27 lut 2017

Jak zadowolić żonę?


   Kilka tygodni temu zaprezentowałam wam cudeńka, jakie znalazłam na pewnym portalu internetowym i które dotyczyły tego, jak przypodobać się mężowi. Kilka z was było oburzonych, że tylko my, kobiety, musimy się starać a pan i władca z pilotem i piwem zalega w fotelu. Otóż moje drogie, nic bardziej mylnego! Na tym samym portalu znalazłam listę porad dla mężów jak przypodobać się żonie!

   Uprzedzam, że te rady brzmią tak, jakby mężczyzna był człowiekiem nie potrafiącym samodzielnie myśleć i trzeba mu jasno wyłożyć wszystko, co dotyczy związku.

   Zauważ, że dzisiaj ma włosy inaczej ułożone niż wczoraj – gdyby mąż codziennie mi mówił, że dzisiaj mam inaczej ułożone włosy, to zaczęłabym uznawać to za podejrzane.

   Poświęć jej 5 minut, zanim zabierzesz się za gazetę – jaki dobry człowiek! Pięć minut na szybkie omówienie całego dnia a później hopla do prasy.

   Zrób czasem coś szalonego dla niej – na przykład poświęć jej osiem minut, zanim zabierzesz się za gazetę. Popłacze się ze szczęścia.

   Sprzątnij w pokoju i umyj po sobie łazienkę. To też do ciebie należy – naprawdę? Jestem zaskoczona.

   Zasuwaj szuflady do końca – zapomnieli wspomnieć, żeby nie trzaskał zamykając szafę.

   Jeśli masz problem z zapamiętaniem, wpisz sobie przypomnienie w telefonie, natychmiast po tym, kiedy coś obiecałeś – niech sobie wpisze, żeby kupić leki na poprawę pamięci, albo niech uda się do neurologa, jak ma z tym takie problemy. To może być guz mózgu. W Chirurgach tak było!

   Pochwal, że dobrze prowadzi samochód (jeśli faktycznie potrafi) – a jakie jest kryterium dobrej jazdy? Bo jeżeli mężowskie, to mało która kobieta temu podoła.

   Zaproponuj czasem żonie wolne 2 godziny, zostając w tym czasie z dziećmi – a dlaczego „czasem” i „2”? Z tego co wiem dzieci są wspólne a nie jedynie żony. W tym wypadku wygląda to tak, jakby żona była samotnym rodzicem a mąż nianią i łaskawie pomógł jej w opiece nad rozdartym nieletnim majestatem.

   Doceń hobby i zainteresowania żony – jak lubi gejowskie porno to oglądajcie je razem!

   Naucz się mówić „kocham cię" na migi – po co? Żeby jej migać podczas niedzielnej mszy?

   Kiedy wraca od lekarza, spytaj, co jej powiedział – nie no, naprawdę?

   Kup jej ulubione słodycze, chyba że postanowiła zadbać o linię – nawet jak dba o linię to kupuje się słodycze i się mówi, że wcale nie jest gruba!

   Jeśli jesteś zdenerwowany powiedz, a nawet krzyknij: "Jestem zdenerwowany!" A nie: "K... mać!". – albo najlepiej „uważam, że dzisiejszy układ planet nie sprzyja mojej numerologii, dlatego też nic mi nie wychodzi a to wywołuje u mnie skok adrenaliny, denerwuję się i mam ochotę krzyczeć.”

   Podtrzymaj ją przy wysiadaniu z autobusu – nóg swoich nie ma?

   Telefon od ciebie w środku dnia tylko po to, by powiedzieć jej: "Wiesz, kocham cię" czyni cuda – po takim telefonie istnieje szansa, że wybaczy Ci posiadanie trzech kochanek, jednego nieślubnego dziecka i kupno szympansa.

   Wypastuj jej pantofle – oczyma wyobraźni widzę, jak ten biedny mężczyzna pastuje futrzaste papcie „bo na Internecie kazali”.

   W wirze zajęć i obowiązków zatrzymaj się czasem i powiedz jej coś miłego – na przykład: mały puchaty króliczek.

   Dbaj o siebie, także w dni wolne od pracy! – nawet wtedy, gdy sekretarka Cię nie widzi!

   Powtarzaj dzieciom jaką fajną mają mamę, a ty żonę – chyba, że ich matka nie jest twoją żoną, wtedy ta zasada nie do końca będzie spełniała swoje zadanie.

   Zakończenia brak, bo nawet nie wiem, jak to skomentować. I zdradzę wam, że zastanawiam się, czy nie nadszarpnąć swojego zdrowia psychicznego i nie obejrzeć kolejnej części Grey’a, żeby móc napisać dla was zjadliwą i złośliwą recenzję. Co wy na to? 


21 lut 2017

Miłość.


   Załóżmy, podobnie jak starożytni, że miłość bierze się z serca – niewielki to mięsień, rozmiarowo podobny do pięści, mocny, pracowity, niestrudzony. Albo weźmy pod uwagę aspekt religijny, że wszystkie nasze uczucia mają swój początek w duszy – niematerialnym bycie, który jest tak naprawdę nami, centrum naszych sympatii i żalów. A może jednak uwierzmy nauce, że za wszystko odpowiada mózg i neurony, które pracują non stop w pocie czoła, tworząc coraz to i nowe wspomnienia dotyczące poszczególnych osób.

   Powiedzmy sobie – ale tak tylko między sobą – że miłość to najwyższe uczucie; sympatia tak silna, że człowiek byłby gotowy za tą drugą osobę wskoczyć w ogień. Która jednak miłość jest najważniejsza? Bo przecież kiedy miałam lat siedem i tuliłam swojego ukochanego psa, to byłam przekonana, że nigdy już nie pokocham bardziej żadnego zwierzaka. Dla małej mnie zimny nos psa i jego miarowy oddech przy mojej jasnowłosej głowie były uosobieniem miłości największej.

   A później trochę podrosłam, hormony zaczęły krążyć żwawiej w moich żyłach i nagle okazało się, że są i inne rodzaje miłości. Młodzieńczy wiek ma to do siebie, że każde zerwanie, każdą kłótnie traktuje się jak koniec świata. Pamiętam doskonale jak zachodziłam się płaczem nieziemskim po jednej z kłótni z ówczesnym chłopakiem. Jaka to była dla mnie katastrofa! Dzisiaj zbyłabym to śmiechem, prychnięciem, drwiną, bo chyba po prostu dorosłam i zrozumiałam, że tamte lata niewiele miały wspólnego z prawdziwym uczuciem.

   Ostatnio pewna znana żona znanego piłkarza, za którą osobiście nie przepadam, powiedziała, że po ślubie mąż i żona stają się jednością i że wtedy zaczyna się prawdziwe uczucie. Że dopiero wtedy zrozumiała co to znaczy czuć ból, kiedy ta druga strona cierpi. A więc znowu – inna definicja miłości, inny jej stopień.

   Koleżanki – i zresztą koledzy też – którzy mają dziecko uważają, że nic nie może równać się z miłością do dziecka. W sumie nic dziwnego, bo kto bez miłości wytrzymałby ciągłe noce bez snu? Mówią, trochę z dumą, trochę ze wstydem, że dopiero ta mała rozwrzeszczana istota nauczyła ich co to znaczy tak naprawdę mieć przy sobie cały świat, co to znaczy czuć się odpowiedzialnym za drugą osobę.

