26 paź 2016

Grzechy główne autorów.


   Wszelkie podobieństwa do znanych osób są przypadkowe – nie stać mnie na rozprawy sądowe, więc potraktujecie ten wpis jako żart, groteskę.

   Pycha
Osoba czytająca książki wierzy w to, że może wiele. Osoba, pisząca książki wierzy w to, że może wszystko. Myśląc o pisarzu, który charakteryzuje się zbyt dużą dawną pychy, przychodzi mi na myśl pewna autorka, która w książce napisanej przez siebie umieściła... postać samej siebie. Matrix po prostu. W dodatku w książce tej autorka jest... autorką książek. Ba! Nawet cytuje swoją inną książkę w tej powieści – jeśli to nie jest pychą, to ja nie wiem, czym ona jest....

   Chciwość
Książka sprzedała się dobrze? Czytelnicy byli zadowoleni? Co w takiej sytuacji powinien zrobić autor? Napisać kolejną książkę, dać upust swojej wenie, ćwiczyć swój kunszt. Może też pójść na łatwiznę, pozmieniać co nieco i wydać taką samą książkę w nieco innym wydaniu. Jak na przykład zrobiła to autorka „Zmierzchu”. Teraz tylko czekam aż powstanie „Harry Potter” widziany oczami Voldemorta.

   Nieczystość
Ile to już nasz blogowy światek widział przypadków, że poczytny i znany celebryta „pożyczył” sobie słowa jakiegoś nieznanego szaraka i tym sposobem stworzył poczytną i dobrze sprzedającą się książkę? Jako że celebryta jest sławny, znany i lubiany, to nikt nie zwraca uwagi na to, że jego dzieło jest autorstwa całkiem innej, anonimowej osoby.
Swoją srogą taki szaraczek, którego twórczość zostanie pożyczona, może się cieszyć, że przynajmniej w taki sposób zaistniał w świecie.

   Zawiść
Ktoś skrytykował książkę? Jakiś bezczelny recenzent postanowił napisać szczerze co jest nie tak z fabułą i wytknął liczne błędy? W gazecie pojawiła się informacja, że najnowsza powieść do dno intelektualnie i że nie warto tego czytać? Albo – co gorsza – inny pisarz stwierdził, że jego książki są o wiele lepsze? Cóż, wiadomo, że taką osobę należy zniszczyć. Zdeptać. Poinformować media o niekompetencji takiego delikwenta i nakazać wydawnictwu zerwanie współpracy z takim blogerem.
Oczywiście niektórzy pisarze potrafią wziąć na klatę negatywne recenzje i się z nimi pogodzić, chociaż ostatnio chyba ich coraz mniej….

   Obżarstwo
Własnego ego, oczywiście. W sumie zawsze mnie to zadziwia, że dobre, zachwalające słowa są dla niektórych pisarzy najlepszym wyznacznikiem tego, że potrafią pisać a o recenzjach niepochlebnych jakoś zapominają, albo twierdzą, że to zwykłe grafomaństwo. Też to zauważyliście?

   Gniew
Złościć się jest rzeczą ludzką, jednak należy pamiętać o tym, żeby złościć się dobrze. Bez epitetów, porównań do ameb, tudzież innych jednokomórkowych stworzonek, które nie są niczemu winne. Niektórzy swój gniew wyrażają w taki sposób, że swoich wrogów… opisują w książce, robiąc z nich prostytutki, morderców albo zboczeńców mieszkających na parkowej ławeczce. I oczywiście wszelkie podobieństwa są przypadkowe!

   Lenistwo
Grzech, który smuci mnie najbardziej, bo jest czasami tak, że dobry pisarz, po wspaniałym debiucie osiada na laurach i nie zamierza pisać już dalej. Albo kończy swoją karierę po jednej serii (co w przypadku pani E.L.James byłoby zaletą a nie wadą), zostawiając fanów z rozdartym sercem, łkającym cicho z ukochaną książką w objęciach. 

   A na koniec coś, co pomoże wam walczyć z jesienną depresją.


25 paź 2016

"Harry Potter i Przeklęte Dziecko"


   Dziewięć lat temu mugolski świat zamarł, czytając ostatnie słowa siódmego tomu Harry'ego Pottera. „Wszystko było dobrze” zakończyło pewien etap w życiu milionów czytelników i sprawiło, że magia Hogwartu na zawsze przeszła do historii... a przynajmniej tak się nam wszystkim wtedy wydawało.

   J.K. Rowling, we współpracy z John'em Tiffany'm oraz Jackiem Thorne'm stworzyli ósmą część historii, która pozwoliła czytelnikom podpatrzyć, co dzieje się w magicznym świecie, dwadzieścia lat po bitwie o Hogwart. „Piekielne dziecko” to opowieść, która ożywia wszystkie postacie, zaklęte na peronie 9 i 3/4.

   Na początku chciałabym uprzedzić wszystkich tych, którzy książkę chcą czytać a nic o niej jeszcze nie wiedzą – nastawcie się na to, że ta książka... książką nie jest. To skrypt scenariusza z wystawianej w Londynie sztuki. Dlatego też jeśli cierpnie wam skóra na myśl o „Makbecie” a na widok dramatu „Romeo i Julia” dostajecie konwulsji, to raczej „Przeklęte dziecko” nie jest dla was.

   Cała akcja toczy się wokół dwójki bohaterów – nastoletnich Albusa Pottera i Scorpiusa Malfoy'a, którzy się przyjaźnią i którzy postanawiają razem zmienić świat. Niestety, nie do końca przemyśleli, jak ich zachowanie może wpłynąć na życie innych. Albo i na całą historię...
Mam wrażenie, że „Przeklęte dziecko” miało na celu zadowolić wszystkich potterowskich fanów; sprawić, aby każdy znalazł tam takie rozwiązanie całej historii – choćby krótkotrwałe – które najbardziej by go zadowoliło. Dlatego też zmieniając losy czarodziejskiego świata Albus i Scorpius stworzyli tyle różnych wersji rzeczywistości, ile tylko pomysłów w głowie mógłby mieć fan potterowskich opowiastek, snutych sobie do poduszki na lepszy sen. Przez to, żadna z wersji, jakie znajdują się w scenariuszu, nie zachwyca do końca, nie pokazuje spektrum swoich możliwości i pozostawia uczucie niedosytu.

„Ci, których kochamy, nigdy tak naprawdę nas nie opuszczają, Harry. Pewnych spraw śmierć nie dotyka. Farby... wspomnienia... i miłości.”

   Jako, że „Przeklęte dziecko” nie jest niczym innym, jak sztuką, wiadomym było, że liczba bohaterów nie może być zbyt duża; wszyscy muszą zmieścić się na scenie, dać sobie przestrzeń do wykreowania swojej postaci. Dlatego też ze „starego” składu jest tylko Harry, Ginny, Ron, Hermiona, Draco i profesor McGonagall, która, według mnie, jako jedyna była taka, jaką wiele lat temu wymyśliła ją Rowling – nieustępliwa, twarda, odważna i niezwykle czuła w głębi serca. Mimo że jej udział w fabule nie był powalający, to trzeba przyznać, że autorzy w kilku jej kwestiach świetnie pokazali jej złożony charakter.
   Zbytnio nie zmienił się również Draco – nadal był Malfoy'em z krwi i kości, jednak pojawiły się momenty, w których zrobił się zbyt... miękki, czuły, skory do zwierzeń.

 
   Powtórzę to, co mówi wiele osób, po przeczytaniu tej książki – Scorpius jest bohaterem nowego magicznego świata. Jest takim ulepszonym Harry'm, mimo że nie wiążą ich żadne więzy krwi. Wytykany palcami, tak jak przed laty Potter, jednak w przeciwieństwie do niego, młody Malfoy potrafił stawić czoła przeciwnościom i jest chłopcem mądrym, dojrzałym i świetnie daje sobie radę sam, bez pomocy rówieśników i starszych czarodziejów.
   Z kolei drugi bohater grający główne skrzypce – Albus Potter, był dla mnie tak irytujący, jak zapewne był dla Snape'a irytujący nastoletni Harry. Był typowym zbuntowanym, nieszczęśliwym nastolatkiem, który buntował się dla samej idei buntu. Tak, wiem, nadużywam słowa „bunt”. I gdybym mogła znaleźć się w tym magicznym świecie, to z chęcią skopałabym mu tyłek za to, jakie głupoty opowiada i jak idiotyczne podejmuje decyzje.

