ona potraktowana po macoszemu. Ta książka dotyczy przede wszystkim Hendrixa, Carriny i ich podróży, podczas której słuchają ciągle muzyki, a nazwy zespołów starego rocka tłoczą się na co drugiej stronie (co też lekko mnie irytowało, bo te wieczne wzmianki tylko mnie drażniły.)

   Nie rozumiem też, jak nastolatek – bo to Hendrix jest narratorem powieści – może opowiadając o swoim ojcu zawsze mówić „Zmarły Tata”. Nigdy nie powiedział po prostu „Tata”, zawsze w swoich wypowiedziach, czy chociażby myślach musi dodawać „Zmarły”. Brzmi to trochę dziwacznie, patrząc na to z realistycznej, ludzkiej strony. Poza tym sprawia, że wspominany ojciec znany jest tylko z tego, że umarł, jakby nie liczyło się w jego życiu nic więcej.

   Drażnił mnie styl pisania autora; jego zdania często były dla mnie niezrozumiałe, toporne, wymuszone. Nawet ten cytat, który wam przedstawiłam, brzmi dla mnie dziwnie. Musiałam kilkakrotnie się w niego wczytać, żeby zrozumieć jego sens, zrozumieć, co autor chciał mi przez niego przekazać. Dialogi są bardzo chaotyczne, często nie wiedziałam kto co mówi, gubiłam się i czułam się niepewnie. A to chyba najgorsze co może być podczas czytania książki - poczucie niepewności, czy to, co czytamy, ma jakikolwiek sens.

   Podsumowując, dla mnie „Ostatnia prawdziwa love story” jest książką dość przeciętną. Można ją przeczytać, ale nie należy spodziewać się po niej wielkich emocji i poważnych refleksji. Ot, książka na jeden wieczór o której szybko się zapomni. Ale z tego co widziałam w blogosferze, wiele osób ją chwali, więc może po prostu ja się nie znam, a was ten tytuł zachwyci. 


8 paź 2017

PRZEDPREMIEROWO - "Consolation" Corinne Michaels.


   Są takie momenty w życiu, które można dzielić tylko z najbliższą sobie osobą. Na przykład pierwsze ruchy dziecka, dekorowanie pokoju dla małego lokatora, wyczekiwanie aż pojawi się na świecie; takie momenty przeżywa się najczęściej ze swoim mężem, dzieląc się z nim wszystkimi nadziejami, jaka będzie ta mała istota i z wszystkimi strachami, czy da się radę wychować go na dobrego i silnego człowieka?

   Natalie, główna bohaterka książki „Consolation” nie miała takiej możliwości; jej mąż Aaron był komandosem i co chwilę wyjeżdżał na akcje, pozostawiając ją samą sobie. Jednak kobieta była szczęśliwa, kochała męża i nie mogła doczekać się momentu, gdy ich mała córeczka się urodzi. Niestety los bywa okrutny i w momencie, gdy Natalie była w najszczęśliwszym momencie swojego życia, zabrał jej to, co kochała najbardziej. Męża.

   Aaron zginął wjeżdżając na ładunek wybuchowy. Śmierć szlachetna, bo walczył o życie bezbronnych, ale i niepotrzebna. Młoda wdowa długo nie mogła pozbierać się po tej stracie i dopiero poród i pojawienie się na świecie małej Aarabelle sprawiły, że zawzięła się w sobie i postanowiła żyć nadal, chociaż czuła, że już nigdy nie będzie równie szczęśliwa jak kiedyś.
   Opieką otaczali ją wszyscy przyjaciele Aarona – kodeks komandosów nie pozwala na pozostawienie wdowy samej sobie, poza tym przez lata zżyli się z Natalie i nie mogli patrzeć, jak cierpi. Starali się więc zapewnić jej pomoc, poczuć się na nowo dawną sobą, mimo że kobieta odtrącała ich od siebie, tworząc mur, chroniący ją od myślenia o zmarłym mężu. Bo ilekroć widziała jego kolegów, zaczynała na nowo przeżywać jego śmierć.

„Czasami nasze problemy wydają się nam tak wielkie, że zapominamy o pokorze.”