   Są kobiety, które uważają, że trafiły na miłość swojego życia i cieszą się, jak ich mężczyzna co drugi dzień wraca po pijaku do domu, bo to oznacza, że wie, gdzie trafić. Dla nich to wystarczająca miłość, dla mnie byłoby to nie do pomyślenia. Mam też znajomą, której mąż przynosi codziennie kwiaty i komplementuje ją co trzy minuty – ona pławi się w szczęściu a mi byłoby mdło od tych słodkości i w tym nadskakiwaniu.

   Są mężczyźni, którzy kochają wiele kobiet, każdą w inny dzień tygodnia. Są i tacy, którzy przytakują kolegom, że żenienie się to zło największe, ale po cichu marzą o tym drzewie, domu i synu. Jeden mój dawny znajomy opowiadał mi, że największym błędem jaki popełnił w życiu, to pozwolenie kobiecie, którą kochał, na odejście. Spotkał ją kilka lat później, z mężem, z dziećmi, taką jak dawniej a jednak kompletnie inną. I powiedział, że nigdy go tak w dołku nie ścisnęło jak wtedy, kiedy zobaczył jak wiele stracił. I tylko sosna do posadzenia mu została.

   Są pary, dla których szczytem szczęścia jest spędzenie niedzieli w łóżku a są takie, które każdą wolną chwilę starają się jak zapełnić jak najmocniej; są takie, które zamiast dziecka decydują się na papugę albo kota, są też takie pary, które żyją ze sobą dlatego, że mają dzieci. Są miłości tradycyjne, na kocią łapę, biseksualne, przyjacielskie, matczyne, ojcowskie, są takie miłości, których się nie rozumie i takie, które wstrzymały dech całego świata.

   Są i tacy ludzie, którzy skupiają się na miłości do samych siebie; poświęcają swoje życie  sobie i ich też nie można w żaden sposób negować, bo parafrazując kogoś mądrego – jeżeli sam się nie kochasz, to czemu oczekujesz, że ktoś inny cię pokocha?

   Która miłość jest właściwa? Jakie uczucie mieli na myśli ci wielcy filozofowie pisząc o jednej duszy w dwóch ciałach? Czy uczucie matki jest mocniejsze niż to, które łączy kobietę i mężczyznę? Albo dwie kobiety? Czy przyjaźń też ma w sobie pewien rodzaj miłości?

   Nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Prawdopodobnie i wy ich nie znacie. Wiem tylko, że kiedy patrzę w ciemne, mroźne niebo, nieśmiało okraszone zmarzniętymi gwiazdami czuję, że ktoś to wszystko dobrze wymyślił. 

19 lut 2017

Na dobry początek tygodnia - typy mężów, część pierwsza.


   Śniło mi się w nocy, że mam siedmiu mężów a każdy inny z charakteru! Wiecie co to był za koszmar? Kiedy jeden szeptał mi do ucha czułe słówka i obiecywał pełną wrażeń namiętną noc, to drugi krzyczał do mnie „Kobieto! Gdzie to piwo?!” a trzeci informował mnie, że mamusia przyjedzie do nas na weekend. Uznając, iż jest to sen inspirujący, postanowiłam opisać najczęstsze typy współmałżonków płci męskiej, jakie znam z obserwacji. Przymrużyliście oczy? To zaczynamy.

   Mąż zrezygnowany – jemu już na niczym nie zależy. Pytasz go, czy chciałby wyjść wieczorem na piwo a on smętnie wzrusza ramionami. Kumple proponują mu wypad w Bieszczady w męskim gronie a on pokutującym wzrokiem patrzy na swoją żonę i mówi, że nie może, chociaż ta nie miałaby nic przeciwko, gdyby w końcu pozbyła się go z domu na kilka dni. Mąż zrezygnowany jedynie egzystuje, powłóczy nogami, a kiedy wie, że ktoś go obserwuje, to powłóczy bardziej dramatycznie i wzdycha tak, jakby na swoich ramionach dźwigał całe zło swojego świata.

   Mąż kogut domowy – ugotuje, wypierze, naprawi lodówkę i jeszcze przy tym wszystkim znajdzie czas na opiekowanie się dzieckiem i zawiadomieniem teściowej, że w pobliskim warzywniaku są brokuły w promocji. Kogut domowy tym się różni od kury domowej, że nad jego ciężką pracą wszystkie kobiety wzdychają i podziwiają, jak on tak może i jak on sobie daje radę. To w żonie wywołuje fale zazdrości, które on zbywa szczerym śmiechem, bo jest taki idealny, że nawet na inną nie spojrzy, taki jest w swojej kobiecie zakochany!

   Mąż hulaka – jest, ale jakby częściej go nie ma. Tutaj kawalerski kumpla, tutaj wyjazd integracyjny suto zakrapiany, tutaj znowu impreza z okazji tego, że jego kolega z podstawówki przeszedł na kolejny poziom w Tibii. Aż dziw, że żona pamięta jak jej mąż hulaka wygląda, bo ich spotkania są raczej sporadyczne.

   Mąż Ferdek – czyli taki, który zalega na kanapie i pije piwo, chociaż niekoniecznie Mocny Full. Mąż Ferdek ma kilka atrybutów, które nieodłącznie mi się z nim kojarzą – dresy, koniecznie szare! Skarpety, koniecznie nie-czarne, bo to do męża Ferdka nie pasuje. I wąs. Taki mąż musi mieć wąs.

   Mąż autorytet – nazywany również „mężem ojcem”. On zawsze powie żonie jak powinna zrobić, gdzie powinna pójść i co ona powinna uważać o sytuacji w polskim rządzie. Nie żeby żona tej wiedzy łaknęła, po prostu taki mąż czuje się w obowiązku swoją żonę odpowiednio wychować i uświadomić jej, kto jest najmądrzejszy w tym związku. A niechby spróbowała w towarzystwie się wyrwać i wyrazić swój pogląd, którego wcześniej z mężem nie ustaliła! Kłótnia gwarantowana.

   Mąż, bez którego nie można się obejść – podobny do „męża autorytetu”, ale ten najpierw uparcie milczy, a kiedy żona ma jakiś problem to wkracza na scenę w czerwonych bokserkach, niczym Superman, i kiwając smutno głową nad błędami swojej żony wymienia tą spaloną żarówkę albo stwierdza, że bęben pralki faktycznie został zeżarty przez kamień. Mąż, bez którego nie można się obejść zawsze swoje wszystkie zasługi i sukcesy szeroko i głośno komentuje przy znajomych, żeby na pewno mieli okazję go odpowiednio podziwiać. Bo taki jest zaradny i codziennie ratuje swoją małżonkę i dzieci przed niechybną katastrofą. 

   Mąż ojciec nie-ojciec – ten typ męża pojawia się zawsze wtedy, kiedy rodzi się dziecko. Wtedy nagle mężczyzna uczy się szczególnego zdania i papla nim na prawo i lewo. To zdanie to: „patrz co zrobiło twoje dziecko!”. Bo oczywiście kiedy dziecko zrobi coś źle, albo wyprodukuje bardzo śmierdzącą kupę, nagle okazuje się, że ono nie jest jego, tylko żony. Za to kiedy nauczy się pierwszego słowa, albo wynajduje lek na raka, magicznym sposobem jest znowu jego dzieckiem. 