„Na tym właśnie polega przyjaźń, prawda? Nie wiesz czego potrzebuje twój przyjaciel, wiesz tylko, że potrzebuje.”

   Piszę tutaj o tym, co mi się nie podobało w „Przeklętym dziecku”, ale prawda jest taka, że sięgnęłabym po tę książkę jeszcze raz. I znowu. I znowu. I kolejny raz. Pomimo lekkich niedociągnięć, miło mi było na nowo zatopić się w tym magicznym świecie, oczyma wyobraźni zobaczyć znowu Wielką Salę, usłyszeć szeptane „Alohomora!” i poczuć dreszcz emocji, kiedy rzucane są zakazane zaklęcia. Mogłam na nowo spotkać się z bohaterami, którzy towarzyszyli mi przez całe dzieciństwo – zobaczyłam jak się zmienili, jak wydoroślali i było to trochę tak, jakbym po wielu latach spotkała dawno niewidzianych znajomych. Być może ich życie nie do końca odpowiadało moim wyobrażeniom, ale nie ja byłam autorką i nie ja miałam prawo kształtować ich życia.

„Hermiona: A Snape? Co robi Snape w tym innym świecie?
Snape: Zapewne jestem martwy (…) Jak?
Scorpius: Dzielnie.
Snape: Kto?
Scorpius: Voldemort.
Snape: Jakie to irytujące.”

   Jeśli macie kogoś, kto jest ześwirowany na punkcie Pottera, równie mocno jak wy, to łaskawy jest dla was los. Ja co chwilę wołałam do mojego Łukasza: a wiesz co się stało! A wiesz kim jest Ginny? Ej a wiesz co się stało, jak zmienili przyszłość? W końcu wytłumaczyli o co chodzi z portretami dyrektorów! I on naprawdę był ciekawy! Nadmienię, że nie poczyniłam mu żadnych większych spojlerów, więc spokojnie, będzie mógł to przeczytać, jak tylko przełamię się w sobie i pożyczę mu książkę. Bo ona wygląda tak pięknie na półce, razem z pozostałymi częściami!

   Jeśli „Przeklęte dziecko” zostanie kiedykolwiek wystawione w Polsce – będę stała jako pierwsza w kolejce po bilety. Jeśli na DVD pojawi się ekranizacja tej sztuki teatralnej – kupię ją bez zawahania. Nawet dwa egzemplarze! Gdy po raz kolejny sięgnę po całą sagę, żeby jeszcze raz przeżyć te magiczne przygody – nie zakończę czytania na siódmej części, bo teraz przecież jest i część ósma. Którą mimo wszystko zaliczam do całej serii. Bo to przecież Potter. Nie można go nie kochać.  


24 paź 2016

Przedpremierowo: "Sekta", czyli kolejny skandynawski kryminał.



   Ravn to dorosły mężczyzna, który jest właścicielem wiernego psa i demonów przeszłości, które krążą nad nim, spijając całą jego energię i wolę życia. Jednak Ravna przy życiu trzyma chęć zemsty za krzywdy, których doznała jego ukochana kobieta i dlatego egzystuje, mieszkając na łodzi, pijąc na umór i podejmując się prac, które przynoszą mu jakikolwiek dochód. A że w przeszłości – tej szczęśliwej, która została mu brutalnie odebrana – był policjantem, imał się zajęć, które w jakikolwiek sposób łączyły się z jego dawnym zawodem.

   Jego największym problemem jest to, że ma wokół siebie ludzi, którzy chcą mu pomóc i nie dają mu się całkowicie rozsypać; a Ravna to denerwuje i irytuje, bo nie przywykł do tego, aby ktoś o niego dbał.
   Pewnego dnia otrzymuje zlecenie od bogatego przedsiębiorcy, który pragnie odnaleźć swojego czterdziestoletniego syna. Jak później się okazuje, poszukiwania te nie są spowodowane tęsknotą za jedynym dzieckiem a potrzebą uzyskania jego podpisu na dokumencie, który przyniesie milionowe zyski dla firmy. Pewnie główny bohater zrezygnowałby z poszukiwań, gdyby wiedział od początku, jaki jest ich powód, jednak zabrnął już za daleko, gdy prawda ujrzała światło dzienne.
Okazało się bowiem, że Jakob, syn zleceniodawcy, był założycielem sekty, która zajmowała się czczeniem Boga i wypędzaniem demonów z ludzkich ciał. Napisał nawet książkę o tym, jak należy egzorcyzmować i jakie są rodzaje demonów. Przyjemniaczek, prawda?

   W pewnym momencie śledztwo, które miało na celu przyprowadzenie marnotrawnego syna przed oblicze ojca, zmienia się w walkę ze złem, które manipuluje ludzkimi umysłami. Rvan staje się nagle jedyną osobą, która może ochronić niewinnych ludzi przed religijnym fanatyzmem.

  Sam początek książki był bardzo mocny. Elektryzujący. Dlatego też nastawiłam się bardzo pozytywnie, wierząc, że powieść faktycznie mnie pochłonie i usatysfakcjonuje. Szczególnie, że z tyłu okładki można przeczytać, jakoby sam autor, Michael Katz Krefeld określał swoje kryminały jako espresso – mocne, stawiające na nogi, bez zbędnych opisów, z minimalną ilością wody. Z kolei książki pióra innych skandynawskich autorów kryminałów porównuje do kawy latte.
Cóż, niestety, muszę stwierdzić, że pan Krefeld albo nigdy nie pił dobrego espresso, albo pomylił się z oceną swojej twórczości.

   „Sekta” mi się dłużyła. Zbyt dużo czasu zajmowało samo śledztwo, które nie obfitowało w żadne zwroty akcji i skupiało się głównie na czytaniu przez Ravna raportu stworzonego przez poprzedniego detektywa, który się tą sprawą zajmował. A to – szczerze mówiąc – lekko mnie nużyło, szczególnie, że miejsce akcji na pierwszych 150 stronach ograniczało się do łódki głównego bohatera, baru i firmy zleceniodawcy.

„Może w świecie potrzebna jest dawka zła, żeby reszta mogła funkcjonować normalnie? Może to rodzaj wentylu bezpieczeństwa dla szaleństwa? Kac Pana Boga?”

   Z pewnością „Sekta” porusza tematy ważne, bo wszelkie organizacje, które skupiają ludzi słabych, niestabilnych emocjonalnie i zagubionych i nakazują im dane zachowania, są nadal żywe we współczesnym świecie. Nie raz w wiadomościach podawano o masowych samobójstwach w sektach, ponieważ ich mistrzowie, przewodnicy, namawiali ludzi do śmierci, twierdząc, że to pozwoli im dosięgnąć Bożej łaski.
   Co do samego rozwiązania tej sprawy nad którą pracował główny bohater, nie jestem przekonana. Coś mi zgrzyta w fabule, coś mnie uwiera, coś sprawia, że ta książka nie spodobała mi się w stu procentach. Chociaż możliwe, że to przez samo nastawienie pisarza, który przygotował mnie emocjonalnie na dobrą, mocną, męską książkę a później, pisząc ją, nie wywiązał się już z tej obietnicy. A przecież najgorsze co może zrobić mężczyzna, to okłamać kobietę. Nawet jeśli to pisarz okłamuje czytelniczkę.

   Nie czytałam poprzednich części przygód Ravna, ale moje blogowe koleżanki zachwalały go za brak „przegadania tematu” oraz za „dosadny język”. Nie wiem czy ja tego nie dostrzegam w twórczości autora, czy po prostu w tej części tych przymiotów zabrakło, Krefeld lekko się wypalił, spoczął na laurach, miał gorszy czas i nie wszystko wychodziło mu tak, jak zawsze.
Spróbuję przeczytać poprzednie części jego przygód i być może wtedy przyznam autorowi rację, że jego proza przypomina espresso. Teraz jednak – po lekturze tej książki – mogę porównać ją jedynie do kawy americano – gdzieś tam espresso się czai, jednak nadal jest zbyt dużo wody, aby rozbudzić moje wszystkie zmysły.

Książka będzie miała swoją premierę 3 listopada. Jeżeli lubicie tego autora bądź przepadacie za kawą americano – zachęcam was do przeczytania.

19 paź 2016

Wszystkim nie dogodzisz – czyli co robię źle na własnym ślubie.