   Pewnie w końcu by odpuścili, jednak wtedy do miasta wrócił najlepszy przyjaciel Aarona, Liam. Mężczyzna, który traktował go jak brata, postanowił za wszelką cenę sprawić, by ukochana zmarłego kumpla nauczyła się na nowo żyć. Dzięki jego poczuciu humoru, zawziętości i nieodpartemu urokowi, Natalie zaczęła się znowu uśmiechać. I pozwoliła sobie na nowe uczucie…

   Największym atutem tej książki bezsprzecznie jest Liam. Parafrazując znaną ostatnio reklamę, nie wiem czy tacy mężczyźni istnieją naprawdę, ale poczytać o nich jest miło. Liam, również komandos, jest facetem niezwykle ciepłym, opiekuńczym i oddanym sprawie. Wie, czego chce od życia i od lat przestrzega zasad, które sam sobie narzucił. Co jednak, kiedy jego serce nie chce już przestrzegać tych zasad? Gdy jego jedynym marzeniem jest dać się pokochać Natalie i małej Aarze i stać się ich opiekunem?

„Pieprzyć życie. Pieprzyć miłość i wszystkich, którzy powiedzieli mi, że im przykro.”

   Natalie z kolei jest bohaterką, która mogłaby irytować, ale znając jej historię, puszcza się to płazem. Rozumiem jej rozchwianie, jej wieczne huśtawki nastrojów i jej napady płaczu. Życie porządnie dało jej w kość, nie odpuszczając nawet po śmierci Aarona; bo wtedy na jaw wychodzą sprawki, które mąż umiejętnie zamiatał pod dywan, ale których nie mógł wziąć ze sobą do grobu.

   „Consolation” to świetna książka. I mówię to ja – wieczna przeciwniczka romansów, za nic mająca chwytające za serce opowieści miłosne. Urokowi takich opowieści poddałam się dwukrotnie – raz dzięki Elle Kennedy i teraz po raz drugi, dzięki Corinne Michaels. Obie autorki piszą w taki sposób, że chce się je czytać, chłonąć każde słowo, pędzić prosto do zakończenia, by potem z żalem zamknąć książkę i czekać na kolejny tom.
   Michaels świetnie gra emocjami, dając swoim czytelnikom całą ich gamę: od radości, nadziei, ekscytacji, podniecenia, poprzez wahanie, niepewność aż do złości i poczucia cholernej niesprawiedliwości. Trudne tematy są świetnie rozładowywane przez humor i ironię, a to sprawia, że książka nie jest zbyt patetyczna. Żałoba, którą przeżywa Natalie jest opisana w taki sposób, że sam czytelnik czuje w sobie pustkę, jakby stracił kogoś sobie bliskiego.

   Jedynym minusem w moim przypadku było zakończenie, bo – szczerze – od samego początku czułam jak ta historia się skończy, dlatego też nie przeżyłam szoku czytając ostatnie kartki powieści. Być może to moja wina, bo za dużo książek w życiu przeczytałam i za dużo obejrzałam seriali, dlatego też takie rozwiązanie wydawało mi się dość oczywiste. A może po prostu ja i Michaels myślimy podobnie?

   Niemniej jednak, temu tytułowi stawiam bardzo wysoką ocenę i z niecierpliwością wyczekuję piątego grudnia, kiedy pojawi się jego kontynuacja. Wydawnictwo Szósty Zmysł to nowość na rynku i muszę powiedzieć, że weszli na niego z wielkim wdziękiem. Jeżeli nadal będą wydawać takie książki, to obiecuję uroczyście – będę ich najwierniejszą czytelniczką!  


   Premiera tego tytułu już 11 października. 

6 paź 2017

Bo w gruncie rzeczy ludzie łakną krwi, zadośćuczynienia, kary. "Behawiorysta" Remigiusz Mróz.