   Mąż mamusi – Jest nieomylna. Idealna. Wie, jak pocałować paluszek, żeby przestał boleć i co powiedzieć, żeby podnieść na duchu. Nigdy się nie myli i nie popełnia błędów. Nie ma dla niej spraw niemożliwych; jeśli trzeba to poruszy niebo i ziemię, i zawsze dostaje to, czego chce. Niczego się nie boi, za to wszyscy boją się jej. Pachnie świeżym chlebem i mieszanką najpiękniejszych kwiatów. Gotuje lepiej niż najznakomitszy szef kuchni i nie używa gotowych półproduktów. Jest dobra, kochana i wyrozumiała. Jedyna. Mamusia.
    Z pewnością każdy z nas przynajmniej raz w życiu spotkał się z Nim. Uwielbianym, stawianym na piedestale, jedynym i wyjątkowym chłopcem. Który jest zbyt inteligentny, zbyt przystojny i zbyt wartościowy, by spotykać się z byle jaką dziewczyną. Jeśli coś mu się nie udaje, to jest to tylko i wyłącznie wina niesprawiedliwego systemu i wrednych ludzi. On się nie myli, on myśli nieszablonowo. Nie popełnia błędów, to inni go do nich zmuszają. Nie rani, jest po prostu szczery i prawy. Gdyby tylko chciał, mógłby wszystko, ale jest zbyt skromny, bo startować na prezydenta i/lub modela. Wyjątkowy on. Maminsynek. 
   Nie pojmuję jak oni w końcu znajdują żony – pewnie mamusia jest wtedy na spotkaniu integracyjnym z kołem gospodyń wiejskich albo na pielgrzymce do Rzymu i nie ma czasu, żeby synka przypilnować.

   A jakie Wy znacie typy mężów? Panowie, jakimi mężami jesteście? Piszcie! 
I nie martwcie się, wersja z żonami także się pojawi, bo też mamy swoje za uszami.

18 lut 2017

"Podbój" Elle Kennedy. O seksie trzeba umieć pisać.


   Wiecie, dlaczego zawsze krytykuję „Pięćdziesiąt twarzy Grey’a”? Bo jest tragicznie napisany; styl autorki jest koszmary, kreacja bohaterów na poziomie napalonej gimnazjalistki a cała fabuła ma tyle sensu co kołtun na mojej głowie, gdy wstaję w sobotni poranek. 

   Są jednak erotyki, których krytykować nie chcę; ba! Których krytykować nie mogę, bo po prostu lubię je czytać. Które mają sensową fabułę, w których są emocje wychodzące poza majki głównej bohaterki i które sprawiają, że szeroki uśmiech nie schodzi z mojej twarzy.

   Taką książką jest „Podbój” autorstwa Elle Kennedy; pełna pasji, namiętności, dobrego humoru i miłości. Czy kobieta w piątkowy wieczór może chcieć czegoś więcej? Jak wiecie, bardzo trudno jest przekonać innych do takiej powieści, ale lubię wyzwania. I spróbuję was oczarować.

   Główny bohater - Dean to typowy kobieciarz; wiecie, taki książkowy przykład hulaki, który zalicza każdą dziewczynę, o ile jest chętna i wzbudza jego zainteresowanie. Jest diablo czarujący, inteligentny (chociaż tego nie pokazuje) i ma wspaniałe ciało (moja wyobraźnia dała mu twarz i ciało Ryana Reynoldsa). Jego życiowe motto sprowadza się do tego, aby czerpać z życia pełnymi garściami, nie przejmując się niczym, bo i po co? Uważa się za człowieka panującego nad swoim losem. Sytuacja zmienia się, kiedy pewnego wieczoru musi niańczyć przyjaciółkę dziewczyny swojego kumpla (skomplikowane, nie?) i przez zbyt dużą dawkę alkoholu, lądują razem z łóżku. Nie żeby Dean’owi to przeszkadzało.

   Przeszkadzało za to Allie, która dopiero co zerwała ze swoim długoletnim chłopakiem i pod wpływem emocji wylądowała w sypialni największej męskiej dziwki w całym kampusie. Było przyjemnie – dobra, więcej niż przyjemnie, ale takie zachowanie na pewno nie było w jej stylu i dziewczyna chciała o tym jak najszybciej zapomnieć. Tyle tylko, że boski Dean nie miał zamiaru poprzestać na jednym razie. Za bardzo podobało mu się to, co dostał od Allie. Kto uległ? Czy romans zakończył się związkiem? Czy Dean porzucił ot tak inne dziewczyny? Tyle pytań a wszystkie odpowiedzi znajdziecie tylko w książce.

„Nie można być całym światem dla drugiego człowieka. To nie jest zdrowe. Jeśli całe życie jest skoncentrowane na jednej rzeczy, na jednej osobie, to co ci zostanie, jeśli tej osoby zabraknie? Absolutnie nic.”

   W każdej babskiej książce i filmie przychodzi tak zwany moment zwrotny; jakieś wielkie nieporozumienie sprawia, że bohaterowie się nagle rozstają, czytelnikowi albo widzowi robi się smutno a później bach! Znowu się schodzą i można pić z radości szampana i ocierać łzy wzruszenia. Od początku wiedziałam, że i taki moment pojawi się w „Podboju”. Ale wiecie co? Autorka miło mnie zaskoczyła w tym, jaki był ten moment; nie można zarzucić mu, że był błahy czy groteskowy. A to, że autor potrafi wymyślić coś nowego, odmiennego od tego, co normalne, świadczy o jego wielkości. Zdecydowanie.

   „Podbój” jest pełny humoru; kilka razy wybuchałam niekontrolowanym śmiechem podobnym w odbiorze jak chichranie się szalonej norki. Biorąc pod uwagę fakt, że czytałam w nocy, moja mama niepokojąco zaglądała do pokoju, chcąc chyba sprawdzić, czy nie wciągam nosem niedozwolonych śnieżnobiałych proszków.

   Oczywiście, w książce znalazło się i pewne niedociągnięcie; autorka stwierdziła, że faceci znają się na trendach i kolorach i chyba dlatego Dean w pewnym momencie pomyślał:

„Dziś połączyła obie wersje – naturalny z odrobiną glamour. Nude lips, błyszczący cień na powiekach i tusz do rzęs niemożliwie je wydłużający.”

   Mój przyszły mąż i większość mężczyzn na tym świecie z pewnością nie wie, co oznaczają słowa „glamour” czy „nude lips”. Szczerze mówiąc, to w stylu glamour i ja sama niekiedy się gubię i tylko z grubsza potrafiłabym go trafnie określić. Tym trudniej jest mi pojąć, jak mężczyzna zaliczający co noc inną kobietę, grający w hokeja i pijący piwo litrami zna się na takich babskich sprawach. Ale to niewielkie potknięcie, więc można je autorce wybaczyć.

   Poza tym, Elle Kennedy potrafi pisać o seksie a to, moim zdaniem jest sztuka, bo osobiście nie potrafiłabym skleić takiego opowiadania a co dopiero całej książki. Sceny nie są przesadzone, ale też nie są egzaltowane; autorka wie, co chce napisać i robi to znakomicie. 