   Bardzo mądra była osoba, która stwierdziła, że każdemu się nie dogodzi. Jednak jeszcze mądrzejsza jest każda kolejna osoba, która sobie te słowa przyswoi, zapamięta i wyryje głęboko w neuronach; dzięki temu uniknie wielu nerwów i histerycznego śmiechu, gdy po raz kolejny ciotki-dobra rada zaznaczają, co robisz źle. Z dobrej woli oczywiście.

   A więc moi drodzy, dzisiaj o tym, co na własnym swoim ślubie będę robiła źle. I mimo że do tego dnia zostało jeszcze osiem miesięcy, ja już teraz popełniam kardynalne błędy.

   Suknia i gołe ramiona.
Lat temu cztery byłam na weselu swojego kolegi, na którym w momencie, gdy panna młoda weszła na kościoła, zawrzało. Wcale nie dlatego, że wyglądała fenomenalnie, pięknie i uroczo – wyglądała ale to nie ma nic do rzeczy – ale dlatego, że miała odkryte ramiona! Wszystkie babcie, ciotki, sąsiadki i reszta osób powyżej 40 roku życia patrzyła na nią tak, jakby miała wymalowany na sukni znak antychrysta co najmniej.
   Ja też już się nasłuchałam, że wstyd iść do kościoła z odkrytymi ramionami, że trzeba mieć odrobinę szacunku do tego miejsca. I tak się zastanawiam – czy Bogu naprawdę przeszkadzać będą moje odkryte ramiona? Raczej tym wszystkim, którzy tak czy siak coś znajdą do znegowania lub skrytykowania. Więc daję im jak na tacy – siebie i swoje ramiona gołe w lipcu, przy temperaturze 35 stopni. Będę się przyzwyczajała do ciepełka przy diabelskim kotle, bo tam na pewno za to trafię.
   A tak na marginesie to suknia moja powinna: być dłuższa/krótsza, mieć mniej/więcej koronek/nie mieć ich w ogóle, być biała/beżowa/w kolorze kości słoniowej, mieć/nie mieć rękawa a do niej powinnam mieć welon dłuższy/krótszy, mniej/bardziej koronkowy, tiulowy/hiszpański/muślinowy.

   Kościół.
Od tego to powinnam chyba w ogóle zacząć. Zaraz po zaręczynach od jednej z koleżanek mojego Łukasza usłyszałam, że po co my robimy ślub w kościele, skoro nie chodzimy do niego do tydzień. Co więcej, na mój argument, że to dla mnie ważne i wierzę – a dla mnie wierzyć w Boga a słuchać księży to dwie różne sprawy – odpowiedziała, że w takim razie powinniśmy sobie pójść do pustego kościoła, złożyć sobie przysięgę i wrócić do domu, skoro księża nam nie pasują.
Dobra, może mieć inne zdanie niż ja, może negować moje zachowanie, może nie pasować jej moja wiara – tak jak i wam. Ale jakim prawem ona będzie decydować czy mogę wziąć ślub kościelny czy nie? Tego pojąć nie mogę.



   Sala
Nikt z naszych rodzin czy też znajomych nie robił wesela w tej sali, którą my zarezerwowaliśmy. Ale! Znajomy brata matki szwagra kuzyn z trzeciego pokolenia powiedział, że jego matki siostry były mąż z nową kochanką i dzieckiem z drugiego małżeństwa byli tam na weselu i rosół był zimny.
Może chłodnik?

   Termin.
O tym już kiedyś pisałam, że ślub biorę w lipcu a tam „R” nigdzie ani nie widać ani nie słychać. W związku z tym okazało się, że moje dzieci będą seplenić.
Jeszcze ich nie ma a ja już im taką krzywdę robię.

   Miejsca do siedzenia.
 O matko moja. Temat trudny i z czasem będzie coraz trudniejszy, bo od jakiegoś czasu słyszę tylko: „chcę siedzieć koło A i B i za nic nie sadzaj mnie obok C i D.” Z usadzaniem gości jest taki problem, że ludzie faktycznie potrafią obrazić się o to, że siedzieli w miejscu niewłaściwym dla siebie. Jakaś cioteczna babcia, którą widzisz po raz pierwszy od niemowlęctwa – i która dziwi się jak Ty wyrosłaś przez te dwadzieścia lat – zechce siedzieć zaraz obok młodych i każda sugestia, że nijak poziom znajomości na takie usadzenie nie wskazuje – równie dobrze można by było tam posadzić położną, która przyjmowała nas na świat – spłynie po ciotecznej babce jak po kaczce. Bo on przecież chce!

   Zaproszenia.
Wiecie co zrobiłam źle w tym temacie? Odmieniłam nazwiska gości.
A przecież „mojego nazwiska to się nigdy nie odmienia i ja jakiegoś tam profesora Miodka słuchać nie będę!”.

   Jak to bez kamerzysty?
Kamerzysty na naszym weselu będzie brak. Nie chcemy, źle się czujemy kiedy nas ktoś nagrywa, nie mam parcia na to, żeby później oglądać film z wesela. Oczywiście robimy źle, bo to pamiątka jedyna w swoim rodzaju i warto w to zainwestować, z pewnością się to zwróci. W jaki sposób to nie wiem, może będę organizować seanse oglądania mojego wesela. Chcecie? 20 złotych za wstęp. Powiem wam, że w tym roku byłam na dwóch weselach, gdzie kamerzysty nie było i wiecie co? Impreza się odbyła, naprawdę. Nawet ksiądz im ślubu udzielił!

   Broda
Ten podpunkt dodaję w imieniu narzeczonego, który ma brodę. I co chwila słyszy, ze powinien ją przyciąć/zgolić/zapuścić – w zależności od wersji – bo na swoim ślubie tak wyglądać mu nie wypada. W sumie to zaoszczędzimy na muszce, bo i tak jej widać spod brody nie będzie, więc mu nie potrzebna.

   Obrączki
Pierścionek zaręczynowy mam z białego złota i zawsze powtarzałam, że bardziej mi się ono podoba niż tradycyjne, żółte. Narzeczonemu też. Dlatego też chcemy mieć obrączki ze złota białego. Zgadnijcie co? Źle! Bo ludzie pomyślą, że jesteśmy biedni i nas nie stać na złoto i mamy obrączki ze srebra. Kurczę, może jak zostawię metkę od jubilera i będę wszystkim pokazywać, to jakoś podniosę swój status społeczny?

   Reasumując wszystkie te wady i błędy, które uparcie popełniamy, jestem cholernie szczęśliwa, że je popełniam. Nasz ślub, nasze „błędy”, nasze zachowania niezgodne z obyczajami. Pójdę z gołymi ramionami do kościoła, gdzie ksiądz udzieli mi ślubu, mąż nałoży mi na palca obrączkę z białego złota, nie będzie tego rejestrowała żadna kamera, później odbędzie się wesele, na które zaproszeni będą osoby z odmienionymi nazwiskami i usiądą tam, gdzie będzie stała ich winietka.
   A później będziemy mieli sepleniące dziecko, bo zdecydowaliśmy się na ślub w lipcu.

   I brawo my!


17 paź 2016

Wołyń.


„Kresowian zabito dwukrotnie: raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie.”

   Byłam w kinie. Po raz pierwszy wyszłam z niego przerażona. Zdezorientowana. Chyba po raz pierwszy zrozumiałam, co znaczy „poczuć” film. Zrozumieć go. Bać się jego przekazu. Moi drodzy – oto „Wołyń”.

   O Wołyniu w moim domu mówiło się dużo; nikt nie ukrywał, że ta zbrodnia miała miejsce kilkadziesiąt kilometrów od nas. Że z ludzi wyszły prawdziwe bestie, że zachowywali się tak, jakby opętał ich sam diabeł. Wtedy nie chodziło im o to, aby zabić. Oni chcieli mordować. Wyrywać kobietom dzieci z brzuchów. Patroszyć oczy. Podpalać dzieci. Przybijać do drzwi. To były tortury w najgorszym wydaniu. I niestety miały miejsce w rzeczywistości.

   Główną bohaterką najnowszego filmu Smarzowskiego jest Zosia, młoda kobieta, która mieszka ze swoją rodziną na Wołyniu. Jest taka sama, jak my: jest zakochana, młoda, beztroska a jej jedynym marzeniem jest na wzór swojej starszej siostry wyjść za mąż i mieć wspaniałe wesele. Niestety, Zosi przyszło żyć w takich czasach, gdzie młodość i beztroska nigdy nie trwały zbyt długo.
To, że była zakochana, nikogo nie obchodziło. Została „sprzedana” za dziesięć morgów ziemi, za krowę, świnie i konia. Musiała wyjść za mąż za wdowca o wiele starszego od siebie, który miał już dwójkę dzieci z poprzedniego związku.
   Później zaczęła się wojna z Niemcami i Zosia musiała radzić sobie sama na gospodarstwie; do pomocy miała nieprzychylną teściową, nastolatkę i kilkulatka, który uparcie twierdził, że nie musi jej słuchać, bo ona nie jest jego matką.
   Przetrwała Niemców, przetrwała Sowietów, przetrwała głód i komunizm. Jednak to dopiero sąsiedzi, ludzie, z którymi dorastała, z którymi witała się co dzień, sprawili, że straciła całą swoją energię, przestała wierzyć, że gdzieś w tym wszystkim jest sens.

   Michalina Łabacz, aktorka, która odegrała rolę Zosi była fenomenalna. Sprawiła, że film nabrał autentyczności, jej postać zmieniała się razem z akcją filmu. Rola Jacka Braciaka, który grał jej ojca, była jedną z lepszych w jego dorobku. Zagrał człowieka, który za nic ma polityczne animozje, którego nie obchodziła wojna ani konflikty wielkich mocarzy. Chciał chronić swoją rodzinę, zapewnić jej byt i bezpieczeństwo. Podczas wielkich zawieruch jego postać dodawała otuchy, spowalniała bieg wydarzeń, ale w sensie pozytywnym – to on uczył dzieci jak prowadzić konia przy wozie, czy przestrzegał przed konsekwencjami grożącymi za dawanie schronienia Żydom.
Dużym plusem tego filmu jest to, że nikt z obsady nie zagrał źle. Każdy statysta zachowywał się tam tak, jak powinien. Każdy gest miał tam znaczenie, miał sens dla całej historii.



   Od samego początku filmu wiedziałam, że musi w końcu nastąpić moment kulminacyjny. Że zostanie w końcu pokazana rzeź, moment, kiedy ludzie zachowywali się jak nie-ludzie. A może... może właśnie wtedy porzucili całą swoją moralność i pokazali, jacy są naprawdę? Smarzowski nie spieszył się z pokazaniem sedna swojego filmu. Budował napięcie, zwlekał z pokazaniem tego, co było nieuniknione.
   Dzięki niemu wiele osób dowie się też skąd wzięła się ta nienawiść. W filmie doskonale pokazane jest to „rodzenie się” demona w ludziach. Najpierw były to ciche plotki, powtarzane między sobą. Później zaczęło coraz głośniej wykrzykiwać anty-polskie hasła. Aż w końcu można było usłyszeć pozwolenie na mordowanie Polaków z ambony cerkwi. A sierpy, młoty i widły były błogosławione, żeby niosły śmierć i cierpienie.

   Jedno, czemu nie można Smarzowskiemu zarzucić to to, że nie był bezstronny. Pokazał oblicza wszelkiego zła – byli i Niemcy i Ukraińcy i Polacy. Każdy z nich zabijał, każdy po to, aby chronić siebie, aby wywalczyć coś, co według ich idei było słuszne. Pokazał również, że w przypływie nienawiści, nie zwraca się uwagi na to, kogo się zabija. Swój, nie swój, Polak, Ukrainiec, dziecko czy kobieta- liczyło się tylko to, żeby zabić. Zniszczyć. Pozbawić godności.
W tym filmie nie ma dobrych i złych. I chyba po raz pierwszy zbrodnie niemieckich esesmanów wydały mi się tak mało bolesne. Jeden strzał. W porównaniu z tym, co musieli przeżywać ofiary Benderowców i Polaków, mszczących się za rzeź, była to śmierć wręcz humanitarna. Łaskawa.

   „Wołyń” stał się dla mnie filmem kultowym w momencie, gdy reżyser przedstawił w sposób analogiczny zabawy weselne ze sposobami mordowania Lachów, czyli Polaków zamieszkujących tamte terytoria. Na polsko-ukraińskim weselu bawiono się rzucając między sobą podpalony konar. Podczas rzezi, rzucano chłopcem otoczonym palącymi się snopami siana.

   Smarzowski sprawił, że zaczęłam się bać. Zaczęłam dostrzegać w ludziach ich drugą naturę – tą skrywaną głęboko pod moralnością, uczuciami, tradycjami i kulturą. Bo jeśli ludzie raz już byli do tego zdolni, to co może sprawić, że drugi raz nie zrobią tego samego?
Wiecie, jak tylko wyszliśmy z kina, powiedziałam swojemu Łukaszowi, że ja na miejscu Zośki bym się zabiła. Nie zniosłabym tej niepewności kiedy przyjdą. Kiedy wtargną do mojego domu, zniszczą wszystko co mam i zabiją mnie i moich bliskich. Przy czym ta śmierć byłaby bolesna i najokrutniejsza. Bałabym się, nie miałabym siły nasłuchiwać czy śmierć przyjdzie dziś czy jutro.

   Nie wiem, czy właściwym byłoby oceniać ten film jako dobry lub zły. Mierzwią mnie recenzje, gdzie bierze się pod uwagę wydźwięk polityczny, gdzie dyskutuje się nad tym, jak Ukraińcy przyjmą ten film. Nie o to w tym chodzi. To przypomnienie o strasznej zbrodni, która miała miejsce i która przez wiele lat była przemilczana. To obraz, który przeraża, ostrzega i przypomina, że pokój, który mamy obecnie, nie musi wcale być trwały. Nie wiadomo kiedy przyjdą niespokojne noce. Kiedy trzeba będzie zacząć się bać ludzi na nowo.


   Teraz możemy tylko jedno – pamiętać o tych, którzy byli. I którzy tam zginęli.  
I dziękować za to, co mamy. I czego nie musimy się bać. 

16 paź 2016

Zabawa na początek tygodnia czyli moje złote rady!


   TAG „Poradź sobie z książką” polega na tym, żeby wybrać ze swojej biblioteczki osiem książek i otworzyć je na losowej stronie a następnie odszukać pierwszy czasownik – o, prawie jak na lekcjach polskiego w podstawówce! - i za jego pomocą odpowiedzieć na pytanie, używając własnej wyobraźni – a więc tego, czego mam dużo.

   Oto pytania:
   JAK ZMIENIĆ ŻARÓWKĘ?


     Książka: Dziecioodporna, autorstwa Emily Giffin
   Żarówki już tak mają, że psują się zawsze w tym momencie, gdy człowiek robi coś niezwykle ważnego. Jak na przykład czyta książkę, albo rozwiązuje krzyżówkę. A więc, żeby ją wymienić, należy PRZERWAĆ daną czynność i zawołać swojego księcia w pantoflach i w flanelowej koszuli (lśniąca zbroja wyszła już z mody) i poprosić go ładnie, żeby odnalazł w czeluściach szafy działającą żarówkę a następnie ją wymienił.

JAK UPIEC CIASTO?

   Książka: Koleje losu, autorstwa Judy Blume
  Ciasto może być różne. Mniej lub bardziej słodkie, z owocami lub bez nich. Jednak zawsze ciasto musi się z czegoś składać a wiecie jak jest – kiedy człowiek czegoś potrzebuje, tego akurat w domu nie ma. Należy więc IŚĆ do sklepu po potrzebne składniki, kupić wszystko co potrzebne i pierniczki, bo pierniczków nigdy za wiele w domu, a następnie wrócić, rozpakować wszystko i orzec, że może lepiej usiąść i poczytać książkę. A zamiast ciasta zjeść pierniki.

JAK NAPOMPOWAĆ KOŁO W ROWERZE?


   Książka: Pan srebrnego łuku, autorstwa: David Gemmell
  O, to pytanie z tych takich trudniejszych. Muszę się wam do czegoś przyznać – nie jeździłam na rowerze jakoś od dziesięciu lat. Nie licząc tego stacjonarnego na siłowni, bo na nim przejeżdżam czasami i piętnaście kilometrów w czterdzieści minut. Brawo moje mięśnie nóg i pośladków!
  Aby wymienić koło w rowerze należy urodzić dziecko i WYCHOWAĆ je na człowieka zaradnego, które w wieku lat sześciu będzie potrafiło pomóc nieumiejętnej matce i napompować koło w rowerze.