   Co stałoby się, gdyby dano ludziom możliwość decydowania o losie przestępców? Gdybyśmy mieli możliwość ukarania pedofilów, gwałcicieli i morderców? I to za pomocą jednego prostego kliknięcia w odpowiednią ikonkę na stronie internetowej? Brzmi brutalnie, prawda? Jednak znając ludzki charakter myślę, że gdyby taka sytuacja faktycznie miała miejsce, głosujących byłyby setki, tysiące, miliony. Bo w gruncie rzeczy ludzie łakną krwi, zadośćuczynienia, kary dla bestii.

   Na razie jednak taka sytuacja ma miejsce tylko w „Behawioryście”, książce autorstwa Remigiusza Mroza. Zamachowiec, który nazywa siebie Kolekcjonerem, porywa kilkoro ludzi, po czym nadaje transmisję w Internecie i nakazuje zwykłym obywatelom decydować, kogo ma oszczędzić a kogo zabić. Przestępca czy umierająca kobieta? Starszy przedsiębiorca czy kilkuletnie dziewczynki? Kolekcjoner bawi się ludzkimi życiami, tworząc obrazoburczy świat, w którym to, co najgorsze w ludziach, wychodzi nagle na światło dzienne.

   Schwytaniem Kolekcjonera zajmuje się Gerard Edling, tytułowy behawiorysta, który potrafi dostrzec odpowiedzi w ludzkich gestach i grymasach malujących się na twarzy. Gerard jest postacią niezwykle oryginalną; razi go niechlujne słownictwo, nie rozumie podążania za modą, całe swoje życie podporządkował spokojnemu rytmowi, niekiedy tylko zbaczając z wyznaczonej przez siebie drogi. Ma żonę, która prawdopodobnie już go nie kocha i nastoletniego syna, którego nie rozumie. I złą opinie, na którą sam sobie zapracował. Jego życie rodzinne prawie nie istnieje, z pracy został zwolniony i tylko dzięki swojemu stoicyzmowi trzyma się jako tako życia, które z pozoru nie ma w ogóle sensu. Jednak nikt nie może podważyć jego niezwykłych umiejętności analizowania i gdy przychodzi potrzeba zasięgnięcia jego pomocy - nikt nie waha się ani przez chwilę. Również sam Kolekcjoner nie może ustrzec się przed wiedzą i umiejętnościami Edlinga, jednak stara się być ciągle dwa kroki przed nim, bawiąc się z nim w kotka i myszkę. I zabierając mu to, co jest dla niego najważniejsze; chociaż on sam o tym nie wie.

   Dużym plusem "Behawiorysty" są również przemycane mimochodem fakty na temat czytania odpowiedzi z ludzkich ruchów i gestów. Bardzo lubię, kiedy książka czegoś mnie uczy, dostarcza nowej wiedzy, pokazuje mi nowe możliwości; teraz już wiem co oznaczają ręce rozmówcy schowane głęboko w kieszeniach czy marszczenie nosa, podczas wymiany myśli. 

„- Potrzebuję twojej pomocy. 
Tym razem cisza przeciągnęła się jeszcze dłużej. Syn nieczęsto słyszał takie sformułowania z jego ust. I właśnie dlatego tkwiła w nich moc. Sztuka manipulowania ludźmi polegała nie tylko na tym, by poznać odpowiednie narzędzia, ale też na tym, by używać ich oszczędnie. Zbyt częste eksploatowanie prostych zagrywek sprawiało, że cała sztuka mijała się z celem.”

   Jak zawsze, Mróz zaskoczył mnie w swojej książce kilkakrotnie; przewrotność fabuły sprawiła, że czułam się zszokowana tym, jak to wszystko się potoczyło i nie byłabym w stanie sobie takiego scenariusza nawet wyobrazić. Mimo, że książkę skończyłam czytać dwa miesiące temu, jej treść nadal mnie prześladuje, zmusza do myślenia, do czego byłby w stanie posunąć się człowiek, gdyby wiedział, że jest bezkarny? Ile razy oglądając wiadomości czy słysząc o jakimś gwałcicielu mówimy: „ja bym go posłał na śmierć”? Być może najbardziej przerażające w książkach Mroza jest to, że odkrywa nasze najmroczniejsze strony? Pokazuje do czego tak naprawdę jesteśmy zdolni. Bo przecież od zawsze lgnęliśmy do tego co złe; wystarczy wspomnieć okrutne bitwy gladiatorów w starożytności czy liczne publiczne egzekucje w średniowieczu. Kiedy dzieje się coś złego, zasiadamy przed telewizorem i chłoniemy płynący potok informacji, zachłystając się niedolą innych, obserwując zło, które dzieje się tak niedaleko nas. 