   Nie wiem, czy przekonałam kogokolwiek do tej pozycji, bo do erotyków trudno jest zachęcić (wszystko przez Grey'a, u większości kobiet sprawił, że przestały one wierzyć w to, że książki o seksie mogą być dobrą rozrywką na czytelniczy wieczór). Ale pomyślcie tylko – skoro ja, największa przeciwniczka Anastasii i jej ssanego ołówka, mówię, że to jest dobra pozycja i że warto ją przeczytać to chyba coś musi w tym być. Ufacie mi? To nie czekajcie, czytajcie. Jeżeli się wam nie spodoba, to biorę to na własną odpowiedzialność i kupuję wam cukierka. 

„Myślę, że potrzeba pewnego poziomu zaufania, by siedzieć obok kogoś i nie czuć palącej presji paplania.” 

15 lut 2017

A Ty jak masz na imię?


   Jestem w tym wieku, kiedy wszędzie dookoła pojawiają się dzieci; jednym z głównych problemów rodziców jest to, jak nazwać tą małą istotę, którą się przywołało na świat. Kolejne koleżanki zastanawiały się nad Adami, Stasiami, Frankami, Szymkami i Danusiami i zaczęłam trochę o znaczeniu tych imion czytać. Teraz wkręciłam się w temat i dzisiaj będę was nękać. Bo imiona naprawdę mają moc.

   Zauważyliście, że dużo osób mówi, że chcą nadać swojemu dziecku polskie, tradycyjne imię, jak Janek, Franek, Józef, Jerzy, Antoni, Urszula czy też Anna? Tyle, że żadne z tych imion nie jest pochodzenia polskiego. Sam Jan Miodek napisał, że nasze rodzime imiona to jedynie Stasiek, Bronek, Bogusław, Bolesław, Bogdan, Wojciech, Kazimierz, Sławomir, Mirek, Wacław, Władysław czy Bożena. Tyle, koniec, finito. Wszystkie inne imiona, jakkolwiek tradycyjnie by nie brzmiały, nie są imionami słowiańskimi.

   Narzeczony mój zawsze powtarza, że on syna chciałby nazwać Świętopełek, bo to piękne, słowiańskie, tradycyjne imię. Ja mu zawsze wtedy odpowiadam, że w takim razie doczłapię do tego urzędu stanu cywilnego zaraz po porodzie, cała zakrwawiona i obolała i sama wypełnię wszystkie dokumenty, bo za nic nie czuję się przyszłą matką Świętopełka.

   Bardzo popularne jest ostatnio nadawanie synom imienia Antoś; kiedyś było to imię, które brzmiało jak zaklęcie, chociaż przecież niezwykle religijne; jako że święty Antoni jest patronem rzeczy zgubionych, to osoba nosząca jego imię, powinna dobrze się odnaleźć na tym świecie, prawda? Mi zawsze się osoby o tym imieniu kojarzyły jako ktoś poważny, stateczny, ale jednak cicho drwiący sobie z życia i z rozmówców, którzy uważają, że oto dostąpili zaszczytu rozmawiania z kimś mądrym i wszechwiedzącym.

   Dużo jest też Franciszków i nic dziwnego, bo jak powiedział sam Michał Ogórek, Franciszek z Asyżu to najpiękniejszy święty, bo wolał się ogołacać niż ubogacać. I nie rozumiem fenomenu imienia Gabriel, bo mi jakoś dźwięczy ono w uszach i już bardziej podoba mi się jego rosyjski odpowiednik – Gawryła. Bardziej męsko, prawda?

   Mało jest za to ostatnio Sławomirów i być może to dlatego, że podobnie jak mi, to imię kojarzy się z PRL-em i traktorem. Nie wiem, dlaczego, nie pytajcie, po prostu taki mam obraz w głowie, gdy myślę o Sławkach. A przecież według znaczenia to osoby, które dokonują cudów, artyści o wszechstronnym umyśle, pewni siebie, ambitni i nie przejmujący się porażkami. Samo znaczenie imienia oznacza „ten, który zdobywa sławę poprzez pokój”.
Dla zainteresowanych tematem - polecam. 

   Seria książek Małgorzaty Musierowicz sprawiła, że pokochałam imię Ignacy, bo kojarzyło mi się zawsze z głową rodziny Borejków, oczytanym, miłym, sympatycznym panem, który zawsze miał coś mądrego do powiedzenia i który świat postrzegał nie poprzez pryzmat pieniądza, ale poprzez pryzmat rodziny. Igance są ponoć diablo niezależni, to indywidualiści, którzy śmiało kroczą swoimi ścieżkami, nie obawiając się ostracyzmu ze strony innych; być może dlatego, że tak zajęci są swoimi uczuciami i myślami, że po prostu go nie zauważają?

   A wiecie, że Mateusz oznacza to samo co Bożydar czy Teodor? Każde z tych imion tłumaczy się jako „dar Boga”, chociaż trzeba przyznać, że Mateusz brzmi jakoś milej dla ucha niż Bożydar, który mi obecnie kojarzy się tylko ze skeczem kabaretowym.

   Z kolei z imieniem Jakub związana jest taka anegdota, że jest to imię łączące wszystkich ze wszystkimi, ponieważ przed laty, kiedy Żydzi zamieszkliwali tłumnie Polskę, nadawano to imię chłopcom zarówno wyznania żydowskiego, jak i chrześcijańskiego. Żadne inne nie było tak często powielane, ale być może spowodowane jest to jego znaczeniem „Bóg go wspiera”. Bo kto nie chciałby być wspierany przez samego Stwórcę?

   A wiecie co jest najlepsze? Ludzie zaczytują się w znaczeniu imion, w cechach charakterystycznych dla osób, które je noszą. Szukają tam jakiejś wskazówki, jakimi są, jak powinni się zachowywać, jak powinni czuć. A później często okazuje się, że faktycznie coś w tym jest. Ja na przykład w swoim znaczeniu imienia widzę całą siebie, z wszystkim zaletami i wadami. Jak byk jest napisane we wszystkich tych opracowaniach, że Agaty to kobiety mądre, które potrafią dobrze pisać i mają dystans do siebie i do świata. Są też zaborczymi choleryczkami i czasami najpierw powiedzą, nim pomyślą. Zapomnieli wspomnieć o wielkich pokładach ironii, ale czy coś mogłoby mnie opisywać lepiej?

   Moja najlepsza przyjaciółka nosi imię Justyna i według znaczenia powinna być osobą praktyczną, żyjącą w zgodzie z własnymi zasadami – i tak jest, bo kiedy inni dookoła zajadają się niezdrową pizzą, oni zaparza swoje ziółka i wcina brukselkę.

   Natomiast moja mama, Magdalena, faktycznie jest dość impulsywną osobą, ale jednocześnie potrafi znaleźć rozwiązanie z niejednej sytuacji. Bywa zaborcza i pewnie to mam po niej, więc nikt nie może mi zarzucić, że to moja wina paskudnej cechy charakteru.

   A wasze imiona? Pasują do waszej osobowości? I jak myślicie – to my podświadomie przystosowujemy się do znaczenia naszych imion, czy faktycznie nasi rodzice zrzucili na nas dany los, nazywając nas tak a nie inaczej?