JAK DOSTAĆ PIĄTKĘ Z TESTU?


   Książka: Przeznaczeni, autorstwa: Katarzyna Grochola
  Najłatwiej jest po prostu KOCHAĆ przedmiot, którego należy się uczyć. Co jednak, jeśli trzeba przysiąść do nauki czegoś, czego nie lubimy? Albo wręcz nienawidzimy? Ja tak miałam z nauką matematyki – moja nielogiczna logika zakładała, że lepiej się nie uczyć w ogóle, skoro tego nie rozumiem, niż się męczyć. I takim oto sposobem zawsze ze sprawdzianów z tego przedmiotu miałam marną trójczynę.

JAK SZYBKO POSPRZĄTAĆ POKÓJ?


    Książka: Skrajnie mylne sygnały, autorstwa Federici Bosco
   O sprzątaniu pokoju można by napisać książkę. Chociaż w sumie Perfekcyjna Pani Domu już takową napisała, więc bez sensu byłoby się powtarzać. Dla mnie, sprzątanie pokoju zaczyna się od MÓWIENIA do siebie „dasz radę ogarnąć ten bałagan!” Cóż, nie daję rady, bo zawsze w trakcie znajduję jakąś książkę i zaczynam ją czytać. I na tym kończy się akcja sprzątania. Ale grunt, że się staram!

JAK SCHUDNĄĆ?


    Książka: Subtelny urok samobójstwa, autorstwa: Judith Mitchell
   Pierwszym krokiem do schudnięcia jest PRZYZNANIE SIĘ do tego, że wiszące po bokach naszego ciała fałdy nie są oznaką dobrobytu, ale obżerania się po nocach. Później trzeba wziąć się za siebie, zrozumieć, że rozmiar 54 nie jest rozmiarem uniwersalnym i zacząć dążyć do tego, żeby móc zobaczyć swoje stopy. Bo kiedy brzuch zakrywa ci stopy a nie jesteś w ciąży – to wiedz, że jest źle.

JAK NAPRAWIĆ ZEPSUTĄ PRALKĘ?


   Książka: W ramionach gwiazd, autorstwa: Meagan Spooner
  Powiem Wam coś szczerze i brutalnie – nie da się naprawić zepsutej pralki. Trzeba ZAPOMNIEĆ o niej i o wszystkich oszczędnościach, które miały być przeznaczone na wymarzone szpilki.
I pamiętaj – to Twoja wina, bo nie używałaś Calgon do każdego prania!

JAK MIEĆ WIĘCEJ CZASU NA CZYTANIE?


   Książka: Harry Potter i Kamień filozoficzny, autorstwa J.K. Rowling
  Żeby więcej czytać, należy mniej OGLĄDAĆ. Telewizji i Internetów. Zamiast oglądać jak nieznani sobie ludzie biorą ślub, czy też rozbierają się, chcąc zapewnić sobie karierę w show-biznesie, można poczytać książki z irytującymi głównymi bohaterkami. Skoro mówimy już o irytujących bohaterkach, to skończyłam właśnie czytać drugą część „Bezmyślnej”, gdzie występuje nasza kochana Kiera! I muszę Wam powiedzieć, że w trakcie czytania piłam melisę, bo nie mogłam psychicznie wytrzymać. Dziewczę sobie ubzdurało, że jej chłopak nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zacznie przyjaźnić się ze swoim byłym. Ale żeby go nie denerwować, to nie mówiła mu o tym, bo to mogłoby wpłynąć negatywnie na ich związek. 

   Mam nadzieję, że moje rady na coś się Wam przydadzą. A na koniec cytat, który wczoraj wpadł mi w oko:

13 paź 2016

"Bez winy" - uwaga, uwaga, spodobała mi się książka New Adults!


   Zaczynam podejrzewać u siebie zaburzenie psychiczne. Nie wiem jakie, ale objawia się ono tym, że irytują mnie bohaterki książkowe. Nawet jeśli sama fabuła jest ciekawa, styl pisania fenomenalny a bohater – chyba dla proporcjonalności i wyrównania moich bóli psychicznych – jest cudowny. Wiecie może co to za schorzenie?

   Kira i Grayson to dwoje obcych sobie osób, które łączy tylko jedno – oboje mają kłopoty i oboje nie mają pieniędzy, aby sobie z nimi poradzić. Kira, skłócona ze swoim ojcem, pozostała z dwoma tysiącami dolarów w kieszeni plus dobytkiem upchniętym w bagażniku swojego samochodu, Grayson natomiast wyszedł z więzienia i jedyne co mu w życiu pozostało to stara winnica, dom oraz dwójka lojalnych służących, którzy zostali przy nim mimo braku comiesięcznej wypłaty.
   
Pewnego ciężkiego poranka mężczyznę odwiedziła Kira i zaproponowała mu małżeństwo, które rozwiąże ich problemy finansowe. Bowiem jej babcia, kobieta mądra i zaradna, dorobiła się w życiu sporej gotówki, którą przepisała swoim wnukom, pod warunkiem, że założą rodzinę. Czyli dość znany w historii ludzkości warunek – jeśli się ożenisz, dostaniesz pieniądze. Swoją drogą pojęcia nie mam, co ludzie stawiający swoich krewnych w takiej sytuacji chcieli osiągnąć. Małżeństwa na siłę, z przypadku? Teraz w tym celu wystarczy wybrać się do siedziby TVN-u, tam już sobie żony i mężów w ciemno wybierają...

   W każdym bądź razie, młodzi ludzie zgodnie podali sobie ręce i postanowili zostać małżeństwem. Jednak jak to w książkach miłosnych bywa, to, co miało być tylko na papierze, zaczęło się dziać także i w sercu...

   Lubię takie książki. I filmy. To takie typowe komedie romantyczne, które otulają ciepło jak kołderka i które czyta się naprawdę przyjemnie. A czasami pojawi się i dreszczyk emocji, kiedy nagle okazuje się, że jedna ze stron nie jest zainteresowana drugą równie mocno... Ponadto, autorka Mia Sheridan, stworzyła pomiędzy bohaterami realną, mocną więź – nie ma się wrażenia, że to tylko papierowe postacie. One czują, ironizują, bawią się sarkazmem jak szermierką i naprawdę, ale to naprawdę czuć między nimi chemię.

   Skupmy się jednak chwilę na moim problemie - Kira jest córką byłego burmistrza jednego z amerykańskich miasteczek i uważa się za osobę, która kompletnie nie pasuje do wizerunku „bogatych, zepsutych dzieciaków, które są rozpuszczone niczym dziadowski bicz”. Niestety, jednak jest typową przedstawicielką tego gatunku.
   Przychodząc do Greysona, z propozycją małżeństwa, doskonale wiedziała co zrobił, za co poszedł do więzienia i ile miał długów. Dowiedziała się tego między innymi z Internetu. Dlatego jej oburzenie w momencie, gdy przyszły mąż wytknął jej, że znalazł w sieci informacje o tym, że była zamieszana w aferę z narkotykami, było trochę śmieszne.

„Ohydny padalec! Powinnam natychmiast odwołać całą tę szopkę! Jak śmiał mnie tak traktować, kiedy złożyłam mu najhojniejszą propozycję jego oślizgłego życia? Jego arogancja nie znała granic.”

   Ten ohydny padalec był –  aby wyrównać moje krzywdy – bohaterem idealnym. Wiecie, taki skryty, tajemniczy, ale kiedy przed kimś się otworzył, to okazywał się bardzo czułym i wrażliwym mężczyzną. Czyli to taki typ, który podobno najbardziej podoba się kobietom. 
   Swoją drogą, zastanawiałam się kiedyś, dlaczego kobiety chcą mieć takiego faceta, który z zewnątrz wydaje się być groźnym i mega-męski a w domowym zaciszu zamienia się w idealnego męża i ojca. Ale to temat na osobny wpis. 

„Jesteśmy małżeństwem i przyjdą takie chwile, że będziemy mieć odmienne zdania i pokłócimy się, czy nawet będziemy podważać opinię drugiej strony. Przyjdą chwile, że moja miłość do ciebie wyciągnie na światło dzienne wszystkie moje skrywane lęki. Ale moja przysięga brzmi tak: cokolwiek by się nie działo, nigdy nie wyjdę z pokoju, dopóki się nie pogodzimy.”

   Na wspomnienie zasługują dwie postacie drugoplanowe a więc Charlotta i Walter, którzy pracowali u rodziców Greysona a po ich śmierci, pozostali u młodego chłopaka, pomagając mu nie tylko dorosnąć, ale i ogarnąć swoje życie. Jako że nie mieli własnych dzieci – ich syn zmarł we wczesnym dzieciństwie – traktowali go jak swojego, mimo że obie strony nigdy sobie tych czułości nie okazywały. I mimo tego, że Greyson zwalniał w złości Charlotte dwa razy w miesiącu, to w głębi duszy traktował ją jak dobrą matkę, której nigdy niestety nie miał, bo w losie przypadła mu taka, której nie powinno się zazdrościć.

   „Bez winy” to słodko-gorzka historia o tym, że miłość nie zawsze musi być od pierwszego wejrzenia. Niekiedy pojawia się ona po pewnym czasie, niespodziewanie ii ukradkiem, nawet wtedy, gdy nie jest specjalnie oczekiwana. To książka pełna sarkazmu, słownych przepychanek i miłości, o której czasami chciałaby przeczytać każda z nas. 

„Dziś możesz mieć bardzo zły dzień, ale jutro może przyjść najpiękniejszy dzień w twoim życiu. Musisz tylko do niego dotrwać.”

   Jeśli polecam ją ja – największa hejterka „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a” i osoba, która stroni od książek z pokroju NA, to oznacza, że naprawdę warto ją przeczytać. A jeśli przeczytacie i się wam nie spodoba, to stawiam czekoladę! Taka jestem pewna swego!

12 paź 2016

"Jamnikarium" - coś dla miłośników czworonogów, szczególnie tych długich.


„Jamnik składa się głównie z nosa”.

   U nas w rodzinie od zawsze było tak, że zwierzęta traktowane były na równi z człowiekiem. Rzadko kiedy się zdarzało, żeby pies spał w budzie a nie w domu, albo żeby koty w zimie nie wylegiwały się na gorącym piecu. Z dzieciństwa pamiętam, że nawet jak nie było potrzeby palić w zimie pod kuchnią kaflową, to i tak się to robiło, żeby kociaki mogły się tam położyć i wygrzewać.

   Kiedy miałam kilka tygodni, moja mama dostała psa. Jamnika szorstkowłosego, najmilszego i najukochańszego na świecie. Nazwali ją Pusią, chociaż ja uparcie wołałam na nią Piesa, kiedy już nauczyłam się mówić. Kochałam ją bezgranicznie; wszędzie chodziłyśmy razem, była moim pierwszą zwierzęcą przyjaciółką.
   Kiedy w wieku siedmiu lat się przeprowadziliśmy do miasta, Pusia została na wsi, u babci a ja w panice musiałam ją odwiedzać codziennie po szkole, bo tęskniłam. I ona chyba też, bo zawsze się we mnie wtulała i siedziała zadowolona, spokojna.
   Uwielbiała krówki, chociaż pies nie powinien jeść czekolady. Kąpać się za to nie lubiła i dlatego w swoim psim życiu była wykąpana tylko kilka razy.
   Umarła po jedenastu latach, przez głupią nosówkę. I to był chyba jeden z najgorszych dni w moim życiu, bo wtedy po raz pierwszy straciłam kogoś, kogo kochałam.

I znowu mała ja. Tak, byłam blondynką!

   Dlatego też jamniki kojarzą mi się z dzieciństwem i ze szczęściem. Dlatego też książka „Jamnikarium” stanie u mnie w domu na miejscu honorowym.
   Agata Tuszyńska i Lonia, jej jamnik, napisali wspólnie książkę. O jamnikach, o ich właścicielach i o tym, jak mocna potrafi być – wbrew pozorom – człowiecza miłość. Część narracji prowadzona jest przez Agatę, która opisuje ze swojej perspektywy życie z psem. Z kolei druga część pochodzi z ust Lońki, który – bo wbrew imieniu to pies a nie suczka – opowiada o tym, jak to jest mieć właściciela i tęsknić za nim, gdy ten wychodzi do pracy na wiele długich, psich godzin.

„Pierwszego dnia Bóg stworzył Jamnika.
(…)
Siódmego dnia Bóg chciał odpocząć, ale musiał wziąć Jamnika na spacer.”

   Opisane są tam jamniki wszystkich najsłynniejszych przedstawicieli naszego gatunku; pojęcia nie miałam, że właścicielami tych czworonożnych długaśnych stworzeń byli Lem, Tyszkiewicz, Mrożek czy rodzina Kuroniów.
   Pegaz, pierwszy jamnik Stanisława Lema miał swoją ulubioną poduszkę, którą wszędzie za sobą nosił. A kiedy poduszka była prana, pies nie spuszczał jej z oka, póki nie była już wysuszona i gotowa do oddania w psi pyszczek.
   Książka jest pięknie wydana; w środku znajduje się mnóstwo zdjęć, rycin, odręcznie pisanych wspomnień o jamnikach. Twarda okładka, duża czcionka oraz wyzierające zewsząd mordki jamników sprawiają, że tą książkę czyta się z uśmiechem na twarzy. 
   To książka o miłości do psów –wszystkich. Chociaż głównie tych o krótkich łapkach i długim kręgosłupie.


   Po lekturze tej książki coraz bardziej przekonuję się, że każdy psiak ma swój specyficzny charakter, zupełnie jak człowiek. Tyle tylko, że one są mniej skore do brutalności i do obłudy. Kiedy się cieszą, machają całą długością swojego ogona, kiedy się smucą, to nawet ich uszy wydają się być przygnębione. Są – ciągle obok, niedaleko, żeby pocieszyć w trudnej chwili i żeby przytulić się swoim pieskim cielskiem, kiedy człowieka coś boli. Zwłaszcza dusza.

   To była moja pierwsza recenzja na portalu Dużeka. Rozwijam się szybciej niż Polska gospodarka! 

   

11 paź 2016

Ile kosztuje ślub? Czyli porozmawiajmy o tym, o czym rozmawiać nie wypada.


   Dzisiaj teoretycznie wpis powinien być recenzencki, ale muszę czekać aż pojawi się najpierw na portalu a dopiero później będę mogła umieścić go tutaj. Żebyście za bardzo nie tęsknili, wygrzebałam z czeluści plików niepublikowany wcześniej post o tym, ile kosztuje zamążpójście. Tak, wiem, kulturalni ludzie nie rozmawiają o finansach.

   Dawno już wiadomo było, że na ślubie się zarabia – przy czym nie zarabiają Młodzi a wszelkie instytucje, które pomagają w organizacji tego wyjątkowego dnia. Historie obrazujące ten proceder będą po trochu z moich własnych doświadczeń, po trochu zasłyszane z Internetu i ciut opowiedziane przez bliższych i dalszych znajomych.

   Jedzenie. Przy wpisie z okazji Sylwestra wspominałam wam, że dziwi mnie jakim cudem w ten jeden dzień w roku kawałek mięsa, sałatka i ziemniaki z lampką wina osiąga niebagatelną cenę 150 złotych, kiedy w dzień powszedni ten sam zestaw kosztuje jedynie 35,50. Magia fajerwerków zostaje jednak przebita przez magię sukni ślubnej i garnituru, ponieważ lokale się cenią. I naprawdę, kiedy słyszałam cenę „150 złotych za osobę” to miałam ochotę całować właściciela sali po stopach, bo jest to jedna z lepszych ofert, jakie można otrzymać. A jeśli do tego nie trzeba płacić „korkowego” i opłaty za salę – to już jest coś.
   W mojej okolicy jest sala, w której płaci się 5 tysięcy za sam wstęp do niej + oczywiście za talerzyk, w kwocie 320 złotych za osobę. Bajecznie!

   Fryzjer/kosmetyczka. Dobra kosmetyczka to skarb; tak samo jak dobry fryzjer. Razu pewnego byłam na weselu, gdzie pewna pani opowiadała mi, że od lat czesze się u jednej fryzjerki i zawsze na wszystkie wesela znajomych i rodziny robiła tą samą fryzurę – lekko podkręcone loki. I zawsze za tą usługę płaciła 80 złotych. Kiedy poszła TAK SAMO uczesać się do tej pani na swój ślub (o czym niestety wspomniała) zapłaciła 180 złotych. Bo to przecież fryzura ślubna i nie ważne, że zrobiona identycznie jak każda poprzednia. Nie, żadnych kosmetyków utrwalających nowoczesnych na włosach rozpylanych nie było. Specjalnie zapytałam.

   O sukni to ja wspominać nie będę, bo w swojej jestem zakochana i zdecydowanie mogłabym za nią zapłacić i dwa razy więcej, mimo że to tylko trochę białego materiału.

   O, teraz to będzie kontrowersyjnie. Kościół. Wiadomo – sakrament powinien być darmowy, jednak za ślub się płaci. Dobra, nie za ślub, ale za mszę, podczas której zostanie on udzielony. Ceny są naprawdę różne i po tym, co się naczytałam na pewnym forum, muszę przyznać, że my trafiliśmy na wspaniałego księdza, który jak mówi „co łaska”, to nie dodaje „ale nie mniej niż...” Naprawdę, niektóre kościoły mają swój cennik za ślub. Plus osoby cennik ma organista i kościelny i z bólem serca przyznaję, że ich stawka godzinowa przewyższa wszelkie budżetowe pensje. Bo 200 złotych za 45 minut posługi to naprawdę niezły zarobek i tak się nawet przez chwilę zastanawiałam, czy by nie posłać mojego narzeczonego na kościelnego, żeby w soboty trochę dorobił. Na organistę się nie nadaje, bo grałby wszystkim utwory Black Sabath zamiast marszu Mendelsona.
   Jedna z moich koleżanek wymarzyła sobie ślub w Katedrze i za tą przyjemność zapłaciła tysiąc złotych; oczywiście w cenę nie wchodziły żadne dekoracje, brak było też dywanu – to już musiała załatwiać we własnym zakresie.

   Ale wiecie – mnie zawsze najbardziej bawią koszty ukryte. Czyli takie, które nagle wyskakują niczym królik z kapelusza i straszą swoją wysokością. Na przykład udekorowanie kościoła przez florystkę może kosztować 400 złotych, co przyciąga klientów jak wabik – później niestety okazuje się, że trzeba zapłacić do tego jeszcze za każdego kwiatka i nagle zwykła margerytka kosztuje 6 złotych, bo to specjalna odmiana, która więdnie dopiero po 5 godzinach a nie po 4, jak taka zwykła.
   Raz na uczelni usłyszałam historię, jak to panna młoda malowała się na swój własny, osobisty ślub i musiała makijażystce dopłacić 30 złotych, żeby ta zechciała ją psiknąć utrwalaczem. Niby mało, ale gdyby tak zebrać wszystkie te ukryte koszty, to nagle się okazuje, że trochę pieniędzy nieplanowanych poszło.
   Co do kruczków ukrytych, to opowiem wam o niedawnym ślubie, na którym była moja koleżanka. Otóż, wszystko co mogło się przed ślubem posypać – posypało się. Makijażystka odmówiła młodej malowania z dnia na dzień, fotograf się rozchorował a suknia była źle uszyta. Co by jednak nie mówić, fotograf znalazł za siebie zastępstwo, niestety – kamerzyści, gdy dowiedzieli się o tej zamianie strzelili focha niczym dwunastolatka, która nie mogła pojechać na koncert Biebera i odmówili kamerowania. A w umowie nie było żadnych zapisów o tym, że mają obowiązek pracować z osobą której nie lubią, albo chociaż wyznaczyć zastępstwo. W rezultacie zaliczka przepadła, kamerzystów było brak a fotograf-zastępca robił zdjęcia głównie jedzeniu.
Tyle dobrego, ponoć suknia była piękna.

   Ale jak źle, pod górkę i drogo by nie było – ślub ma się raz w życiu i jeśli ma się możliwość, to można się pokusić na ten wydatek. Jak do tej pory nie żałuję żadnego wydanego grosza i mam nadzieję, że nie pożałuję kolejnych, które w międzyczasie przyjdzie mi wydać.
   Ma być wyjątkowo, bajecznie, cudownie – żebym miała o czym opowiadać wnukom, jak już znudzi im się słuchanie jak to babcia była sławną blogerką książkową, którą zapraszali do telewizji i przeprowadzali z nią wywiady.


7 paź 2016

Kwiatki z wyszukiwarki i moje niepublikowane zdjęcia z dzieciństwa.


   Jestem chora. Tym przygnębiającym akcentem chciałabym rozpocząć dzisiejszy wpis.

   Co dziwne, katar i uczucie ciągłego zimna przyszły niespodziewanie. Wczoraj byłam pełna wigoru, siły i wewnętrznego spokoju, dzisiaj siedzę zakopana w kołdrach i kocykach i widać mi tylko i wyłącznie czubek nosa. I ręce, bo pisać jakoś trzeba.
A chciałabym napisać dzisiaj o czymś ważnym, bo o „ulubionym jabłeczniku Hitlera”, który tak was ostatnio zaintrygował. Do tego aż stopnia, że teraz pokazuje mi, że piętnaście osób weszło na mojego blogu po tym haśle. Czekam aż CBA się mną zainteresuje i wparuje do mojego mieszkania o 5 nad ranem.



   „Ulubiony jabłecznik Hitlera” - dobra, przyznam się wam. Nie wiem jaki był jego ulubiony jabłecznik. Nie jestem nawet pewna, czy on takie smakołyki lubił, bo szczerze mówiąc, to nie wyglądał na fana słodkości. Żeby nie było! Traktuję was serio i nawet szukałam w Internecie informacji o jego zamiłowaniach żywieniowych i jedyne co znalazłam to informację, że w Indiach sprzedawane są lody o nazwie „Hitler” a ich logiem jest... wizerunek samego Hitlera. W cylindrze ze swastyką.

   "Co dla mamy na urodziny" – to w dużej mierze zależy od mamy. Są takie, które ucieszą się z dobrego wina, inne zaś zaczną pakować walizki swojego jedynego dziecięcia, gdy to postanowi wręczyć jej na urodziny alkohol - bo to przecież zbrodnia i nie wypada!
Znam ze słyszenia przypadek, gdzie pewna mama obraziła się, jak otrzymała od córki karnet do spa - bo skoro dała jej „takie coś”, to musi myśleć, że jest zaniedbana i potrzeba jej fachowej pomocy, żeby wyglądać jak człowiek.
Więc wiecie – nigdy łatwo nie jest.

   „Jak się nie zakochać będąc w uzdrowisku” - nigdy nie byłam w uzdrowisku. Temat zakochania już trochę lepiej znam, aczkolwiek możliwe jest, że takie zakochanie się w szkole jest całkiem inne niż to w uzdrowisku. Wiadomo – inne powietrzne, inne fluidy. Z książek i starych filmów wiem, że w uzdrowiskach zakochują się najczęściej osoby starsze, które w końcu odnajdują tam miłość jedyną i wymarzoną, która umykała im przez lata. Taki przykładowy Rysiek męczył się przez lat dwadzieścia z Elżbietą, był nieszczęśliwy i pogrążony w smutku a później pojechał do uzdrowiska podratować zdrowie i bach! poznał Aldonkę i się zakochał na amen. A to zapytanie może wpisała w wyszukiwarkę właśnie Elżbieta, której Ryszard do uzdrowiska wyjeżdża?

   „Pomadki dla 60-tki” - a co to, te dla dwudziestek nie są takie same jak dla sześćdziesiątek? Przecież i kobieta dojrzała może zaszaleć, pomalować usta na krwistą czerwień i zachwycać chłopców w swoim wieku. Lub młodszych, bo teraz to różnie bywa.
W sumie w Rossmannie była promocja, to mogły się panie 60-tki zaopatrzyć w stosowny zapas.

   „Pejcz fantazje” - znowu? Wy to tylko o jednym, no naprawdę! Zamiast książki poczytać, porozmawiać, napawać się jesienną aurą, to wy tylko o seksie. Ale dobrze, wyż demograficzny się przynajmniej zrobi.



   Ostatnio w sieci pełno  LBA, dlatego perfidnie wybrałam sobie po kilka pytań z każdych i na nie odpowiem. Tak, odpowiadam tylko na te pytania, które są dla mnie wygodne.

   Dlaczego robisz rzeczy, których nie lubisz?
Bo muszę. Chociaż staram się robić je jak najrzadziej, ale niekiedy – wiadomo- nie ma wyboru i trzeba swoje odbębnić. Szczególnie nie lubię robić tego co muszę w zimie, bo zwykle łączy się to z opuszczeniem ciepłego pomieszczenia i wyjściem na mróz. A tego to nie lubię.

   Czy jest coś, co robisz gorzej, lepiej lub po prostu inaczej niż pewni ludzie?
Dobra, nie będę dzisiaj skromna. Uważam, że lepiej piszę. Może nie tak dobrze jak Tołstoj albo Mickiewicz, ale mam jeszcze trochę lat do przeżycia, więc jakieś dzieło jeszcze stworzę. A potem wasze wnuki będą je analizować na lekcjach języka polskiego.
Co robię gorzej? Zdecydowanie prowadzę samochód, bo się tego boję.

   Są ludzie, którzy cię lubią. Jak myślisz, za co?
A czort ich jeden wie! 

   Blogujesz dla siebie czy dla innych?
Dla wszystkich moich fanów – czyli chyba dla samej siebie.

   Po trupach dążysz do celu?
Yuh, w trupach jest dużo zarazków, bakterii i wolnych rodników, więc lepiej omijać je z daleka. Poza tym nie jestem taka zła i wredna, żeby dla swoich osiągnięć kogoś zabijać – co najwyżej mogłabym kręgosłup przetrącić.

   Czego nie zjadłabym za żadne skarby tego świata, łącznie z Chinami Ludowymi?
Kota. Psa. Chomika. Królika. Kanarka. Ogólnie całego zoologicznego.

   Dzień bez czego jest dniem straconym?
Mokrego psiego nosa!

   Sposób na poprawę humoru w deszczowe dni?
Mokry psi nos! I a propo tego, przedstawiam wam moje zdjęcie z dzieciństwa z ukochanym psiakiem – co jest jednocześnie zapowiedzą poniedziałkowej recenzji. Ciekawe czy zgadniecie o jakąś książkę może chodzić....  

Tak, byłam taka słodka i różowa. 

4 paź 2016

Ślub na głowie, zaproszenia i sytuacja w kosmetycznym.


    Podejrzewam, że lubicie moje historie dotyczące ślubu, więc kontynuujmy. Szczególnie, że pogoda za oknem nie rozpieszcza, to miło będzie pomyśleć o cieplejszych i radośniejszych dniach.

   Ostatnio zdecydowaliśmy się po długich i ciężkich rozmowach na ślubną papeterię. I tutaj muszę powiedzieć wam, dziewczęta, jedną rzecz – mężczyzna olewający kompletnie przygotowania ślubne to problem, ale mężczyzna wybierający z zaangażowaniem zaproszenia to całkiem inna para kaloszy.
   Mój najwspanialszy wziął sobie do serca moją prośbę, żeby pomógł mi w wyborze. Inaczej mówiąc, sama sobie ten sznur na szyję założyłam. Co podsyłałam mu jakieś propozycję, to w każdej było coś nie tak. I to w taki sposób jak tylko facet może się czepiać, jak na przykład podkreślenie pod napisem "Zaproszenie". W każdym razie w końcu są – dziewięć miesięcy przed, ale mamy do zaproszenia kilka osób, które zwykle siedzą za granicą a w okolicach listopada przyjeżdżają na tydzień-dwa i nie opłacałoby się nam zamawiać specjalnie dla nich osobnego sortu. Poleżakują jak dobre wino i nabiorą mocy urzędowej.
   A tak wyglądają w wersji finalnej -


   Mieliśmy dylemat z kwestię tego, o co prosić zamiast kwiatków. Tak, wiem, nie powinno się prosić o cokolwiek, bo to w złym stylu i takie plebejskie. Zrozumiałam.
   Początkowo chcieliśmy prosić o książki, jednak ktoś mądry stwierdził, że dostaniemy wtedy kilka egzemplarzy Biblii i kamasutry, ewentualnie najnowszą książkę Ewy Wachowicz. Poprosiliśmy więc o coś dla mnie – wino i dla niego – totolotek. Jak nic nie wygramy w totku to chociaż upijemy się tym winem w ramach żalu i desperacji. Poza tym – będziecie mogły mnie odwiedzać, bo trunków nie braknie!

Jest i wersja dla niezdecydowanych. 

   Rozmawiając ostatnio z koleżanką stanęłam przed odwiecznym dylematem, który trapi wszystkie panny młode – welon czy wianek. Należy przyznać, że to niełatwa decyzja, bo w końcu ślub się bierze raz w życiu i drugi raz takiego wrażenia na wszystkich krewnych i znajomych już nie zrobię. Po długim zastanowieniu postanowiłam, że w dniu ślubu będzie jednak tradycyjnie welon a wianek założę na sesję, co by zdjęcia wyglądały szałowo. Gorzej, że moje włosy nadal nie chcą rosnąć jak na drożdżach – mimo że piję drożdże – i nie będę miała pięknych, długich włosów. No, chyba że sobie takowe kupię, bo i taka jest możliwość.


   W ogóle to myślałam zawsze, że spieszymy się z tymi przygotowaniami, że nadmiernie szaleję. Jak się okazało – nic podobnego! Na pewnej grupie ślubnej jednak dziewczyna planuje swój dzień na wrzesień 2019 roku (za trzy lata, gdyby ktoś nie był dzisiaj gotowy do liczenia) i pytała co ona musi zrobić, bo ma wrażenie, że o czymś zapomniała i nie zdąży! I zapytała czy może kupić już teraz suknię, bo potem to różnie może być. No tak, może wejść w życie ustawa, że zakazana będzie sprzedaż sukni ślubnych. Dziewczyna ma łeb na karku a reszta zostanie z ręką w nocniku.
   Także ten... jak planujecie wyjść za mąż w niedługim czasie to się pospieszcie, bo nie zdążycie.

   Na koniec nie o ślubie, ale opowiem wam jaka spotkała mnie historia z wredną sprzedawczynią. Pewnego razu wysłałam swoją mamę, żeby po drodze do pracy wstąpiła mi do sklepu kosmetycznego i kupiła podkład do twarzy (panowie, chodzi o tapetę). Jako że moja rodzicielka bywa czasami dość zakręcona, dałam jej opakowanie po starym podkładzie, który osiadł jeszcze na ściankach a poza tym było tam napisane jaki to odcień, numerek i jaki ma filtr. A i koniecznie chciałam taki do skóry normalnej, bo to się rozchodzi o Revlon a tam mają i do normalnej i do tłustej.
   Dzwoni i mówi, że mojego odcienia do normalnej nie ma, ale jest taki sam identyczny do tłustej. Jako że kiedyś już go opacznie kupiłam, powiedziałam, że tamten jest zbyt różowy na moją skórę i żeby go nie kupowała. Po pracy mama wróciła zadowolona z podkładem i powiedziała, że sprzedawczyni zarzekała się, że to to samo i mam sobie w domu zobaczyć przez szybkę a jak nie będzie mi pasował, to mogę go oddać a ona zwróci mi pieniądze. Zastrzegła tylko, żeby go nie otwierać. Ok, patrzę z urzędu, mówię że to nie to i na drugi dzień rano zmierzam krokiem smętnym do sklepu.
    Sprzedawczyni podkład do rąk wzięła, wysłuchała, że to nie ten odcień, że mi nie pasuje i go nie chce. Po czym patrząc mi prosto w oczy, z ironicznym uśmieszkiem odkręciła go i powiedziała: „ale przecież to jest otwarte”. I że przyjąć nie może. No myślałam, że tam wyjdę z siebie; nigdy zbyt asertywna i odważna nie byłam, ale wtedy pokazałam na co mnie stać. Brawo ja!
   Sprzedawczyni stwierdziła, że kolory się różnią, bo mój stary już się utlenił (tak, z gamy „naturalny beż” na „opaliłam się na Majorce”) i że to jest to samo. Po ciężkich chwilach spędzonych na tłumaczeniu jej, że to jest inny odcień i w ogóle podkład jest to innego rodzaju cery i że przecież umawiała się na zwrot, w końcu orzekła, że mogę w zamian za podkład wybrać inny towar. Tak, bo miałam akurat ochotę nakupić szamponów, odżywek i balsamów za 50 złotych.

   Sklep omijam szerokim łukiem, rozpuściłam famę wśród znajomych i dalej mną telepie, jak sobie o tym przypomnę. A podkład kupiłam w innym sklepie, bez żadnych problemów. 
   Całą historię można podsumować tylko w jeden sposób: 


   PS - Zajrzałam właśnie w swoje "kwiatki z wyszukiwarki" i znalazłam tam hasło "Ulubiony jabłecznik Hitlera". Zaczynam się bać własnego bloga.