   Mróz poniekąd zmusza człowieka do podejmowania trudnych decyzji; w pewnym momencie czytający uświadamia sobie, że sam uczestniczy w tej chorej grze, wybierając komu darowałby życie, a komu je odebrał. „Behawiorysta” to książka przerażająca, zła, dotykająca tego, co w ludziach jest pierwotne. Jak w starożytności - "oko za oko, ząb za ząb", tak i współcześnie w wielu krajach nadal obowiązuje zasada "śmierć za śmierć". Chęć zemsty jest - moim zdaniem - uczuciem pierwotnym, które drzemie gdzieś głęboko w ludziach i ujawnia się tylko wtedy, gdy na to pozwolimy. 

   Cała opowieść opiera się na „dylemacie wagonika”, problemie, który w filozofii istnieje już od lat. Polega on na następującym problemie – jeżeli na jednym torze kolejowym przywiązanych jest pięć osób, a na drugim jeden człowiek, którego waga odpowiada wadze pozostałej piątki, czyje życie poświęcilibyśmy, zmieniając zwrotnicę? Uratować pięć osób czy jedną? A może nie robić nic, pozwalając działać losowi? Czy mamy w sobie na tyle siły, aby decydować o ludzkiej śmierci i życiu?

   „Behawiorysta” jest książką dla miłośników mocnych słów, zatrważających faktów i niepokojących bohaterów. Dla tych, którzy lubią makabrę i zło w czystej postaci. Przynajmniej w książkach.

4 paź 2017

Co pieniądze robią z ludźmi? Anna Karpińska - "Sakrament niedoskonały"


   Ślub jest najszczęśliwszym dniem w życiu każdej kobiety; oto w obecności Boga, rodziny i przyjaciół przyrzeka kochać swojego wybranka na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, tak długo, póki śmierć ich nie rozłączy. Końcem upalnego sierpnia takie przyrzeczenie składała Blanka, zakochana po uszy kobieta, która planowała ze swoim ukochanym wspaniałą, świetlaną przyszłość. Niestety, ich sielanka nie miała prawa nawet się rozpocząć, bo już kolejnego ranka, młoda mężatka znalazła swojego męża martwego w łóżku.

   Donat, bo tak miał na imię nieboszczyk, pochodził z bardzo bogatej rodziny, która dorobiła się na hodowli kwiatów. Jego starszy brat Roman patrzył na Donka nieprzychylnie, bo ten, mimo że w ogóle nie interesował się sprawami firmy, chętnie czerpał z niej dywidendy i wyjeżdżał do gorących Włoch, aby tam zajmować się tłumaczeniem włoskiej poezji i zachwycaniem się sztuką. Wszystko miało zmienić się po jego ślubie, co Romanowi bardzo nie pasowało, bo chciał mieć całkowitą władzę nad swoją ojcowizną a kręcący się w pobliżu wspólnik mógłby pokrzyżować jego plany. Po stronie młodszego syna stała również matka, nazywana przez wszystkich Królową, zimna i władcza, której życie nauczyło uporu i nieustępliwości.

   Kto stoi za śmiercią Donka? Jego brat, który chciał przejąć firmę na własność? Jego szwagierka, Dorota, którą Donek dotkliwie zranił? Jego świeżo upieczona żona, aby zdobyć jego fortunę? A może ktoś całkiem poza podejrzeniami, stojący w cieniu i nie wyrywający się do odpowiedzialności?
Okazuje się, że nikomu nie można ufać, a najbardziej już własnym bliskim, którzy dla kawałka papieru zamienionego w banknot, są w stanie zrobić naprawdę wiele. Stare porzekadło mówi, że pieniądze szczęścia nie dają; dają za to wiele możliwości, które często są równoznaczne z wyrzeczeniem się tego, co w człowieku najbardziej ludzie i dobre.