14 lut 2017

Chapeau bas dla Mroza. "Kasacja"


   Wszędzie, gdzie okiem nie spojrzeć, głośno jest o Remigiuszu Mrozie. Ja zawsze szłam na przekór trendom, dlatego też, jak zobaczyłam, że jego książki wzbudzają same ochy i achy, zdecydowałam się, że nie będę go czytała. Ot, tak na złość. Jak się okazało, zrobiłam na złość samej sobie.
   Zachęcona przez koleżankę do zakupu książki w kiosku (cała seria jego autorstwa będzie pojawiała się co dwa tygodnie z salonikach prasowych) kupiłam „Kasację” i… spędziłam z nią dwie kolejne noce. Naprawdę, dawno już nie czytałam książki w nocy i zapomniałam jakie to jest fantastyczne uczucie, nawet jeśli pobudka rano jest bardzo bolesna.

   Kordian Oryński to młody mężczyzna, który skończył studia prawnicze i miał szczęście dostać się do jednej z lepszych polskich kancelarii adwokackiej Żelazny & McVay; jego patronką okazała się ambitna, buńczuczna i diablo ironiczna kobieta, która kazała mówić na siebie Chyłka. Młody od razu spełnił swój sen każdego aplikanta i trafił na moment, w którym Chyłka zajmowała się makabryczną i krwawą zbrodnią. Oto znaleziono w jednym z mieszkań na strzeżonym osiedlu zwłoki dwóch osób, które były już w stanie lekkiego rozkładu. Razem z nimi w mieszkaniu znajdował się domniemany morderca, Piotr Langer, syn znanego w całym kraju biznesmena. Jego wina była oczywista, o czym świadczyły ślady biologiczne i zaklęte milczenie oskarżonego. Jednak Chyłka i Oryński, nazywany przez nią Zordonem, czuli, że za tą sprawą kryje się coś więcej. Zaczęli więc batalie z faktami, świadkami oraz terminami, które w sprawach karnych są nieubłagalne.

 „Na świecie jest właśnie taka sprawiedliwość, jaką dostaliśmy. Każdy ma swoją rolę do odegrania. Prokurator wyolbrzymia, my pomniejszamy, a sędzia szuka czegoś pośrodku. A przedtem ktoś układa normę prawną, wokół której wszyscy tańczymy jak pieprzeni Indianie, odpychając się wzajemnie i podkładając sobie nogi. To jest sprawiedliwość w demokratycznym wydaniu.”

   Mróz studiował prawo. I ja studiowałam prawo. To, o czym pisał, a więc kasacje, kapeki, domniemanie niewinności – to wszystko już znam, pamiętam z licznych wykładów, dlatego też mogę potwierdzić, że wszystko co jest tam napisane jest faktem, nie fikcją. Podczas czytania kilka razy złapałam się na tym, że żałuję, że to wszystko wiem, bo jakże miło by mi było czerpać wiedzę z tej książki! Autor powinien zastanowić się nad karierą akademicką, bo o sprawach niekiedy zawiłych i trudnych pisze w sposób prosty i przystępny, w odróżnieniu od siwych głów wykładających na uczelniach.

   Kolejnym plusem jego wiedzy jest to, że pisze o prawdach, o których niekiedy się milczy, bo mówić nie wypada. Na przykład, że kluczowym elementem systemu prawnego nie jest przepis, nie jest opinia publiczna a tym bardziej nie są adwokat i prokurator. Najważniejszy jest sędzia, którego charakter i osobowość decydują o tym, jaki wyrok zapadnie. Granice prawa wbrew pozorom są bardzo szerokie i w tej samej sprawie kilkunastu sędziów może wydać kilkanaście różnych wyroków – każdy zgodny z literą prawa a jednak diametralnie różny. Jeśli więc traficie kiedyś przed oblicze sądu, nie martwcie się – może przytrafi się wam dobry, dobroduszny sędzia, który będzie łaskawy dla waszego dalszego życia.

„Balansujcie, dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalacie świat.”

   „Kasacja” trzyma w napięciu a co najlepsze – autorowi nie można ufać. Prowadzi cię za rączkę, opowiada losy adwokatów, mafiosów i sędziów, ty, jako czytelnik, ufnie przytakujesz głową, zmierzasz z nim do wielkiego finału a tam…. Dostajesz obuchem po głowie i nie możesz się otrząsnąć z szoku, jaki zafundował ci Mróz. Co ciekawe, zauważyłam, że takie zabiegi zaskoczenia stosują najczęściej polscy autorzy. Rzadko się zdarzyło, żeby amerykańska, angielska czy niemiecka książka sprawiła, że siedziałam z rozdziawioną buzią i zastanawiała się „ale jak mogłam się dać tak podejść?”

   Kiedyś już mówiłam, że polscy panowie potrafią pisać porywające książki; w tym momencie na szczycie moich rodzimych pisarzy znajduje się Adrian Bednarek, Stefan Darda i Remigiusz Mróz. Ta trójka powinna zdecydowanie napisać coś razem – wyszłaby z tego wybuchowa i niezwykle mroczna mieszanka.

   Na koniec przyznaję z całą skruchą – myślałam, że książki Mroza są przereklamowane i że jego rozgłos przyniósł jedynie dobry marketing. Myliłam się. Panie Remigiuszu – chapeau bas. 

13 lut 2017

"Sztuka kochania" - ślepy o kolorach nie napisze


   Weekend przed Walentynkami, pełna sala kinowa i dźwięki rozkoszy płynące z wielkiego ekranu… nie, to nie Grey. To polska „Sztuka kochania”.

   Michalina Wisłocka dzięki temu filmowi zyskała sławę po raz drugi; Maria Sadowska i Magdalena Boczarska oddały jej niesamowity hołd, pokazując postać kobiety, która zawsze, bez względu na wszystko, szła pod prąd i wierzyła tylko i wyłącznie sobie. Duet Sadowska-Boczarska powinien zdecydowanie jeszcze nie raz nakręcić wspólnie jakiś film; widać, że te kobiety się rozumieją i że obie chcą przekazać szerszej publiczności coś bardzo ważnego- że w kobiecej delikatności tkwi wielka siła. 

   Z pozoru to historia normalnej kobiety, której przyszło żyć w czasach wojny i PRL-u. Opowieść o kimś, kto zdecydował się wyciągnąć rękę w stronę każdego człowieka i powiedzieć: „skarbie, mam odpowiedź na bolączki większości kobiet, wiem co zrobić, aby seks stał się przyjemnością i przestał być smutnym obowiązkiem małżeńskim”.

   Brak jest w „Sztuce kochania” spektakularnych scen, wielkich miłości i zapierającej dech w piersiach fabuły. Ale mimo tego jest to – jak dla mnie – jeden z ważniejszych obrazów polskiej kinematografii od lat. Obok niego postawiłabym jeszcze „Bogów”, co zresztą jest w fabule zręcznie i delikatnie połączone. Z przyjemnością mogę stwierdzić, że polskie kino idzie w końcu w odpowiednią stronę – nie wymyśla się niestworzonych scenariuszy, które bardziej się sprzedają w Ameryce, ale skupia się na postaciach, które zmieniły bieg polskiej historii. Bo o ile Zbigniew Religa przeszczepił serce, nauczył się dawać ludziom drugie życie, o tyle Wisłocka tchnęła radość i przyjemność w to, które ma każdy z nas.