   Anna Karpińska stworzyła powieść będącą połączeniem obyczajówki z kryminałem. Świetnie poradziła sobie z narracją, bo tą oddaje w ręce każdego z bohaterów, co pozwala czytelnikowi poznać ich ewentualne motywy i samemu spróbować odgadnąć, kto za tym wszystkim stoi. Głos zabiera również Gabriela, policjantka zajmująca się całą sprawą i Marzena, siostra Blanki, próbująca chronić młodą wdowę za wszelką cenę. Powieść napisana jest w miły, sympatyczny sposób i moim zdaniem, gdyby autorka bardziej rozbudowała tą mroczną część swojej powieści, miałaby szansę stworzyć świetny kryminał, mogący konkurować z samą Bondą czy Mrozem. Bo zaplecze w tym wypadku było dobre, fabuła świetnie przemyślana, niestety za mało wnikliwie opisana, jakby po łebkach.

   Podobały mi się liczne relacje pomiędzy poszczególnymi osobami; widać wyraźnie, że autorka przemyślała każdą z postaci, nie pozostawiając nikogo na uboczu. Każdy coś tam znaczył, każdy miał do odegrania ważną wolę w dramacie, który rozegrał się w strukturach jednej z najbogatszych rodzin. Karpińska jasno pokazuje także, co z ludźmi robią pieniądze, do czegoś potrafią ich popchnąć, jak skutecznie zagłuszają ewentualne wyrzuty sumienia.

   Warto zwrócić jeszcze uwagę na język powieści, który jest bardzo prosty, niewyszukany, taki… ludzki. Nawet nie można nazwać go „książkowym”, bo jest po prostu potoczną mową, co na początku może i lekko mnie irytowało, ale później doceniłam ten zabieg, bo dzięki temu cała powieść jest bardziej realna, prawdziwa. To trochę tak, jakby cała siódemka narratorów siedziała naprzeciwko mnie i po kolei opowiadała historię, która miała miejsce w niewielkim polskim miasteczku.

   Jeżeli jesteście ciekawi rozwiązania tej zagadki, to polecam wam „Sakrament niedoskonały” na jesienne wieczory. Warto!


2 paź 2017

Największymi przeciwnikami ludzi są te najmniejsze organizmy. "Grawitacja" Tess Gerritsen.



   Jesień rozkręca się na dobre, a ja dalej kradnę z każdego wieczora godzinkę czasu, żeby usiąść i przeczytać kolejną książkę Tess Gerritsen. Tym razem padło na „Grawitację”, książkę inną niż wszystkie, emocjonalną i spektakularną.

   Ponoć marzeniem niektórych ludzi jest za wszelką cenę dać się posadzić w metalowym pudle, pod którym znajduje się kilka ton wybuchowego paliwa i oddać swoje życie w ręce opatrzności, aby – jeżeli szczęście dopisze – znaleźć się na orbicie i spoglądać na Ziemię z całkiem innej perspektywy. Tacy ludzie nazywani są astronautami i swoim marzeniom podporządkowują całe swoje życie; godzinami ćwiczą poruszanie się w stanie nieważkości, ucząc swoje organizmy funkcjonowania w całkiem odmiennym środowisku. Zaniedbują swoje rodziny, przeznaczając wolny czas na studiowanie podręczników o astronautyce i znikając na długie tygodnie, podczas których zawisają w przestworzach, spoglądając na wszystko z góry.

   Takim człowiekiem jest Emma Watson, lekarz specjalizujący się w opiece nad astronautami. Wraz ze sztabem kolegów udaje się na Międzynarodową Stację Kosmiczną, aby przeprowadzać tam eksperymenty w stanie nieważkości. Kilka dni później młody Japończyk, Kanichi Hairi nagle zaczyna się źle czuć; jego oczy nabiegają krwią, głowa niemiłosiernie mu pulsuje a brzuch jest tkliwy i bolesny. Nim z Ziemi przybywa pomoc, młody astronauta umiera w okropnych męczarniach a z jego ciała zaczynają wypływać bąble z dziwną masą zatopioną w środku. Zabójczy wirus wziął się znikąd a zadaniem Emmy jest zachować swoich kolegów przy życiu. Co stanie się jednak, gdy wojsko, z nieznanych powodów postanawia zostawić ich samych sobie, nie śląc z Ziemi żadnej pomocy? Dlaczego Biały Dom zabrania astronautom powrotu na powierzchnię? I czym jest Chimera, zabójczy wirus, zawierający w sobie DNA żaby, myszy i … człowieka?