   Wisłocka w młodości marzyła o tym, żeby być jak Maria Skłodowska; cóż, pewnie teraz byłaby dumna słysząc, że ktoś chce być w przyszłości taką jak ona. Zrewolucjonizować kulturę, zmienić sposób ludzkiego postrzegania pewnych spraw. Ta kobieta pomogła zrozumieć milionom Polaków, że kobiety zasługują na orgazm, że równouprawnienie powinno mieć miejsce także w sypialni.

   Co mnie zaskoczyło – i pewnie niejedną osobę na kinowej sali –przez pierwsze lata swojego życia pani Michalina nie rozumiała seksu, nie potrafiła czerpać z niego przyjemności i dlatego żyła w trójkącie ze swoim mężem Stachem i przyjaciółką Wandą. Ona była połączona z nim duchem, Wanda natomiast ciałem; trwali w tej dziwnej symbiozie przez długie lata i gdyby nie to, że jedna z osób w końcu zmieniła zdanie co do ich sposobu bycia – Wisłocka pewnie nigdy nie napisałaby książki i nie zostałaby zapamiętana na lata.

   Co więc się wydarzyło, że zrozumiała, jak ważna jest miłość fizyczna? Cóż, czasami w naszym życiu pojawiają się osoby, które nie zagrzewają długo miejsca przy naszym boku; są jak tchnienie czasu, jak ulatujące cienie. Czasami ich epizod w naszym życiu jest tak krótkotrwały, że szkoda o tym wspominać na stare lata. Jednak często to właśnie te osoby są punktem zapalnym w naszym życiu. Poruszają jakąś strunę, która nagle powoduje, że nasza dusza, nasze jestestwo zaczyna grać tak, jak powinno. I okazuje się, że mamy na tym świecie do spełnienia pewne role. Być może Wisłocka i tak napisałaby „Sztukę kochania”, gdyby nie mężczyzna, którego spotkała w pewne upalne lato. Jednak to nie byłaby ta „Sztuka kochania” i zdecydowanie to nie byłaby ta manifestacja o prawo kobiet do przyjemności.

   Niezapomniana postać, niezwykle barwna osobowość, którą Magdalena Boczarsta pięknie oddała na ekranie. Sztuka aktorska to jedno, ale w niektórych scenach aż biło po oczach, że ta kobieta naprawdę kocha swoje ciało i się go nie wstydzi; jej pewność siebie była tam najbardziej seksowna i to także przekazuje nam ten film – jeśli zaakceptujemy siebie, to będziemy piękne w oczach wszystkich, mimo braku rozmiaru 36 i razem z rozstępami na udach.

   Gorąco zachęcam was na wybranie się do kina na ten seans. I to zarówno kobiety, jak i mężczyzn, bo – parafrazując fragment filmu – to prosta instrukcja jak sprawić przyjemność swojej kobiecie.

   Gdybym miała podsumować ten film jednym zdaniem to napisałabym, że pokazał, że czasami, aby stać się kimś wielkim, trzeba spotkać tą właściwą osobę. 

9 lut 2017

"Jak gdybyś tańczyła" - co oznacza bycie mamą?

   W podstawówce miałam koleżankę, która na swoją mamę mówiła „instytucja wyższa” i po wielu latach muszę przyznać jej rację; mama faktycznie jest kimś, kto stoi ponad wszystkimi. W końcu to ona wie, gdzie chowają się wszystkie zaginione skarpetki, tylko ona potrafi zapamiętać, że żółty ręcznik tak bardzo barwi białe koszulki, że absolutnie nie można ich kłaść chociażby koło siebie, bo grozi to małą katastrofą. Jest świadoma, że niekiedy nie trzeba pytać o łzy a wystarczy podsunąć pod nos kubek gorącej czekolady, żeby od razu człowiekowi zrobiło się raźniej. Doskonale wie, bo sama już to przeżyła, że kłótnia z koleżanką nie jest tożsama z końcem świata, a jeżeli nie ten chłopak, to znajdzie się inny.

   Mama. Większość kobiet chce kiedyś nimi zostać, jest gotowa poświęcić swoje siły, zdrowie i sen, żeby móc opiekować się kimś zupełnie nowym. Aż nasuwa mi się w tym miejscu cytat z innej książki o podobnej tematyce, „Pokalane poczęcia”:

„Narodziny dziecka – absolutna magia. To, co dzieje się w sercu matki, ilekroć trzyma w ramionach dziecko, które jeszcze przed kilkoma chwilami było częścią jej ciała a odtąd stawało się namacalne wszystkimi zmysłami, to absoult.”

   Jednak czasami zły los staje na bakier z marzeniami i nie pozwala zostać matką. Mami obietnicami okrągłego brzuszka, miłymi kopnięciami prosto w żebro i rozdzierającym płaczem w środku nocy a później ciągle nie udaje się począć dziecka. Co miesiąc, to samo rozczarowanie i irytujące osoby, które uparcie pytają „czy to już”?
  
   Wtedy u wielu par pojawia się myśl: adopcja. Przecież są dziewczyny, które dziecko mają a go nie chcą. W takiej sytuacji byli Molly i Aidan, dorosłe już małżeństwo, które straciło swoją córeczkę w piątym miesiącu ciąży. Po tym wydarzeniu ich szanse na biologiczne potomstwo spadły do zera, dlatego też robili wszystko, aby móc adoptować dziecko. Zgodzili się nawet na adopcję otwartą, aby ich przyszła córka czy syn, mieli kontakt ze swoją biologiczną matką.

   Jednak Aidan nie wie, że jego żona chowa przed nim tajemnicę o swojej przeszłości. Że to, co powiedziała mu na początku znajomości – że jej rodzice zmarli i została bez nikogo na świecie – są kłamstwem szytym bardzo grubymi nićmi. Bała się mu powiedzieć, że nieopodal ich rodzinnego domu, gdzie mieszkała z niepełnosprawnym, ale niezwykle kochającym i inteligentnym ojcem i wspaniałą mamą, mieszkała kobieta, która ją urodziła. Nielubiana przez całą jej rodzinę, uparcie tkwiła tak blisko swojej córki jak tylko mogła. Była świadoma, że sama jej nie wychowa, że nie ma na to ani środków, ani zdolności, jednak nie chciała pozwolić jej całkowicie odejść. Patrzyła więc, jak jej mała Molly do kogoś innego mówi „mamo”, jak kogoś innego kocha i komuś innemu daje laurki na dzień matki. A później… Później wydarzyło się coś strasznego i Molly wyjechała, pozostawiając za sobą całą przeszłość. Wszystko co znała i wszystkich, których kochała.

   „Jak gdybyś tańczyła” to historia o macierzyństwie. Albo raczej o rodzicielstwie, bo przecież w obu historiach ojcowie spełniają niebagatelne role. Są może nieco na uboczu, nie w samym wirze zdarzeń, jednak równocześnie są ostoją. Gdy kobieta walczy z losem o swoje dziecko, gdy negocjuje o nie z Bogiem, mężczyzna stoi obok i po prostu jest; sam nie ma w sobie tyle zapału i tyle miłości, by poruszyć niebo i ziemię, ale zdaje się być opoką, w którą zawsze można się wtulić, gdy kolejna bitwa skończy się niepowodzeniem i ma się ochotę wywiesić białą flagę.
   Może właśnie to oznacza bycie mamą? Walczenie do upadłego, walenie w drzwi, nawet gdy te są zamknięte na klucz? Wiara, że cały ten wysiłek ma sens i że w gruncie rzeczy, nic nie jest warte zobaczenia uśmiechu własnego dziecka. 

   To kolejna już książka, która przypomina mi, że życia nie można zaplanować. Mogę snuć plany o trójce uroczych dzieci, które będą karmiły marchewką naszego wspólnego susła, ale mogę dostać w przyszłości porządnego pstryczka w nos i zostanie mi sam suseł. Ilekroć założymy sobie jakieś plany, to możemy się rozczarować - założyć to możemy rano majtki, planowanie życia już nie leży w naszej gestii. 

   Diane Chamberlain, podobnie jak Jodi Picoult przypomniała mi, że trzeba cieszyć się z tego co mamy. Każdym najmniejszym szczęściem; czy jest to wesołe merdanie psiego ogona, czy szybki buziak w policzek od ukochanego czy też rozdzierający dziecięcy krzyk, który budzi was zawsze o trzeciej w nocy. Każdy dzień trzeba przeżyć tak, jakby był darem. W sumie... przecież nim jest, prawda? 

5 lut 2017

"Karuzela" Agnieszka Lis


   Jako młodzi, zakochani ludzie, często z zapałem i chęcią obiecujemy coś, co po latach z beztroską łamiemy. Mówimy najpiękniejsze słowa, podarowujemy siebie samych, nie oczekując niczego w zamian. Zmieniamy swoje życia, dostosowujemy swoje tempo do tempa tej drugiej osoby. Poświęcamy się, chociaż dopiero po latach zauważmy, że faktycznie było to wyrzeczenie się własnych praw, marzeń i ambicji.

   Renata i Mateusz nie byli udanym małżeństwem. Mieli wprawdzie piękny dom, trójkę uroczych dzieciaków, dosyć pieniędzy, aby móc wygodnie żyć, ale nie mieli kompletnie czasu na to, żeby dostrzec to, co dostali od życia. On był ciągle w pracy, w delegacji lub w ramionach kochanki. Ona wiecznie zabiegana, opiekowała się domem, dziećmi i starała się podtrzymywać to, co lata temu nazywano patetycznie mocą domowego ogniska. Renata całą siebie poświęciła dla rodziny, która tak naprawdę nie istniała. Albo istniała w nieco innej postaci, niż sobie wyobrażała, bo jej mąż w cieniu trzymał za rękę mglistą postać kochanki, która nie miała dzieci, wielu spraw na głowie i miała czas być tylko dla niego.

   Pewnego dnia zauważyła u siebie siniaka. Jednego, później drugiego. Z dnia na dzień zaczęła robić się coraz słabsza i słabsza… opieka nad dziećmi stawała się nagle czynnością nie do pokonania, zwykłe zrobienie śniadania zabierało tyle sił, ile wejście na szczyt porządnej góry. Mąż się złościł, bo musiał częściej bywać w domu i jej pomagać, co oczywiście było mu nie na rękę. Po badaniach nad Renatą zawisł wyrok – białaczka w zaawansowanym stadium. W tym samym momencie dowiedziała się o zdradzie męża. I nie mogła rzucać talerzami, nie mogła zrobić mu awantury, nie mogła go spoliczkować, bo nie miała nawet na to siły. Utknęła w szpitalu, walcząc z paskudną chorobą.

   W takich książkach zazwyczaj autorzy starają się zbilansować poziom złych emocji, za pomocą śmiechu, rodzinnego ciepła, miłości, wzruszających momentów; robią wszystko, aby powieść nie była zbyt ciężkostrawna w odbiorze, żeby nie była zbyt gorzka. Agnieszka Lis, autorka „Karuzeli” postąpiła inaczej. Brak jest w tej książce chociażby odrobiny pozytywnych uczuć. Ona przytłacza. Każde słowo wlewa się w krwioobieg czytelnika, powoli zatruwając cały organizm. Ale wiecie co? To dobrze. Bo autorka dobrze wie, że życie nie wygląda tak, jak w książkach Picoult czy Chamberlain. Diagnoza nowotworu nie jest równoznaczna z tym, że nagle cała rodzina się odmieni i będą kochali się tak, jak nigdy przedtem.

   Złe wspomnienia nagle się nie wymarzą, mąż nie cofnie się w czasie i postanowi nie kochać się z inną kobietą. Dzieci nie zmienią się w dorosłych, samodzielnych i odważnych ludzi a stara matka nie przestanie lamentować nad łóżkiem chorego dziecka, pogorszając jego nastrój. Życie z chorobą jest po prawdzie jeszcze gorsze niż przedtem.

   Sam styl pisania jest bardzo prosty. To trochę tak, jakbym czytała notatnik osoby, która obserwowała to wszystko z pewnej odległości. Niemy obecny świadek całej historii. Świadek, który może nie do końca potrafi zainteresować swoim przekazem, ale to nieistotne, bo naiwny czytelnik wierzy, że na końcu wszystko będzie dobrze i czyta dalej, byleby się tylko o tym przekonać. Bo ludzie w gruncie rzeczy wierzą w to głupie, szczęśliwe zakończenie; nauczyło nas tego Hollywood, nauczyły nas tego amerykańskie autorki. Bo tam, nawet kiedy ktoś umiera to z szerokim uśmiechem na ustach, w otoczeniu najbliższych: po cichu i z godnością.

   W recenzjach innych osób przeczytałam, że dla nich ta książka pełna jest „przyjaźni, empatii” – ja ich tam nie znalazłam. Kiedy najlepsza przyjaciółka odwiedzała Renatę w szpitalu była bardziej zaabsorbowana swoim kryzysem w związku niż chorobą tak bliskiej sobie osobie. Mąż zachowywał się trochę jak służbista, matka natomiast narzekała wiecznie, że Renata nie ma ochoty jeść jej zup i że trudno jej poradzić sobie z opieką nad trójką wnuków. Sąsiadka ze szpitalnej sali ciągle ganiła Renatę w śląskiej gwarze a pielęgniarki nie okazywały tyle ciepła i współczucia, co siostra Bożenka z „Na dobre i na złe.”

   To wszystko było takie… ludzkie. Prawdziwe. Bez otoczki, bez patetyczności. I chyba to właśnie jest największy plus „Karuzeli”. Jej realizm. Ukazanie ludzi od tej strony, której czasami się wstydzą, której nie chcą pokazać. Bo kto przyznałby się publicznie do tego, że choroba żony jest mu niewygodna? Bo rak zmienił jego życie i musi więcej czasu spędzać w domu, przy dzieciach, do czego nie jest przyzwyczajony?

   Jeżeli chcecie przeczytać książkę, w której brak jest całej tej otoczki, jeżeli chcecie poznać smutne, ale prawdziwe oblicze ludzi, to polecam „Karuzelę”. Nie obiecuję lekkiej i odprężającej książki – ona was przybije, przygnębi. Ale może i coś w was zmieni. A może nie. Jednak uważam, że warto poznawać i takie historie – smutne, ciężkie, prawdziwe. Jak życie. 


3 lut 2017

Pośmiejmy się na weekend - ślubny kociokwik.



   Istnieje pewne niezdiagnozowane medycznie schorzenie, które dotyka co trzecią kobietę w przedziale wiekowym 20-30 lat. Powinnam zostać nominowana do Nobla, bo właśnie odkryłam nowe zaburzenie psychiczne „kociokwik ślubny”. Należę do wielu grup ślubnych i o ile na początku faktycznie chciałam się czegoś z nich dowiedzieć, o tyle teraz bawię się raczej w obserwatora tych komicznych i zabawnych awantur, które mają tam miejsce. Chcecie się trochę odprężyć i posłuchać jakie ludzie mają problemy?

   Kolor zaproszeń jest trzy tony jaśniejszy niż kolor muszki mojego wybranka! – tak, bo ktokolwiek będzie pamiętał, jak wyglądały zaproszenia… przyznaję, że sama dość długo je wybierałam, ale co do tonu koloru to nie zwracałam na niego zbyt dużej uwagi. Jak się okazuje – to błąd. Skazałam swoje wesele na porażkę, bo mam zbyt rozpiętą gamę kolorystyczną.

   Mam wesele w październiku a nie rozdałam jeszcze wszystkich zaproszeń! – mam wesele pierwszego lipca i rozdałam jedno zaproszenie, bo kuzyn mojego wybranka wyjeżdża za granicę i chcieliśmy zdążyć, póki był na miejscu. Prawdopodobnie nikt się u nas nie zjawi, bo nie uprzedzamy ludzi wystarczająco prędko…

   Kupiłam suknię trzy lata za prędko, wydałam na nią osiem tysięcy a teraz mi się nie podoba! – nawet nie wiem, jak to skomentować. Tutaj powinien być wstawiony dźwięk świerszcza. Wyobraźcie to sobie.

   Siostra ciotecznej trzeciej żony wujka Gienka nie chce przyjść na wesele, bo krowa jej się cieli! – wymówki co do powodów, dla których się nie przyjdzie na wesele są doprawdy komiczne. Cieląca się krowa to już klasyk, oprócz tego można spotkać się z tym, że akurat w sąsiedztwie jest osiemnastka i muszą pilnować swojego domu, albo że mają zaplanowane wyrywanie zęba (trzy miesiące przed) i w żadnym razie nie da się tego przesunąć.

   Siostra ciotecznej trzeciej żony wujka Gienka chce przyjść na wesele, a zaprosiliśmy ją tylko dlatego, że wypada! – kupcie jej krowę, może się będzie cielić.

   Mój narzeczony nie rozumie, że do ślubu zostały nam już TYLKO trzy lata i należy już drukować winietki! – w ogóle ci narzeczeni to są jacyś upośledzeni; większość z nich w ogóle nie przejmuje się ślubem, nie reaguje na ekscytację partnerki i nie rozumie, dlaczego na obiad nie może być rosołu, bo takie rzeczy to tylko w remizie. Biedni mężczyźni nie wiedzieli na co się piszą klękając przed wybranką…

   Moja teściowa nie płaci za wesele, czy muszę dawać jej zaproszenie? – naprawdę, tam są poruszane takie tematy. Nic to, że te grupy są praktycznie dostępne dla każdego, bo wystarczy tylko się tam zapisać i pół miasteczka może potem czytać o tym, jak to nienawidzisz kuzynki przyszłego męża albo że tęsknisz za swoim byłym… Kwestia finansów jest – jak dla mnie – na tyle osobistą sprawą, że nie powinno się tego w Internetach poruszać.

   Na obiad kurczak czy schab? – może po prostu to, co bardziej lubicie?

   Na wesele zaproszonych jest 30 osób, czy 200 butelek wódki na pewno wystarczy? – jak zauważyłam, wódki powinno być około trzy razy więcej niż gości weselnych. I ze wstydem przyznaję, że w pewnym momencie i ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam tego gorzkiego napoju zbyt mało, ale na szczęście w porę się opanowałam i nie dokupiłam kolejnej partii.

   Czy osiemnaście ciepłych dań, dwadzieścia przystawek i osiem sałatek to wystarczająco? Zaznaczę, że mamy też wiejski stół… - jeżeli twoi goście nie będą jedli tydzień przed weselem, to być może masz za mało jedzenia… Dla mnie, jako gościa, zwykle obiad + 3 kolacje to było już za dużo i nie dawałam rady tego przejeść. Gdzie tu jeszcze przystawki, sałatki, wiejski stół i tort?

   Moja koleżanka zaręczyła się zaraz po mnie, chce zabrać mi całą magię tego dnia! – a zaraz po tym następuje wyliczenie, że ona z narzeczonym są razem 658 dni a koleżanka ze swoim tydzień krócej i jak ona śmiała! I wiecie co? Komentujące przyznają jej rację! I radzą, żeby podsuwała koleżance fałszywe pomysły, żeby ta ją zmałpowała i zrobiła z siebie pośmiewisko. Gdzie ja żyję?!

   Kuzynka PM bierze ślub miesiąc przed nami! Co robić, jak żyć?! – pewnie nie wiedziała, że istnieje zasada, że nie wolno brać ślubu w tym samym roku co niezadowolona przyszła panna młoda. Cały świat powinien stanąć w miejscu, bo oto ona, gwiazda nad gwiazdami, stanie na ślubnym kobiercu!

   Zostało mi 600 dni do ślubu a nie mam wybranych serwetek! Czy zdążę? – to na weselu są potrzebne serwetki?

   Wiem, że trzeba odmieniać nazwiska, ale ja nie chcę i zaproszę Szanowną Panią Anię i Jana Kowalski – o, w tych postach zawsze zabieram głos i sama się kłócę. Nic mnie tak nie razi jak zdanie „ja wiem, że nazwiska się odmienia, ale u mnie w rodzinie się tego nie robi.” Zrozumiałabym jeszcze błąd z niewiedzy, ale zrobiony umyślnie? To tak jakbym wiedziała, że nie wolno przechodzić na czerwonym świetle, ale i tak bym przechodziła, bo u mnie w rodzinie się tak robi.
   I naprawdę, i profesor Miodek i inni znawcy języka polskiego grzmią o tym, że nazwiska się odmienia, nawet jak śmiesznie brzmią. A wspomniany Miodek podaje świetny przykład: „Jak idzie się na kawę to do Janka i Anki Kowalskich a na zaproszeniu ślubnym zaprasza się już Janka i Ankę Kowalski”. Jeżeli jesteście za nieodmienianiem to lepiej o tym nie wspominajcie, bo to na mnie działa jak płachta jak byka.

   Byliśmy na weselu sąsiadki mojego PM i młoda miała taką suknię jak ja! Co robić?! – ja bym odwołała wesele, bo to już nie ma sensu…

   Wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? Wiadomo, ile bab, tyle zdań. Tam, jeżeli ktoś z kimś się nie zgadza to wybucha ósma wojna światowa, obelgi sypią się strumieniami i obrywa się nawet prababkom i wujkom z Ameryki. Kociokwik ślubny…. Czy istnieje na to jakiekolwiek lekarstwo? Prawdopodobnie jedynie ślub. Może wtedy na kobiety spływa spokój i wraca rozsądek. Przynajmniej mam taką nadzieję.