„Dwa miliony ludzi zginęło w Wietnamie. Pięćdziesiąt milionów w drugiej wojnie światowej. Czy człowiek nie ma groźniejszego przeciwnika niż on sam?
Otóż ma.
Między rokiem 542 i 767 naszej ery czterdzieści milionów ludzi zmarło podczas pandemii justyniańskiej.
W czternastym wieku dwadzieścia milionów pochłonęła Czarna Śmierć.
W 1918 i 1919 trzydzieści milionów zmarło na grypę.”

   Paradoksalnie, najsilniejszymi przeciwnikami ludzi, są te najmniejsze organizmy. Boimy się wielkich drapieżnych zwierząt, z lękiem patrzymy w kosmos, gdzie mogą kryć się wrogie cywilizacje, z zapartym tchem oglądamy horrory o zjawach i duchach. A jednak najstraszniejsze dla ludzi są bakterie i wirusy, które tłumnie zamieszkują Ziemię. Organizmy niewidoczne gołym okiem, które były tu długo przed nami i prawdopodobnie zostaną tu i długo po nas. Wpełzają do naszych ciał niezauważenie i niekiedy atakują tak szybko i agresywnie, że nie ma sposobu, aby z nimi wygrać.

   Oczywiście wirus z „Grawitacji” nie jest pospolitym wirusem; żeby książka była spektakularna, to i jej główny bohater musi być niecodzienny, bo kto dałby się porwać historii o pneumokokach albo o wirusie Eboli? Jednak ta powieść pokazuje nam, że przeciwnik wcale nie musi być ogromny, żeby był straszny.

   Emma Watson – tak, wiem, nazywa się jak aktorka, która grała Hermionę – jest pierwszą od dawna bohaterką, która mnie nie irytowała. Być może dlatego, że nie panikowała bez powodu, że nie mądrzyła się przesadnie i może dlatego, że Gerritschen nie zagłębiała się za bardzo w jej psychikę, skupiając się przede wszystkim na akcji. A tej w „Grawitacji” nie brakuje, bo ciągle pojawiają się nowe informacje, które chłonie się jak gąbka wodę. Czy wy też tak macie, że najbardziej intrygujące fragmenty w książce czytacie po dwa razy? Zawsze, gdy coś mnie zaciekawi, zszokuje czy zaintryguje, czytam to po raz drugi, żeby lepiej sobie tą informacje przyswoić. Cóż, śmiało mogę powiedzieć, że 20% tej książki przeczytałam dwukrotnie.

   Podobał mi się także sposób pokazania związku Emmy z jej-prawie-byłym-mężem Jackiem. Brak tam było patetycznych opisów, ckliwych dialogów czy gorliwych pocałunków, a mimo to czuło się, że tej dwójce na sobie zależy. Autorka poprzez ich historię pokazała, że czasami jest coś ważniejszego niż nasze ziemskie nieporozumienia i wzajemne pretensje. Że te stają się absurdalnie nieważne w momencie, gdy na szali znajduje się życie bliskiej osoby. 

„Uświadomił sobie, że nie kochał jej jeszcze nigdy tak bardzo, jak właśnie w tej chwili: kiedy patrzył, jak odchodzi.”

   Boimy się potworów, ufoludków, przyszłości i innych ludzi; drżymy na myśl o karabinach, bombach atomowych i zamachach. Przygotowujemy się do walki z drugim człowiekiem, omijamy szczerzące zęby psy i uciekamy daleko od jadowitych węży. A może powinniśmy się bać czegoś zupełnie innego? Maleńkiego, ignorowanego na co dzień. Wroga, który zabił już miliardy ludzi. I który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa?