30 wrz 2015

Krótka recenzja, choroba, podsumowanie września i stos, czyli to, co blogerzy lubią najbardziej.

   Witam was kaszlem i zasmarkanym nosem! Jesień rozpanoszyła się w pełni także w moich oskrzelach, płucach tudzież innych narządach oddechowych. Wierzę, że hektolitry herbaty z cytryną i ciepły kocyk pomogą mi stanąć na nogi przed piątkiem, kiedy to zaczynam piąty, ostatni rok studiów. A zaczynam nie od byle czego, co od ... filozofii. Na co mi filozofia na prawie tego nie rozumiem, ale zapewne po dwudziestu godzinach wykładu zrozumiem. I wtedy wam powiem.

   Dwa tygodnie temu przyszła do mnie książka, która bierze udział w Booku Tour. Jako, że uwielbiam takie radosne blogerskie podawajki i zamiany książkowe, chętnie przyłączyłam się i do tej akcji. Teraz pokrótce napiszę wam, co sądzę o książce a później dam wam szansę przyłączenia się do nas.

Zestaw chorobowy.
   W Ameryce wszystko jest lepsze; jedzenie, kultura, najazdy kosmitów. Tego uczy nas dzisiejszy współczesny świat a my dajemy się temu omamiać, radośnie przyklaskując i patrząc z nostalgią na daleki zachód, gdzie ludzie się otyli i radośni. Bądź radośni i ze zmniejszonym operacyjnie żołądkiem.
   W wielkiej i wspaniałej Ameryce mają też przystojnych detektywów. Nie to co u nas, gdzie śledczy wygląda jak typowy wujek Franek w za dużej marynarce i przydługich spodniach, z niemodną od kilkunastu lat fryzurą. Tam detektyw jest męski, pociągający, hipnotyzujący. Wyróżnia się, ale jednak przemyka chyłkiem. Jest, ale go nie ma.
   Takim detektywem jest główny bohater książki Marty Bilewicz, Lucas Scarlett. Przyciąga do siebie kobiety niczym magnez i pozostawia je samym sobie po kilku upojnych nocach. Nie dlatego, że jest podły i nieczuły; on po prostu kocha wszystkie kobiety i nie wyobraża sobie życia przy boku tylko jednej z nich.
   Lucky, jak nazywają go przyjaciele, prowadzi wraz z Tomem i Laurą agencję detektywistyczną. Podczas jednej z akcji Tom zostaje postrzelony i na pomoc przychodzi im obca kobieta, która oferuje się zabrać rannego do swojego domu, by nie informować o całym zajściu policji. Spanikowany widokiem krwi przyjaciela i zachęcony urodą nieznanej przedstawicielki płci pięknej, Lucas zgadza się na ten dość nietypowy plan.
   A później już wszystko pędzi z prędkością światła. Oczywiście główny bohater i piękna nieznajoma o imieniu Chelsea, szybko nawiązują płomienny romans, bogato zdobiony łóżkowymi zabawami, przerywany szybką akcją pełnej tortur, pościgów, strzelaniny i niebezpiecznej jazdy samochodem (wszak Chelsea nie jest byle kim a postrzelenie Toma nie było przypadkowe). Pojawiają się bardzo źli panowie, którzy nie mają wobec Lucasa miłych zamiarów a i on nie zamierza im odpuścić. Muszę przyznać, że akcja może spokojnie dorównywać filmom z Brusem Willis'em czy też z Tomem Cruis'em.
   Autorka połączyła w jednej książce to, co lubią najbardziej mężczyźni i to, za czym przepadają kobiety, czyli piekielną akcję i wielki romans. Czy to połączenie wyszło udanie? Moim zdaniem tak, chociaż muszę z żalem przyznać, że skarpetki z zachwytu mi nie spadły ze stóp, może lekko się tylko zsunęły. To dobra książka na dwa wieczory, podczas których można stracić spędzić naprawdę miły książkowy czas.

   Trochę mierzwi mnie, kiedy polscy autorzy piszą o zagranicznych bohaterach. Gdyby Lucas był Łukaszem a Tom Tomkiem, to zapewne podeszłabym do tej książki z większym entuzjazmem. Chociaż gdyby Lucas był Polakiem, to pewnie nie byłby przystojny. Tylko wujkowaty.  

                                                                          ***

   Jeśli macie ochotę przeczytać tą książkę (naprawdę jest dobra, nie przejmujcie się moją zgryźliwością) to zostawcie w komentarzu swojego maila a ja skontaktuję się w ciągu 3 dni z wylosowaną przeze mnie osobą, która otrzyma tą książkę a później pośle ją dalej w blogerski świat. Zasady znajdziecie pod tym linkiem

                                                                          ***

   Co do podsumowania września to zamiast wyliczać wam co przeczytałam i ile to miało stron (nie mam pojęcia, nigdy nie wpadłam na to, żeby to policzyć) wolę pokazać wam jak szukaliście mnie w googlach:

- trupia woda - interesujące. Może ktoś chce kogoś zatruć trupią wodą i szuka u mnie inspiracji?

- miłosne słowa na sześć liter - kurczę i takie rzeczy da się u mnie znaleźć? Czekajcie, bo teraz myślę jakie są miłosne słowa na sześć liter... (7 minut później) mam! "kocham" - jakie to banalne!

- agata kądziołka wałbrzych - jak w stopę strzelił, w Wałbrzychu nigdy nie byłam. Chyba to znak, że trzeba się tam wybrać na wakacje.

- mam kocie oczy demotywator - a co! Jak pomaluję to mam i kocie. I psie też umiem robić i chomicze i każde oczy umiem zrobić. Gorzej, że to demotywator jest... 

   I, żeby wszystkiemu stało się zadość - stos, który mam nadzieję ogarnąć do końca w pierwszej połowie października:


   Trzymajcie kciuki, żeby mi się to udało! Na piątek czeka już cieplutka, gotowa recenzja książki "Ślad życia, ślad śmierci", więc miejcie oczy i uszy szeroko otwarte za dwa dni. Później, zapewne pod koniec weekendu pojawi się ostatnia książka serii "Wodospady cienia" C.C. Hunter i oficjalnie pożegnamy się z naszą fantastyczną bohaterką. A co po weekendzie? Zapewne "Ostatnie dni królika", "Byłam tu" i jeśli się uda, "Okupacja od kuchni". Resztę zostawimy sobie na smakowity deser. 

   Tymczasem żegnam was kichnięciem! I pamiętajcie o swoich mailach w komentarzu, jeśli chcecie przeczytać i zrecenzować "Goniąc cienie".

AKTUALIZACJA: Porywam się z motyką na słońce i biorę udział w konkursie na Literacki Blog Roku. Jeśli chcielibyście oddawać swój głos na mnie to zaraz na samej górze po prawej stronie znajduje się klik odsyłający. Będę wdzięczna bardzo, bardzo za każdy głos. 

29 wrz 2015

Wywiad z Tanyą Valko

Zapraszam was dzisiaj na wywiad, jaki miałam przyjemność przeprowadzić z autorką bestsellerowych książek, panią Tanyą Valko. Niektórzy z was znajdą ją znakomicie z jej "Arabskiej sagi", lub tej jeszcze się toczącej, "Azjatyckiej". Ci, którzy jeszcze jej nie kojarzą, mam nadzieję, zdecydują się sięgnąć po jej książki, bo naprawdę warto. Autora mieszka w miejscach, gdzie noga większości z nas nigdy nie postanie i tworzy historie, które jak sama mówi, oparte są na prawdziwych wydarzeniach.

A(gata) K(ądziołka): Witam serdecznie. Na początku chciałabym podziękować za tak wielkie wyróżnienie; nie spodziewałam się, że wygram, a tu taka niespodzianka!
Moje pierwsze pytanie będzie dotyczyło Pani podróży – zwiedziła Pani kawałek świata – czy jest jeszcze jakieś miejsce, które chciałaby Pani odwiedzić?

T(anya)V(alko): Świat jest wielki i taki ciekawy, a moją pasją są podróże. Moim marzeniem jest paromiesięczna wyprawa po Amerykach, a w regionie, gdzie teraz mieszkam, chciałabym jeszcze zwiedzić Japonię, Chiny i Indie. Aby dokładnie poznać te 3 kraje i zobaczyć ciekawe miejsca, potrzebowałabym paru urlopów.

AK: Gdzie chciałaby Pani osiąść na emeryturze?

TV: To jest właśnie dylemat. Miałam chętkę na Bali, ale trochę się boję (sama siebie przestraszyłam moją książką, a raczej poszukiwaniem i odkrywaniem prawdy o tej wyspie i Azji w ogóle). Kiedy pojechałam do Kambodży, stwierdziłam, że to cudny i niedrogi kraj, pyszna kuchnia i życzliwi ludzie. Nawet znalazłam drewniany domek na palach z internetem J, lecz ciągle nie mogę zapomnieć o Czerwonych Kmerach… Ostatnio zakochałam się w Gili Trawangan, małej wysepce w Indonezji, na której nie ma żadnych pojazdów mechanicznych, jest za to spokój, cisza i cudowne morze pełne kolorowych ryb i żółwi pływających w rafie. Ale ile ja bym tam wytrzymała??? Tydzień to było zdecydowanie za krótko, ale miesiąc może być aż nadto. Tak więc nadal szukam miejsca do życia na emeryturze. Jest też jeden zasadniczy problem – my Polacy nie mamy takich emerytur jak nasi unijni bracia, których spotykam. Ich stać na życie w azjatyckim ciepełku i ogrzewanie starych kości, a nas Polaków przeważnie na kefirek i kajzerkę, czasami okraszaną smalczykiem.

AK: Czy po zakończeniu azjatyckiej sagi pojawią się kolejne serie? Może saga afrykańska?

TV: Z wykształcenia, wyboru i fascynacji jestem arabistką i zapadła już decyzja, iż w następnej powieści powracam do arabskich klimatów. Zatem Afryka – tak, ale północna, arabska i muzułmańska.

AK: Co o Pani książkach sądzą azjatyccy i arabscy znajomi? Zgadzali się z tym, jak przedstawiła Pani ich świat?

TV: Arabom raczej się nie chwalę, że krytykuję ich święte prawo szariatu – nie po to piszę pod pseudonimem, żeby ustawiać się na świeczniku jako cel „do odstrzału”. To nie jest zabawa i mówienie głośno o muzułmańskich przywarach, błędach i okrucieństwie jest w obecnych czasach jeszcze bardziej ryzykowne niż kiedyś. Teraz może to kosztować głowę, bo ISIS jest wszędzie.

AK: Czy mieszkając tam, nosiła Pani abaję lub burkę, czy może jako turystka mogła Pani ubierać się zwyczajnie?

TV: W Arabii Saudyjskiej mieszkałam 5 lat i nie byłam tam turystką, bowiem do tego kraju nie ma wiz turystycznych. Poza tym Arabowie twierdzą, i to coraz bardziej zdecydowanie, że kiedy przyjeżdżamy do ich kraju, to musimy przestrzegać ich praw. Tak więc w Arabii nosiłam abaję, a gdybym pojechała do Afganistanu, zapewne musiałabym nosić burkę, przynajmniej na prowincji. Jeśli bym tego nie zrobiła, w najlepszym razie czekałyby mnie baty.

AK: Wielkie, negatywne wrażenie, zrobiło na mnie to, co dzieje się w balijskich szpitalach; zła opieka medyczna, patrzenie tylko na pieniądze... czy miała Pani jakieś doświadczenia z tamtejszą służbą zdrowia, czy opisała Pani jedynie to, co słyszała od innych?

TV: Moja rodzina nie lubi czytać moich książek, bowiem twierdzą, że za dużo w nich jest naszych prywatnych doświadczeń. Mąż zdecydowanie unika lektury moich powieści, gdyż nie chce się denerwować J Znając mnie od ponad 30 lat, wie, jak rozwinę temat, co napiszę i jak się do tego ustosunkuję. Tak więc… moje książki to moje życie, przedstawiam w nich osobiste doświadczenia oraz sytuacje, których byłam świadkiem. Wracając do meritum – balijska służba medyczna nie różni się tak bardzo od płatnej opieki medycznej na całym świecie – bez pieniędzy można sobie od razu wykopać grób. Denerwuje mnie to tak samo, jeśli dotyczy Azji, Europy czy Ameryki. Czy Pani próbowała kiedyś dostać się do polskiego państwowego szpitala poza kolejką i to bez skierowania od lekarza pierwszego kontaktu? Z guzem mózgu wyznaczają choremu półroczny termin na tomografię. Tego lata zetknęłam się z  taką sytuacją: człowiek chory na tropikalną zakaźną chorobę, który przyleciał do Polski na leczenie, został odesłany ze szpitala zakaźnego do swojego ośrodka zdrowia po skierowanie!!! Czy to nie jest absurdalne?! Niektórzy twierdzą, że NFZ przeprowadza holokaust na polskich obywatelach, zwłaszcza emerytach i rencistach. Czy znała Pani kogoś chorego na nowotwór i słyszała Pani o drodze przez mękę, którą tacy ludzie muszą przejść? To, co dzieje się w lecznictwie na Bali, nie jest niezwykłe, a przeraża mnie osobiście przede wszystkim dlatego, że ta wyspa jest daleko od Polski, od domu, od naszych bliskich, którzy nie mogą nam przyjść z pomocą w ciężkich chwilach.

AK: Czy jest coś, czego się Pani boi? Bo odnoszę wrażenie, że jest Pani kobietą nieustraszoną.

TV: Boję się chorób i niesprawności. Trzy lata temu miałam kontuzję kręgosłupa, rehabilitacja trwała pół roku – byłam wtedy ogromnie nieszczęśliwa. Boję się też okrucieństwa… wręcz go nienawidzę.

AK: W „Miłości na Bali” mamy motyw wspominający o wierzeniach Balijczyków dotyczących zmarłych. Czy wierzy Pani, że duchy mogą za nami podążać?

TV: Oczywiście że wierzę J Pochodzę z Krakowa, miasta magii i sztuki, w którym wszystko może się zdarzyć, a duchy cały czas przechadzają się starymi uliczkami Kazimierza i Podgórza. Mój dom rodzinny liczył sobie 250 lat – czy Pani sądzi, że dusze moich przodków chciałyby się wyprowadzić z takiego idealnego miejsca pełnego ciemnych zakamarków, pająków po kątach, czarnych kotów na cieknącym dachu, z piwnicy czy ze strychu? Wierzę, że moi najbliżsi, których straciłam za młodu, są nadal przy mnie, chronią mnie i wspierają. Łatwiej mi z taką wiarą żyć. 

AK: Wielu czytelników mojego bloga chce w przyszłości napisać własną książkę i stąd kolejne pytanie, zapewne banalne - kiedy poczuła Pani, że jest gotowa na to, by napisać pierwszą powieść?

TV: Może rozczaruję kogoś, mówiąc, że ja zawsze coś tam pisałam, a kiedy jeszcze nie umiałam pisać, układałam w głowie historyjki. Gdy je opowiadałam, to zawsze mnie karcono: „Nie kłam, Taniusiu”. Teraz zaś w moich powieściach mogę fantazjować do woli i koloryzować zwykłe historie, ile dusza zapragnie. W tej wersji nazywa się to licentia poetica, a nie bajdurzenie. Każdy, kto czuje potrzebę pisania, powinien chwycić za pióro i spróbować. Jeśli się tego naprawdę chce, to się uda. Ja czekałam na debiut jako powieściopisarka aż do czterdziestki.

AK: Szczerze muszę przyznać, że nie znam chyba żadnego pisarza arabskiego pochodzenia. Czy Pani, mieszkając w tamtych regionach, czyta książki tamtejszych pisarzy? I czy kobiety z krajów arabskich mogą pisać i wydawać książki?

TV: Jestem orientalistką i znam literaturę arabską dość dobrze. Szkoda, że Polacy do niej nie sięgają. Nie wiem czemu, spora grupa osób sądzi, że kraje arabskie są zacofane i prymitywne. Jest to krzywdzące, niczym nieuzasadnione uogólnienie. Powiem jedno – kiedy w Europie odziani w skóry myśliwi biegali za turami z drewnianymi włóczniami i łukami, balwierze wyrywali zęby palcami, a kobiety rodziły w drewnianych chatach, często przypłacając to życiem, w Persji czy na dworach kalifów kwitła literatura i sztuka, powstawały przepiękne wiersze o miłości zwane kasydami, pisano rozprawy filozoficzne i matematyczne, a w lazaretach wykonywano cięcia cesarskie i skomplikowane operacje. To właśnie kasydy wraz z ekspansją arabską dotarły do Europy i Prowansji, by później zasłynąć jako najpiękniejsza miłosna literatura prowansalska. Pisarze arabscy byli i są nagradzani i znani w świecie, począwszy od Egipcjanina Nadżiba Mahfuza, aż po Hishama Matara, współczesnego pisarza libijskiego. Kobiety również piszą i wydają zarówno poezję, jak i prozę. Znane są wstrząsające powieści autorstwa arabskich kobiet mówiące o ich ciężkiej doli w krajach rządzonych przez mężczyzn.

AK: Na koniec bardzo przyziemne pytanie- woli Pani naszą polską kuchnię czy raczej azjatycką lub arabską?

TV: Preferuję zdrową kuchnię, a polska do takich się nie zalicza. U mnie w domu jada się dania według przepisów śródziemnomorskich, arabskich oraz azjatyckich, wykluczając z nich wszystko co smażone. Nie jadam także wieprzowiny, nie ze względów religijnych, bo muzułmanką nie jestem, ale również zdrowotnych i przyzwyczajeniowych. Jednak czasami z sentymentu sięgnę po żurek, kaszankę z zasmażaną kapustą czy barszcz, lecz przeważnie takie wybryki odchorowuję.

AK: Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas. I czekam z niecierpliwością na nową książkę!

TV: Również serdecznie dziękuję i życzę powodzenie w prowadzeniu bardzo ciekawego bloga.


27 wrz 2015

Moja książkowa jesień


O tej akcji słyszała już chyba większość z was. #jesienzfeeria zachęca nas do stworzenia i podzielenia się ze swoimi czytelnikami listy książek, do których wraca się w te deszczowe, pochmurne dni. Chcecie zobaczyć jak wygląda moja trójka faworytów?


"Ida sierpniowa" Małgorzata Musierowicz
Książka już samym tytułem zahacza o minione właśnie lato, ale ja lubię przeczytać ją właśnie wtedy, gdy ciepło ustępuje miejsca zimnemu a promienia słońca drastycznie się skurczą i schowają za chmurami. Lubię tę książkę za niezwykły humor i za ciepło, które drzemie w Borejkowej rodzinie - nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo chciałabym kiedyś stworzyć taki dom. Gdzie nie liczą się pieniądze, gdzie nie patrzy się na kogoś przez pryzmat plotek i pomówień, ale siada się w malutkiej kuchni przy kubku z gorąca herbatą, całą rodziną i po prostu jest się razem, mimo, że nie zawsze jest to łatwe. 


"Ja wam pokażę" Katarzyna Grochola 
Główna bohaterka, Judyta, zawsze potrafi poprawić mi humor swoim roztrzepaniem i niezrozumieniem mężczyzn. Dodatkowo, dużo jest w tej książce ciepła i zrozumienia, czyli tego, czego ostatnio mi brakuje. 
Skoro w "Ja wam pokażę" wiertarka może leżeć w lodówce, to niby dlaczego ja mam się przejmować zimnej i pluchą? Zdecydowanie dzięki tej książce mam bardziej optymistyczne podejście do życia. 


"W imię miłości" Jodi Picoult
O ile poprzednie dwie pozycje były bardziej rozrywkowe, o tyle ta należy do tych tragicznych. Nie mogę jednoznacznie wam powiedzieć, dlaczego zawsze w jesieni sięgam po tą powieść, dlaczego właśnie wtedy staję naprzeciwko historii trudnej i tragicznej, która swój początek miała w miłości nieskończonej - czyli tej matczynej. 
Książka smutna, nostalgiczna, trudna. Ale niezwykle potrzebna. Kto wie, może gdybym czytała ją wiosną, kiedy wszystko rozkwita, to nie niosłaby ona ze sobą tyle bólu? Może właśnie to jesień jest dla niej odpowiednią porą roku?

#jesienzfeeria
Strona FB Feerii Young - KLIK 
Strona do wydarzenia - KLIK

25 wrz 2015

TOP 10 - Moje ulubione seriale.

   Położyłam się spać o trzeciej nad ranem a o piątej obudziła mnie burza tak intensywna, że aż okna w pokoju mi się trzęsły. Oczywiście nie mogłam później zasnąć, bo wyładowanie atmosferyczne wpływają na mnie nieciekawie i się wierciłam w łóżku aż do ósmej, kiedy to stwierdziłam, że nie ma sensu i trzeba wstać.
   Leżąc tak i słuchają uderzeń deszczu o parapet wpadłam na pomysł, by z okazji weekendu podzielić się z wami moimi ulubionymi serialami, które kiedyś oglądałam i/lub oglądam nadal. Gotowi?


  1. „Zwariowany świat Malcolma” - tego serialu w ogóle na tej liście być nie miało, bo zaczęłam go oglądać ledwie kilka dni temu (przymuszona psychicznie przez roztapiające moją duszę spojrzenie chłopaka). To historia o typowym małżeństwie szczęśliwie obdarzonych przez Boga czterema synami – nie, nie przypominają „Rodzinki.pl”. Reprezentują sobą wszystko to, co dzieje się pod naszym dachem a wstydzimy się przyznać do tego publicznie, jak na przykład brak umiejętności wychowania dzieci czy też permanentny bałagan w całym domu. Ten serial to świetna rozrywka i ukojenie dla duszy nie-idealnych matek, które zadręczają się, gdy widzą perfekcyjną kuchnię pani Boskiej i porównują ją ze swoją.


  1. „House” - swego czasu, jeszcze w liceum, razem z koleżanką miałyśmy bzika na punkcie tego cynicznego doktora. Moja fascynacja sięgnęła zenitu, gdy za 49 zł kupiłam książkę o filozofii tego serialu. Oczywiście nigdy jej nie przeczytałam, bo nic fascynującego w niej nie było, nie mniej przyznać muszę, żem kochała go kiedyś miłością serialową. A może nie tyle jego, co jego chłodny, ironiczny umysł.


  1. „Arrow” - to historia o człowieku, który z złotego chłoptasia szastającego milionami stał się atletycznym i opanowanym wojownikiem sprawiedliwości (to zdanie powinno znaleźć się w opisie serialu.) Przebywając na wyspie pełnej skośnookich podejrzanych i uzbrojonych ludzi, nauczył się posługiwać strzałą i łukiem w taki sposób, że po powrocie do społeczności potrafi za pomocą jednego naciągnięcia cięciwy zaprowadzić spokój.
    Ze skruchą przyznaję, ze jestem sezon do tyłu, ale nadrobię. Kiedyś.


  1. „Przyjaciele” - kiedy bili rekordy popularności ja interesowałam się „Odlotowymi agentkami” i ani w głowie mi było podążać za tłumem i zakochać się w tym serialu. Później, kiedy o nim przycichło a Jen Ainston była bardziej znana z pełnometrażowych filmów, niż z roli wkurzającej Rachel, ja zaczęłam go oglądać (nie ma to jak umiejętność nie podążania za modą.) I dopiero wtedy się zakochałam w historii tych młodych nowojorczyków, którzy hodują kaczkę i kurę we własnym mieszkaniu i rodzą dzieci swojemu bratu. Chociaż nadal upieram się przy tym, że Rachel i Ross to najgorsza para wśród wszystkich par serialowych – ale spokojnie, i na ten temat powstanie ranking.


  1. „Pamiętniki wampirów” - sypię głowę popiołem i przyznaję, że to oglądam. Mimo że nie jestem nastolatką i mimo że nie lubię Eleny i Bonnie, ale kurczę, ten serial wciąga! Już dawno pogubiłam się kto kogo zamienił w wampira i dlaczego, czy z sympatii czy z zemsty. Moją ulubioną parą, która chyba nie ma szans już zaistnieć, jest Caroline i Klaus – oni są tacy... idealni razem a tacy niepoukładani osobno. Nie mogę doczekać się już nowego sezonu, bo końcówka poprzedniego była intrygująca i co najważniejsze – nie będzie już Eleny!

  1. „Słodkie kłamstewka” - tak się teraz zastanawiam od czego się to zaczęło. Jakoś na początku tego roku ja i moja koleżanka ze studiów zaczęłyśmy pochłaniać odcinek za odcinkiem. Egzaminy, zaliczenia, pisanie prac – wszystko to było nie ważne, my żyłyśmy tym, kim jest A. Potrafiłyśmy dzwonić do siebie o pierwszej w nocy z nową teorią, która przyszła nam do głowy. Takie stare kozy takimi bzdetami się zajmowały! Ale w sumie to dobrze, że trochę nastolatki jeszcze w nas siedzi, przynajmniej jest weselej.


  1. „Przyjaciółki” - naprawdę dobry, polski serial, przy którym i płakałam i się zaśmiewałam do łez. Chyba każda kobieta chciałaby mieć takie osoby jak te serialowe panie, które są zawsze obok siebie, chociaż nie widują się non stop i mają własne życia. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nawet jeśli nie widzą się przez miesiąc, dwa, trzy, to później i tak mają setki tematów do rozmowy. Ich kontakt nigdy się nie kończy, ich kłótnie nigdy nie są zbyt wielkie, by zniszczyć to, co je łączy. Takich przyjaciółek to ja sobie życzę. Tylko z lepszymi partnerami, niż ci serialowi.

  1. „Teoria wielkiego podrywu” - ten serial sprawił, że fizyka, matematyka i pozostałe nauki ścisłe stały się seksowne i podziwiane. Kto by pomyślał, że można zarobić miliony pokazując życie geek'ów, którzy jedyne dziewczyny widzą w rozszerzeniu .jpg a wyjście z kumplami oznacza u nich spotkanie się w interaktywnej grze komputerowej? Sheldon zawładnął światem i sprawił, że osoby jego pokroju mają w życiu łatwiej, ba! mają nawet szanse znaleźć sobie dziewczynę.

  1. „Kości” - wróciłam do tego serialu po dwóch latach i odkryłam jego magię na nowo. Nie dość, że nauczyłam się rozpoznawać z samego szkieletu płeć ofiary (a to może być niezwykle przydatne w życiu) to dodatkowo jeszcze mogę do woli powzruszać się oglądając zaloty Bones i Booth'a, którzy mimo trzydziestki na karku zachowują się jak podlotki wobec siebie. I tak drobią wkoło i drobią aż ma się ochotę krzyknąć na nich, żeby wreszcie ze sobą byli (jestem na 6 sezonie i tak, wiem, potem ze sobą będą.)

  1. "Grey's anatomy" - co tu dużo mówić – serial idealny. Zaraz po osiemnastych urodzinach wylądowałam na miesiąc w łóżku ( w celach zdrowotnych, zboczuchy!) i kiedy już po tygodniu, jako tako kontaktowałam i zaczęłam skakać po kanałach, trafiłam na emisję końcówki czwartego sezonu i przepadłam. Od tamtej pory zaczęłam rzucać na prawo i lewo medycznymi terminami, tequilla stała się moim ulubionym alkoholem a wizja przyszłości jawiła mi się w lekarskim kitlu. Niestety moja kariera (ha, zabawne.) potoczyła się zgoła inaczej i medycynę wielbię nadal jedynie na ekranach telewizora.


   Dobra. Przemyślenia: studiuję prawo a żaden prawniczy serial się tu nie znalazł. Za to medycyny mam aż zanadto, ale w sumie trzeba być wszechstronnie uzdolnionym, racja? Może dzięki tym wszystkim oglądanym tasiemcom zasiądę kiedyś na stanowisku gracza w „1 z 10” i wygram, bo będę wiedziała jaką długość na kość piszczelowa typowego Azjaty? Seriale nie są takie złe – cichaczem uczą.  

   I odpowiadając na wasze pytania- nie śpię, nie jem, nie wychodzę z domu, nie studiuję, tylko siedzę i czytam i oglądam seriale. A tak na poważnie, to wystarczy dobrze zaplanować sobie czas. I znaleźć drugiego takiego co też lubi oglądać seriale i czytać książki. 

23 wrz 2015

PREMIERA "Między światami." Roxana Saberi


   Wszystkie książki, które zostały kiedykolwiek napisane, dzielą się na dwa rodzaje: na te, które powstały tylko i wyłącznie w umyśle autora oraz te, które opisują rzeczywiste wydarzenia.
O ile książki z pierwszej kategorii nas bawią, uczą, relaksują albo bulwersują, o tyle te, które powstały z prawdy zawsze szokują i sprawiają, że przecieramy ze zdumieniem oczy, że takie rzeczy dzieją się na naszym świecie.

   Jedną z takich wstrząsających historii jest ta opisana przez Roxanę Saberi, amerykankę japońsko-irackiego pochodzenia, która przeżyła piekło inkwizycji w XXI wieku. Saberi wyjechała do kraju swojego ojca, by poznać tamtejszą kulturę i by pisać artykuły dla jednej ze znanych gazet. Gdy nadszedł czas powrotu do kraju, zdecydowała, że zostanie na dłużej i napisze książkę o Iranie, jakiego nie zna świat – przyjaznym, gościnnym, kolorowym, nieco lepszym od tego, który pokazywany jest przez zachodnie media. By lepiej oddać klimat tego kontrowersyjnego kraju, przeprowadzała dziesiątki rozmów z najróżniejszymi mieszkańcami; poczynając od taksówkarzy, poprzez kobiety zakryte chustami, na dziennikarzach i ambasadorach kończąc.
Gdy jej książka była już gotowa do ostatniej analizy i poprawek, Roxane zdecydowała się wrócić do kraju. I właśnie wtedy zatrzymana przez czterech brutalnych mężczyzn i przewieziona do więzienia w celu przesłuchania.

   Zarzucano jej, że jest szpiegiem. Że pracuje dla CSI, że książka jest tylko przykrywką, że razem z rządem amerykańskim planuje atak na Iran. Na nic zdały jej się tłumaczenia, że nigdy nie miała do czynienia z żadnym agentem amerykańskiego rządu a przynajmniej nic jej o tym nie wiadomo. Jej słowa, że jest niewinna i nie ma pojęcia czego od niej oczekują, odbijały się od mężczyzn jak groch od ściany. Powtarzali tylko jak mantrę, że wypuszczą ją, gdy się przyzna. Jeśli nie, to spędzi w więzieniu resztę swojego życia. Dodawali sugestywnie, że nie wiadomo ile w tym więzieniu czeka ją życia...

"Ptak, który uzmysłowi sobie, że on i klatka to nie to samo, jest już wolny."

   Roxana nie jest superbohaterką. Nie uczono jej jak zachowywać się w takich sytuacjach. Na pewno znała z dzieciństwa bajki o odważnych ludziach, dla których prawda była najważniejsza i byli gotowi dla niej zginąć, ale ona nie była kimś takim. Była taka, jak my. Bała się, czuła się bezsilna. Chciała wrócić do domu, mimo swojego wieku chciała znowu przytulić się do mamy i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Dlatego zaczęła przyznawać się do wszystkiego. Tak, jest agentką. Tak, przekazuje poufne informacje, które zdobywa nielegalną drogą. Tak, tak, tak.

   Robiła wszystko, by wyrwać się w piekła, z malutkiej celi, która mogła stać się jej trumną. Ale dla irańskich władz to było za mało. Samo przyznanie się nic nie wnosiło i tak zaczęły pojawiać się kolejne stawiane przez nich wymagania a każde z nich wiązało na szyi dziennikarki sznur.

   W sprawie Saberi interweniowali najwięksi światowi politycy i prawdopodobnie dzięki temu udało się jej wyjść na wolność. W więzieniu pozostały setki, za którymi nikt się nie wstawia, bo nie są wystarczająco znani i potrzebni światu. Umierają cicho, w ogromnej męce, zapomniani i osamotnieni. Za jedynych towarzyszy mają współwięźniów, ale jak nieść nadzieję i pociechę drugiej osobie, gdy samemu jest się w piekle?

   Mam nadzieję, że książka „Między światami” pomoże tym, którzy tam pozostali. Że historia amerykańskiej dziennikarki odbije się szerokim echem choćby tu, w naszym blogowym świecie. Być może ktoś z nas będzie kiedyś miał okazję pomóc komuś, kto jest niesłuszne prześladowany, kto potrzebuje pomocy. Musimy pamiętać, że nie warto się odwracać, bo kiedyś mogą odwrócić się od nas.

Za książkę dziękuję wydawnictwu



21 wrz 2015

"Wyklęci" Olga Haber


   Niepozorna z wyglądu książka. Nieznana mi z nazwiska autorka. Krótki tytuł, który nie zapowiadał tego, co znalazłam w środku.

   Na początku znaleziono skrzypaczkę z poderżniętym gardłem, leżącą na środku rynku, w fontannie. Później ktoś wykopał zwłoki zabitego w wypadku mężczyzny i odciął mu głowę. Wydarzenia zaczęły toczyć się lawinowo; zabójstwo spacerowicza, samobójstwo ekspedientki, szkło wbite w oczodół z wielkim impetem... Policja kręci się w kółko, jak szczeniak za własnym ogonem a pewna stara kloszardka wykrzykuje na ulicach, że w mieście zamieszkała wiedźma.
   Niepokojąco zaczyna się robić, gdy czterdziestoparoletnia blondynka namawia zrozpaczoną kobietę, by rzuciła się pod przejeżdżający tramwaj i tamta, bez zastanowienia czy zawahania, robi to, osierocając syna. Kilka miesięcy wcześniej ta sama blondynka samą rozmową sprawiła, że panna młoda zabiła się na własnym weselu. 

   Nadkomisarz Justyna Sowa i jej partner, Jerzy Misiak zostali przydzieleni do śledztwa, którego rozwiązać się nie da; brak jest wspólnego motywu, ofiary są różnej płci, różnego wieku i statusu społecznego. Niektóre z nich były zastraszane tygodniami, inne zginęły nagle, bez jakiegokolwiek uprzedzenia. Tajemnicza postać błąka się obok policyjnej taśmy, zza drzewa napawając się widokiem nieszczęścia, do którego doprowadziła.

   Ludziom ciężko uwierzyć jest, w istnienie stworów, w które wierzyli nasi przodkowie. Gdyby głębiej się nad tym zastanowić, to ludzkość dłużej wierzyła w istnienie wiedźm i czarownic, niż w nie wątpiła.
   Sowie łatwo jest więc zakwestionować słowa bezdomnej staruszki, która usilnie przekonuje ją, że za wszystkimi morderstwami stoi potomkini wiedźmy. Ba, nawet wizyta w 'gnieździe' czarownicy nie sprawia, że policjantka zaczyna zmieniać swój światopogląd. Z czasem jednak kobieta coraz częściej zastanawia się, czy aby faktycznie, to, co wyśmiewane, nie ma prawa istnieć?

"Odebranie sobie życia to jakby podarowanie szatanowi własnej duszy. Chcesz zrobić złemu prezent z własnej wieczności?"

   Duży plus powieści to jej autentyczność, połączona z nieznanym nam w rzeczywistości elementem. Policjanci nie są krystalicznie czyści, nie zatrzymują się z czcią nad ludzkimi zwłokami, ale żartują sobie o truchłach, by oddalić od siebie cały ten smutek i żal. Wielu ludziom zdawać by się mogło, że ich zachowanie graniczy z bezczeszczeniem pamięci o zmarłych, ale doskonale rozumiem, że jest to poza obronna przed bólem, który mógłby zniszczyć psychikę niejednego mundurowego.

   Pobocznie przedstawiony jest także problem traktowania kobiet w policji i wszelakich innych zawodach, gdzie prym wiodą mężczyźni. Niewybredne żarty, niemoralne propozycje, dotyk, który niekiedy jest zbyt śmiały, by potraktować to jako żart. Jednak nadkomisarz Sowa wie, że gdyby złożyłaby oficjalną skargę, to byłaby skończona i jej kariera szybko zostałaby zdegradowana do funkcji posterunkowej. Smutny wniosek jaki płynie z tego aspektu tej książki jest taki, że niekiedy trzeba po prostu zagryźć wargę i iść do przodu, czekając aż los sam wymierzy sprawiedliwość. 

   „Wyklęci” Olgi Haber nie zostali przyjęci zbyt optymistycznie przez polskich czytelników, co okropnie mnie zmartwiło. Zarzucano książce, że wątek kryminalny miesza się w horrorem, co jest dziwne i nijakie. A przepraszam bardzo, King jest nijaki? Nora Roberts, która także miesza stare ludowe wierzenia z rzeczywistością, jest nijaka? Osobiście uważam, że najnowsza książka Olgi Haber mogłaby z powodzeniem zadowolić samego Stephena Kinga a przerobiona na film, mogłaby zostać hitem, na który ludzie masowo kupowaliby bilety. W tej książce jest wszystko, co być powinno – zbrodnia, zło, demony, ludzie i ich słabości. Okraszone jest to odrobiną humoru, który gdzieniegdzie się pojawia, głównie za sprawą Misiaka. Autora nie szczędzi sobie także ostrego słownictwa i kiedy trzeba siarczyście zaklnąć, to nie owija w bawełnę, tylko wkłada w usta swoich bohaterów słowa, których damie powtórzyć nie wypada.


   To jedna z tych książek, którą chce się przeczytać, pochłonąć jak najszybciej, ale z drugiej strony żal odwracać każdą stronę, kiedy wie się, że koniec zbliża się nieuchronnie. I niech samo to was przekona, że jest to pozycja godna uwagi. Nie bójcie się wiedźm w książkach. Bójcie się tych, które mijają was na ulicach.  

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 


20 wrz 2015

"Kiedy nadejdą dobre wieści?" Kate Atkinson


   Życie nie lubi nas rozpieszczać; niekiedy tylko łaskawie na nas popatrzy i rzuci nam okruchy szczęścia, tylko po to, by za chwilę dotkliwie nas doświadczyć, tak jak zrobił to z pewną skromną rodziną z najnowszej książki Kate Atkinson „Kiedy nadejdą dobre wieści?”
Samotna matka trojga dzieci nie ma łatwego życia. Mąż, łajdak, hulaka i pisarz, zostawił ją z dzieckiem przy piersi i dwoma niewyrośniętymi jeszcze córkami i odszedł nie w stronę zachodzącego słońca, ale rozpromienionej, bezdzietnej, młodszej koleżanki poetki, która chętnie przygarnęła go do siebie.
   Jednak porzucona żona jest na tyle silną kobietą, że bez problemów radzi sobie sama i daje przykład córkom, że w życiu należy polegać jedynie na sobie. I z pewnością prowadziłaby dobre, skromne życie gdyby nie to, że pewnego popołudnia, wracając z dziećmi z zakupów, trafiła na człowieka, którą zamordował ją i dwójkę jej pociech. Przeżyła tylko sześcioletnia Joanna, która schroniła się w polu kukurydzy. I która od tamtej pory była sama ze swoją tragedią.

"Louise miała już jedno dziecko, dziecko tak ciasto owinięte wokół jej serca, że nigdy nie zdecydowałaby się na powtórkę." 

   Przeszło trzydzieści lat później morderca wychodzi na wolność a Joanna jest szanowaną lekarką, żoną i matką malutkiego Gabriela. Nagle jednak znika i nie wiadomo czy uciekła w strachu przed dawnym mordercą jej rodziny czy stała się jego ofiarą. Trójka obcych sobie ludzi – szesnastoletnia Reggie, która opiekowała się małym Gabrielem, nadkomisarz Louise Monroe i detektyw Jackson Brodie – stają ramię w ramię i podejmują się odszukania kobiety i jej dziecka.

   Szczególną postacią, którą naprawdę polubiłam jest Reggie, dziewczynka, która mimo swojego młodego wieku przeżyła więcej niż niejeden stary człowiek i mimo to ciągle potrafi zachować optymizm. Racjonalnie myśląca, typowa nastolatka, która twierdzi, że pięćdziesiąt lat to zdecydowanie idealny wiek na umieranie (też tak się wam kiedyś wydawało, prawda?) stała się jedną z moich ulubionych książkowych bohaterek. Dziewczynka ma w sobie takie pokłady energii i uporu, by trzymać głowę nad powierzchnią, gdy los ciągnie ją w dół, że obdarowałaby spokojnie większość z nas tą niezachwianą wiarą w sens życia.

   „Kiedy nadejdą dobre wieści?” reklamowane jest jako kryminał, ale ci, którzy znają prozę Kate Atkinson, wiedzą doskonale, że jej powieści posiadają wiele aspektów filozoficznych, wątków, które opisują zagadnienia najbliższe człowiekowi, takie jak: czy można odpokutować swoje winy? Czy przeszłość da się zamknąć w klatce swojego umysłu i żyć tylko teraźniejszością? Czy istnieje coś gorszego od samotności?

   Dodatkowo, w tej książce znajdziemy multum cytatów największych pisarzy i poetów. Zręcznie wplecione w tekst i w wypowiedzi bohaterów powodują, że lektura staje się prawdziwą kwintesencją dla smakoszy literatury.

   Jeśli chodzi zaś o wątek kryminalny, to jest on dobrze poprowadzony, mimo nieśpiesznej, spokojnej akcji, która rozwija się w swoim tempie i przeplata się z opowieściami o życiorysach głównych książkowych postaci. 

   Z pewnością to pozycja dla tych, którzy lubują się w książkach z „górnej półki”, która wnoszą coś do naszego życia i sprawiają, że część historii pozostaje w naszych sercach i przypomina się nam w najmniej oczekiwanych momentach.  

18 wrz 2015

Setny post! Podziękowania, oklaski i "Dochodzenie. Na styku"

    Ilu z was pamięta, że pewnego zimowego, styczniowego popołudnia przeniosłam się tutaj z onetu i zaczęłam nowy rozdział w swoim blogerskim życiu? Zapewne znajdą się tacy szczęśliwcy, którzy są ze mną od początku i mogą czytać wszystkie moje narzekania i zachwyty nad książkami. Jeśli jesteście ze mną od niedawna to niczym się nie przejmujcie, dzisiaj będziecie świadkami wiekopomnej chwili – teraz oto czytacie mój setny post napisany na tym adresie.
   Bloguję już od ponad dwóch lat i spokojnie mogę przyznać, że to już moje uzależnienie- ciężko byłoby mi teraz z tym skończyć, odejść i pozostawić was na zawsze. Chociaż i ja mam swoje chwile kiedy to mam ochotę rzucić laptopem i przestać przejmować się tym, że nikt nie chce komentować czy czytać mojej recenzji. Ale na szczęście szybko wracam do siebie.
   Z okazji setnego posta pospełniam swoje odwieczne marzenie, mianowicie, złożę podziękowania! Oscara raczej nie zdobędę, na Nobla też się nie zapowiada ani na żadną inną wielką galę transmitowaną w telewizji, więc pozwólcie mi na tą chwilę samowoli. Pamiątkowe zdjęcie po prawej (się wypiękniłam na sobotnie wesele, prawda?)
   Chciałabym podziękować przede wszystkim osobie, która jest prowodyrem mojej czytelniczej osobowości. Osobie, która wprowadziła mnie w świat książek, która uparcie słuchała jak próbuję przeczytać zdanie z bajki o Muminkach – mojej Babci. Nie wiem czy, gdyby nie ona, prowadziłabym tego bloga i czy czytałabym tyle, ile czytam – nigdy nie podziękowałam Babci za to, że dzięki niej jestem sobą. I że to dzięki niej wyrosłam na ludzi, a nie na przykład na królika!
   Nie mogłabym nie wspomnieć o swoim chłopie, który zawsze (zawsze!) czyta (naprawdę czyta!) moje recenzje i który szczerze mówi czy napisałam to z klasą czy „na odwalonego”. I który stwierdził kiedyś, że podoba mu się we mnie to, że mam pasję. Och, no i za to, że ze wytrzymuje, chociaż tak naprawdę ma ze mną raj. Tylko może nie zawsze to widać.
   Dziękuję wszystkim paniom i panom z wydawnictw, którzy mi zaufali i stwierdzili, że wyrobię się w terminie i ładnie zrecenzuję im książkę. Z terminami u mnie ciężko, tak więc dziękuję i za to, że łaskawie przymykają na to oko i kochają mnie mimo to.
   I dziękuję wam, bo bez was nie byłoby tego wszystkiego – mój słomiany zapał zgasłby szybko, gdybyście nie dolewali uparcie oliwy swoimi komentarzami i nie dawali mi znać, że jednak na coś się tutaj przydaje i że moje zdanie ma jakieś znaczenie.

Wzruszyliście się? Bo ja trochę tak.

   Nie obejdzie się bez recenzji. Tak jakoś wyszło, że na setny post trafiło na książkę wydawnictwa Marginesy „Dochodzenie. Na styku.”

   Detektyw powinien być samotnym, opanowanym i obojętnym człowiekiem, który nie czuje współczucia i nie zabiera demonów pracy do swojego domu. Jeśli jest inaczej, płaci za to wysoką cenę nie tylko on, ale i jego rodzina, która musi żyć w atmosferze niepewności, zdenerwowania i smutku.
   Detektywem, który czuje i który współczuje a co za tym idzie, takim, który cierpi przez swoją pracę jest Sarah Linden, bohaterka znanego serialu „The killing” i książki, która opowiada historię sprzed czasów serialowych.
   Zupełnym przeciwieństwem Sarah jest Holden, tajniak, który od kilku miesięcy rozpracowuje od środka narkotykowe społeczeństwo Seattle, ignorant i bezwzględny policjant. Jeśli ratuje czyjeś życie, robi to z czystego obowiązku; jeśli musi do kogoś strzelić, robi to bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, bo wie, że taka jest jego rola w społeczeństwie. Żyje z ludźmi, których kiedyś wsadzi do więzienia i nie przejmuje się nim ani na jotę; zapewne gdyby to Sarah była na jego miejscu, to żaden diler nie trafiłby za kratki.

   „Dochodzenie. Na styku” to czas, kiedy ta dwójka się nie zna i nic o sobie nie wie. Przez przypadek i przez grafik dyżurów w pracy wpadli na siebie i zaczęli razem współpracować, by w końcu stać się parą detektywów na wzór Holmesa i Sherlocka, Poirota i Hastingsa. Tyle tylko, że o ile tamte dwie pary dzielił poziom inteligencji i poczucia humoru, tak w tym wypadku dzieli ich przede wszystkim empatia do ofiar i morderców.

   Ich historia rozpoczyna się w deszczowym i zimny Seattle, gdzie dochodzi do zabójstwa dwóch braci. Obaj zostali zabici strzałem w głowę, obaj zginęli w podejrzanych dzielnicach, gdzie nie powinni przebywać, biorąc pod uwagę ich status majątkowy. Nasza delikatna Sarah próbuje dojść do rozwiązania tej zagadki, niestety w pojedynkę niezbyt jej to wychodzi i jej rola kończy się raczej na zadawaniu szeregu pytań coraz to i nowym osobom, a z owych przesłuchań rodzi się tylko coraz większy krąg podejrzanych niż jakiekolwiek rozwiązanie. Sytuacja zaczyna klarować się, gdy do akcji wkracza Holden, pokraczny chudzielec, który przypomina bardziej menela o anorektycznej figurze, niż policjanta z seriali detektywistycznych. Cała zagadka morderstw skonstruowana jest w dobry sposób i wszystko trzyma się przysłowiowej „kupy”; autorka, Karen Dionne, nie wprowadziła żadnych fantastycznych elementów, które mogłyby zepsuć przyjemność poznania tożsamości mordercy. Tak więc na gruncie kryminalnym „Dochodzenie. Na styku” to dobra, przyjemna książka na jesienne wieczory, chociaż przyznać trzeba, że do klasyków gatunku jej daleko.

   Godne pochwały albo i bury jest to, jak autorka wykreowała swoich bohaterów. Z ręka na sercu przyznam, że obejrzałam zaledwie kilka odcinków serialu i już wtedy pałałam niechęcią do odzianej w popielaty, zbyt duży sweter detektyw Sarah Linden, która była taka mdła i nijaka... Co dziwne od razu polubiłam lekko myszastego Holdena, którego uśmiech przypomina mi filmy o psychopatycznych mordercach, którzy cieszą się radośnie, że za chwilę posiekają kogoś piłą mechaniczną na kawałki. Cóż, ja często lubię książkowych psychopatów. Taki mój urok.
Książka doskonale, przynajmniej jak dla mnie, odwzorowała serialową rzeczywistość i dwójka głównych bohaterów pozostała taka sama – nijaka i myszowaty tworzą zgrany duet i w wersji papierowej.

   Książka zdecydowanie dla fanów serialu, bądź dla tych, którzy chcą zacząć go oglądać a chcą zachować chronologię. Jeśli szukacie niezobowiązującego kryminału na kilka wieczorów, to też możecie po to sięgnąć. Albo jeśli chcecie powściekać się na jakąś Bogu ducha winną bohaterkę, bo przyznam, że osobiście lubię czasami poczytać sobie o wkurzającej mnie osobie. Jakoś mi wtedy lżej na duszy i krew mi szybciej krąży w żyłach, więc jest to jak najbardziej zdrowotne i polecane przez lekarzy i farmaceutów.  
   Polecam!

16 wrz 2015

Nie mam gustu, nie znam się - "Ogień i woda" Victoria Scott


   Coraz częściej dochodzę do wniosku, że różnię się od innych blogerów książkowych. Zaczęło się już przy okazji wielkiego BUM! na „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”; każdy się zachwycał a ja ledwo powstrzymywałam się przed wyrzuceniem książki przez okno ilekroć czytałam o „wewnętrznej bogini” i o przegryzaniu wargi. Do dzisiaj mam uraz jak widzę kogoś, kto zagryza swoją wargę – oto co zrobiła ze mną E.L. James.
   Ale, spokojnie, pomyślałam, że to tylko wyjątek, który nie oznacza od razu, że mam spaczony gust. Później jednak przyszła moda na „Hopeless”, której uległam i ja i pobiegłam do księgarni po swój egzemplarz. Przeczytałam i … nic. Nie poczułam, jak większość z was, ogromu miłości do tej książki, nie zachwyciłam się, nie powaliła mnie na kolana. Nie była zła, ale i nie była dla mnie wybitnie dobra, ot, zwykła książka, która opowiada smutną historię.
    Teraz przyszedł czas na kolejną pozycję, którą zachwyca się cała blogosfera a ja przechodzę obok niej dość obojętnie i z dystansem - „Ogień i woda” autorstwa Victorii Scott.

   Zaczyna się nieźle – nastoletnia Tella ma śmiertelnie chorego brata i dwoje nadopiekuńczych rodziców. Razem z nimi mieszka na wsi, odciętej od reszty świata kilometrami pustych dróg, bez internetu i telewizji. Tella, która tęskni za wielkim miastem, w którym kiedyś mieszkali, źle znosi towarzystwo jedynie rodziny i książek i próbuje chociaż w najmniejszym stopniu odzyskać kontakt ze światem. Kiedy więc na swoim łóżku odnajduje niewielką kostkę, która wygląda na elektroniczny cud techniki, jest niepomiernie szczęśliwa i nawet nie ujmuje nic z tej radości fakt, że kostka przemawia ludzkim głosem i mówi coś o tajemniczym Piekielnym Wyścigu.

   Później następuje seria wydarzeń, które mają zapewne wzbudzić w czytelniku niepokój, kiedy to rodzice szepczą zawzięcie między sobą i próbują zniszczyć kostkę, jednak od początku jakoś tak już przeczuwałam, że Tella wyrwie się z domu i pojedzie w stronę zachodzącego słońca, by wziąć udział w grze. Do wygrania bowiem jest lekarstwo na każdą chorobę a warto pamiętać o jej umierającym bracie.

   Wiele kilometrów dalej, w muzeum, musi wybrać jajko, z którego później wykluje się jej pandora, która pomoże jej w wyścigu (nie ogarniam.) Następnie, znowu po szybkiej akcji ulotnienia się z muzeum i wylądowaniu w pociągu, gdzie tajemnicza kobieta podaje jej środki nasenne, Tella ląduje na skraju dżungli, skąd ma zacząć swój pierwszy etap wyścigu. Etapów bowiem ma być cztery; w dżungli, na pustyni, w górach i na morzu. Zwycięzca może być tylko jeden.

   Rozumiem, że to książka z pogranicza fantastyki. Nie rozumiem jednak tego, jak szesnastoletnia dziewczyna bez żadnego sprawdzenia poznanych informacji, pakuje się do auta i nie mówiąc nic nikomu, jedzie Bóg wie gdzie i staje na skraju dżungli, by zdobyć lekarstwo, które na zdrowy rozsądek, w ogóle nie istnieje. A razem z nią do tego wyścigu staje ponad sto innych osób. W „Igrzyskach śmierci” rzeczywistość była tak wykreowana, że sam zamysł umieszczenia nastolatków w lesie nie był szokujący, tak po prostu wyglądał tamten świat. Tutaj jednak autorka przedstawiła nam codzienność, która nas otacza, bez żadnej utopii i nagle w to wszystko wsadza Piekielny Wyścig i lisa wykluwającego się z jajka (zapomniałam dodać, że z jajka Telli wykluł się lis. Taki samodzielny lis. Żywy. Z jajka.)

   „Igrzyska...” czy „Endgame” były skonstruowane w taki sposób, że cały ich świat był utopią, przeszłością wykreowaną przez zjawiska, które dzisiaj są nam jeszcze nieznane, więc dziwaczne tradycje i pomysły nie były niczym, co spowodowałoby u mnie niedowierzanie i szok. Tutaj jednak Victoria Scott zapomniała chyba o utopii, co sprawiło, że cały pomysł na książkę wydaje mi się niedopracowany i wszystko to, co stworzyła, nie trzyma się kupy.

   Żeby nie było, że nic mi się nie podobało i mam ochotę wyrzucić tą pozycję do kosza - bo nie mam - to muszę wymienić kilka plusów. Pierwszy, za dobrą akcję, która się nie wlecze i powoduje, że książkę czyta się szybko. Druga, za styl, bo nie jest zły i nie mogę się do niego przyczepić. Trzeci plus za owego lisa, którego narodzin nie ogarniam, ale był słodki jak marzenie i automatycznie się uśmiechałam jak tylko widziałam wzmiankę o nim. I czwarty, ostatni plus, za główną bohaterkę, która większość z was irytuje i denerwuje, ale ja rozumiem jej problemy! - no bo jak ma umyć włosy w dżungli? Jak ma przeżyć bez tuszu do rzęs i porządnej kąpieli? Gdybyśmy rzeczywiście wylądowały w takim miejscu to te problemy nie byłyby takie groteskowe, jak się nam teraz wydaje. 

   Jak dla mnie „Ogień i woda” to historia stworzona na kanwie wcześniejszych, znanych wszystkim powieści, z tą jednak różnicą, że tamte książki miały w sobie „to coś”, co zaskakiwało i zapierało dech w piersi. W tym przypadku dech mi zapiera, ale ze śmiechu nad całym tym „nierealnym realizmem”.


   Prawdopodobnie się nie znam i możecie za to na mnie krzyczeć i uparcie twierdzić, że to dobra książka. Ja chyba jednak jestem na nią za stara i po prostu nie mogę przestać się czepiać tego, że lis wykluwa się z jajka.  

Za egzemplarz dziękuję serdecznie wydawnictwu

14 wrz 2015

PRZEDPREMIEROWO "Tajemnica rodu Sogliano" S. C. Modignani


   Na wstępie szczerze przyznam, że kiedy zobaczyłam propozycję zrecenzowania tej książki, nie byłam zbytnio zachwycona. Spodziewałam się nudnej historii o bogatym, zadufanym w sobie rodzie, która będzie ciągnęła się jak flaki z przysłowiowym olejem. Swoją drogą, kto lubi flaki z olejem?
   Bez zapału, ale zaczęłam jednak lekturę książki i po zaledwie dwóch rozdziałach wpadłam, zatraciłam się w tej historii i dałam się porwać całej opowieści.

   Książka faktycznie opowiada historię majętnej, włoskiej rodziny, która wzbogaciła się na imporcie koralu, czyli tak zwanego złota morza. Cały ród Sogliano wspólnymi siłami tworzy imperium koralowe, znane nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Żeby jednak nie było zbyt bajkowo i kolorowo, już na wstępie dowiadujemy się o rodzinnej tragedii - głowa rodu, Edoardo ginie w wypadku samochodowym. Wdowa po nim, pięćdziesięcioletnia Orsola, przeglądając jego dokumenty natrafia na zdjęcie kilkuletniego chłopca o azjatyckich korzeniach i dołączony do fotografii list, w którym czarno na białym napisane jest, że chłopiec ten, to nieślubne dziecko jej niedawno zmarłego męża. Męża, który wydawało się, był wierny przez cały okres trwania ich związku.

"-Tak bardzo chciałabym poradzić się mamy - westchnęła Orsola. 
- Mówiła ci o wszystkim i wiele cię nauczyła. Dała ci dwie solidne nogi, teraz musisz sama na nich iść przed siebie, moja droga." 

   Osobiście uważam, że nie ma nic gorszego, niż dowiedzieć się, że było się zdradzanym, gdy współmałżonek już nie żyje. Bo jak wtedy wyładować swoją złość, swój żal? Gdyby żył, to wściekłość i poczucie porzucenia byłyby krystalicznie czyste i pełne niezachwianej nienawiści a w tym przypadku wszystkie te uczucia mieszają się ze stratą i ze smutkiem spowodowanym tym, że ukochana osoba nie żyje i tłumią się w człowieku, który nie wie co ze sobą zrobić i jak sobie poradzić z zaistniałą sytuacją.

   Zrozpaczona Orsola zostawia firmę w rękach dorosłych już dzieci i wyjeżdża na kilka dni do Mediolanu, do miasta, w którym się urodziła i w którym czuje się najszczęśliwsza. Razem z mężem i dziećmi mieszkała na południu Włoch, Mediolan zaś to ich północna część. Dzięki tej książce dowiedziałam się jak bardzo różnią się od siebie Włosi mieszkający na północy i na południu, jak wiele ich dzieli i jak mało łączy. Wydawać by się mogło, że, podobnie jak u nas, położenie geograficznie nie ma znaczenia, że liczy się narodowość, jednak, jak się okazuje, w tamtych rejonach globu sytuacja ma się zgoła inaczej.

"Prawdziwi dżeltelmeni są nawet na tyle uprzejmi, że odchodzą z tego świata, kiedy żona wciąż jest na tyle młoda, że może ułożyć sobie życie na nowo."

   W swoim rodzinnym mieście Orsola poznaje kobietę, która spędziła pamiętną w skutkach noc z jej ukochanym mężem i wysłuchuje opowieści o jej trudnym, pełnym bólu życiu. Czy to pomoże kobiecie uporać się w niezachwianym bólem i żalem? Czy wybaczy swojemu mężowi? Czy zaakceptuje fakt, że jej dzieci mają brata, który nie jest jej dzieckiem? I czy odzyska sens życia?

   "Tajemnica rodu Sogliano" to nie jest mdła opowieść o wyższych sferach. Jest w tej książce coś takiego, co wciąga bez reszty, autorka pisze w taki sposób, że nie można oderwać się od lektury a po jej przeczytaniu czuje się ogromny niedosyt, głód chęci poznania dalszej, nieujawnionej już czytelnikom dalszej historii. Z autorką spotykam się po raz pierwszy i muszę przyznać, że jestem nią tak oczarowana, że w ekspresowym tempie wskakuje ona na listę moich ulubionych pisarek.

   Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że nie potrafię konkretnie określić co takiego sprawiło, że tak spodobała mi się ta książka; ale czasami tak po prostu jest, że jakaś historia chwyta nas za serca i nie rozumiemy dlaczego. Być może to przez te płynne przeskoki w czasie, które autorka nam zaserwowała; albo to dzięki niewyszukanemu, ale jednak eleganckiemu światu, który stworzyła w swojej powieści? Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć, wystarczy mi po prostu czysta radość jaka płynie z lektury "Tajemnicy rodu Sogliano".

   Premiera książki zaplanowana jest na 22 września i gorąco polecam Wam zapisać tą datę w kalendarzu i biec wtedy do księgarni po powieść. Póki będzie jeszcze gorąca.

   Za egzemplarz przedpremierowy dziękuję serdecznie wydawnictwu 


10 wrz 2015

"W kolejce po życie" Katarzyna Archimowicz


   Ewa Czarska to kobieta podobna do tysięcy innych polek; młodo zaszła w ciążę, wyszła za mąż i poświęciła się opiece nad dziećmi, podczas gdy jej mąż, Leszek, wyjeżdżał tirem w długie trasy, by zarobić na utrzymanie rodziny. Wiodło im się całkiem dobrze, bo po kilku latach wybudowali dom i przenieśli się z wielkiego miasta na wieś. Małżeństwo Czarskich z pozoru wyglądało sielankowo; żadnych kłótni, sama słodycz i miód. Patrząc jednak głębiej w ich relacje, to zachowywali się oni raczej jak współtowarzysze niedoli życia, niż jak zakochane, szczęśliwe małżeństwo. W sumie nie ma się co dziwić, skoro widywali się przez kilka dni w miesiącu i z biegiem lat ucichło nawet echo ich rozmów o przyszłości i o tym, jak to będzie kiedyś cudownie być w końcu razem.
   Podczas Bożego Narodzenia, kiedy obaj synowie dawno już wylecieli w gniazda i Czarscy zostali we dwoje, Leszek zaproponował żonie, że po jego kolejnych wojażach wybiorą się na wakacje w jakieś ciepłe miejsce. Niestety, kpiący chichot losu sprawił, że zamiast na piaszczystych plażach Egiptu, Ewa wylądowała w Ciechocińskim szpitalu, przy łóżku nieprzytomnego męża.

   Od momentu kiedy ciężarówka Leszka wywinęła salto na oblodzonym asfalcie, nic w życiu Ewy nie było już takie samo. Przyszło jej się zmierzyć z demonami, o których istnieniu wiedziała jedynie z telewizji i opowieści pokrzywdzonych przez życie starszych ludzi.

   Autorka rzuciła swojej bohaterce koło ratunkowe w postaci Krzysztofa, lekarza, który zajmuje się jej mężem. Z czasem staje się on jej przyjacielem, oparciem, tym bardziej, że sam wiele lat temu stracił tuż przed ślubem swoją ukochaną i od tamtej pory nosi po niej żałobę, nie mogąc pogodzić się z tym, że Bóg zabrał mu najważniejszą osobę. Dzięki własnym doświadczeniom wie, jak okiełznać smutek i rozgoryczenie Ewy, wie, gdzie pogłaskać jej duszę, by ta zasnęła uspokojona.

„Dom, dom, dom, tam gdzie ty spokojnie śpisz.”

   W „W kolejce po życie” namnożonych jest wiele wątków, o których nie sposób opowiedzieć, bo jest ich tyle, że na pewno któryś bym pominęła. Warto wspomnieć o baronowej Konstancji, której trzeźwe, optymistyczne spojrzenie na świat jest przyjemnym przerywnikiem, który odgania czarny nastrój, który zebrał się nad pozostałymi bohaterami. Baronowa, która straciła wielu bliskich, potrafi ciągle cieszyć się z każdego dnia i ani myśli zgorzknieć na stare lata i zatopić się w smutku swoich strat. Zamiast tego woli wyciągać rękę do nowych potrzebujących i wyciągać ich na powierzchnię.

"Może to i lepiej, że tak często towarzyszy nam strach, bo bez niego chodzilibyśmy po wodzie, latali w przestworzach bez skrzydeł, deptali bosą stopą rozżarzone węgle, a wszystko po to, by choć na moment poczuć się szczęśliwymi."

   Powieść odpowiada na kilka ważnych pytań – czy na gruzach dwóch związków, zbyt szybko zakończonych, rozerwanych ręką losu, można zbudować trwałą, prawdziwą więź, która będzie czymś więcej niż ciągłym pocieszeniem? Czy można pokochać kogoś innego nad życie raz jeszcze, mimo że poprzednie „nad życie” znajduje się już w krainie umarłych? I czy człowiek ma w sobie tyle siły, by raz jeszcze rzucić się z rozmachem w ramiona miłości, nie patrząc na to, jakie rany może odnieść i jakich strat może doświadczyć?

   Katarzyna Archimowicz, autorka, to niezwykle mądra kobieta, która wie, że czasami warto zobaczyć coś poza bielą i czernią i że warto głupio skoczyć w przepaść, dla chwili szczęścia. A opatrywać rany będzie się później, w zaciszu własnego domu, z przyjaciółmi, którzy przecież zawsze są obok.
   Jest to pozycja dla tych z was, którym przejadła się miłość w czasach fantastyki, pocałunki pod skrzydłami smoka, uściski na okręgu czerwonych płatków róż. To coś dla tych, którzy chcą na nowo uwierzyć, że istnieje prawdziwa miłość bez fajerwerków, że można kochać w ciszy i że niekiedy sam uścisk dłoni daje więcej niż namiętny pocałunek w tłumie przyjaciół. I to też historia dla tych, którzy stracili swoją miłość w sposób od nich samych niezależny - może ta pozycja będzie dla was światełkiem w tunelu, że warto, że kiedyś to wszystko wróci. 

Za książkę serdecznie dziękuję portalowi



9 wrz 2015

"Wyspa zombie"


   Zombie. Przerażające stwory, które żyją mimo tego, że części ich ciał zaczynają gnić, które wydają niepokojące odgłosy, chodzą niczym mumie ze starych horrorów i chcą nas ugryźć.

  Nasz główny bohater budzi się w obcym miejscu. Nie wie kim jest, nie wie jak się nazywa, skąd pochodzi, zapewne nawet gdyby powiedzieć mu, że pochodzi z takiego to a takiego państwa to i tak nie wiele by mu to powiedziało.
   Nie może płynnie poruszać swoim ciałem, ręce i nogi nie chcą słuchać jego poleceń a język zdaje się przyrósł mu do podniebienia. W sumie to bez różnicy, bo krtań i tak zapomniała jak artykułuje się słowa i pozostało mu jedynie chrapliwe rzężenie.
   Po czasie dowiaduje się, że znajduje się na wyspie Labofnii, gdzie wyszkoleni pracownicy postarają się mu pomóc na nowo mówić, wymawiać litery i dadzą mu pracę, biorąc pod uwagę szczegółową wiedzę na dany temat jaką posiada. Bowiem podobnych do naszego bohatera, nazwanego później Johannem, jest na wyspie wielu i każdy z nich otrzymał podobną pomoc.

   Nie wszystko jednak jest tak piękne, na jakie wygląda. Jednym z mieszkańców wyspy jest Pedro, który zna każde wydarzenie historyczne jakie miało kiedykolwiek miejsce. Nie wie skąd to wie, skąd te informacje zalęgły się w jego mózgu, ale Labofnia nie takie cuda widziała. Władze wyspy umieściły Pedra na stanowisku kontrolera biletów, mimo że co roku składał on odwołanie od ich decyzji, podając coraz to i nowe argumenty na to, że jest stworzony do pracy na innym stanowisku. Niestety, jego umiejętności były może i nietypowe, ale także sprzeczne z ideą wyspy; przed laty zdecydowano, że Labofnia nie będzie istnieć równolegle z pozostałą częścią świata i że tam nie będą liczyć się żadne wydarzenia historyczne.
   A jakiekolwiek postulaty wychodzące od "umarłych" są przez władze ignorowane i w ogóle nie brane pod uwagę. 

   Nie wiadomo skąd biorą się nowi mieszkańcy wyspy; po prostu o świcie znajduje się ich leżących w pozycji embrionalnej na środku plaży a oni sami też nie są w stanie powiedzieć, gdzie byli wcześniej. Te niewiadome, które krążą wokół ich istoty powoduje u zwykłych ludzi strach przed nieznanym i postawę obronną. Wolą z góry założyć, że to złe istoty i trzymać ich z daleka od "normalnych", niż znaleźć z nimi wspólny dialog. 

   Książka napisana jest dwutorowo; z jednej strony mamy historię asymilacji „naszego zombiego” a z drugie zaś możemy dzięki zapisom dokumentów, poznać dzieje wyspy, od pierwszych statków podróżniczych, które zawitały na brzeg, aż do decyzji amerykańskiego prezydenta i ministrów zagranicznych innych państw, którzy postanowili utrzymać istnienie Labofni w tajemnicy i którzy odcięli się od istot tam zamieszkujących, gdyż stwierdzili, że są oni prezydentami i rządami „żyjących” a nie żywych trupów.

   Szczerze żal mi było zombi, którzy ze swojej natury byli niezwykle potulni i nastawieni pokojowo a przez działania rządów i nagonkę, która objawiła się ukazywaniem w popkulturze wizerunku mięsożernych zombie, które nie mają żadnych skrupułów i nastawione są jedynie na mord, stali się agresywni tylko po to, by chronić samych siebie.

   Gdyby zombie istniało naprawdę to historia, którą stworzył autor „Wyspy zombie” byłaby rewelacyjnym wytłumaczeniem. Wszystko pięknie ze sobą współgra, tworząc naprawdę autentyczną historię. Nie mrożącą krew w żyłach, ale taką, która wzbudza współczucie wobec tych, którzy zostali skrzywdzeni przez silniejszych od siebie.  

   Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 

7 wrz 2015

"Dom w głębi lasu" - ulubiony horror.


   Leniwa, wietrzna i zimna wczorajsza niedziela okazała się bardzo przyjemna i niezwykle odprężająca. Po sytym obiedzie i zjedzeniu całego opakowania ciastek (muszę przytyć, żeby sukienka w sobotę na weselu ze mnie nie spadła!) zaległam z moim Drwalem przed laptopem i obejrzeliśmy film, który – ilekroć go oglądam – podoba mi się coraz bardziej. Wytłumaczenie wszystkich horrorów, świeże spojrzenie na produkcje filmowe i cięte, dowcipne dialogi - „Dom w głębi lasu”.

   Zaczyna się typowo i oklepanie – piątka przyjaciół postanawia wyjechać na weekend do lasu, by tam na łonie natury oddawać się typowo nastoletnim rozrywkom, czyli piciu piwa i paleniu nieco innych substancji smolistych. Po drodze mijają zapuszczoną stację benzynową, na której zostają ostrzeżeni przez podpitego sprzedawcę, że czeka ich rychła śmierć. Oczywiście nic sobie z tego nie robią i ciągle wesoło podśpiewując udają się w dalszą drogę.
Czyli wszystko przebiega tak, jak w większości znanych nam horrorów, prawda?
   Jest jednak jeden szkopuł, a raczej dwa, który powoduje, że standardowa historia nabiera innego znaczenia. Szkopułami tymi jest dwóch starszych panów w garniturach, którzy z nowoczesnego, pełnego chromowanej stali i pięćdziesięciocalowych ekranów nadzorują całą wyprawę naszych bohaterów i dążą do tego, by wszyscy zginęli.

   Twórcy filmu, Goddard i Whedon postanowili zabawić się schematami, poprzełamywać je i wyśmiać to, co w horrorach najczęstsze czyli schemat. Jako, że w takich filmach zawsze mamy do czynienia z stereotypową głupią blondynką, to stworzyli taką i w tym filmie, ale w sposób niekonwencjonalny – otóż tajemna organizacja sprawiła, że inteligentna brunetka kupiła taką farbę do włosów o kolorze blond, by po koloryzacji do jej krwiobiegu (poprzez włosy, oczywiście) dostawały się hormony, które będą ją... ogłupiały.
    Gorąca scena seksu? Kiedy dziewczyna nie miała ochoty na numerek w lesie, bo było jej za zimno i za ciemno, to dzięki nowoczesnym technologiom dzisiejszego świata, jeden przycisk z laboratorium sprawił, że temperatura skoczyła o kilka stopni a niewielką polanę zalała poświata księżyca, mimo że niebo było zachmurzone.

   Zastanawiacie się z pewnością co wspólnego ma piątka dzieciaków w lesie i naukowcy, którzy liczą na to, że młodzież zginie śmiercią bolesną i krwawą. Ostrzegam, że teraz czas na SPOJLER, więc w razie gdybyście chcieli dowiedzieć się tego z filmu to zapraszam do kolejnego akapitu – wszystko przez Przedwiecznych – tytanów, którzy zgodzili się żyć pod powierzchnią ziemi w zamian za składane co jakiś czas ofiary z dziwki, sportowca, naukowca, głupka i – opcjonalnie – dziewicy, bo ona akurat mogła przeżyć, jeśli miała na tyle szczęścia i samozaparcia. Owi mężczyźni w eleganckich garniturach mieli za zadanie sprawić, by wszystko przebiegło bez większych przeszkód i by Przedwieczni zostali nakarmieni i zapadli na nowo w sen.


I witam tych, którzy przeskoczyli akapit. Mamy więc piątkę nastolatków, mamy las, mamy śmierć czającą się w ciemnościach, ale brakuje nam jeszcze jednego elementu – potwora. Z tym akurat jest różnie, w zależności od mody jaka panuje w popkulturze i od pomysłów reżyserów; można trafić na film z duchami, wampirami, wilkołakami, lewiatanami, zombiakami i wieloma innymi. Goddard i Whendon zaś mieli taki zamysł, by w swoim filmie umieścić... ich wszystkich. Oczywiście nie narazili swojej piątki bohaterów na walkę z całą ferajną – mieli możliwość potencjalnego wyboru, poprzez wybranie jednego z rekwizytów w zakurzonej piwnicy – nie byli świadomi tego, że otwierając stary notatnik bądź zakładając na szyję naszyjnik dokonują wyboru, wszak to byłoby pójście na łatwiznę. Co mnie rozczarowało w tym filmie to właśnie potwory, które wstępnie miały ich zabić - „wsiowe zombi”. Kurczę, jest tyle dostojniejszych potworów a oni musieli trafić na „wsiowe zombi”.

   Gdyby podejść do tej ekranizacji głębiej, można by doszukać się argumentów, które sugerowałaby, że film ten miał na celu uświadomić nam, że tak naprawdę wszystko kontrolowane jest przez „górę” i już sporne byłoby czy chodzi o Boga czy raczej o rząd. Oczywiście mamy możliwość wyboru, podobnie jak mieli ją nasi bohaterowie słysząc ostrzeżenie na stacji benzynowej, ale ogół kierowany jest przez kogoś innego.
   Pragnąc jednak żyć w przeświadczeniu, że ma władzę nad własnym życiem i że nie jestem w chwili obecnej obserwowana przez tłum mężczyzn w garniturach, pozostanę przy tezie, że „Dom w głębi lasu” to pierwszy inteligentny horror z którym się spotkałam. I po prostu lubię go oglądać i polecam go wam z całego serca, szczególnie teraz, kiedy jest zimno i żal jest wychodzić z ciepłego domu.

   Jeśli zaś razi was to całe "ufabryczenie" filmu, sprowadzenie wszystkiego do nowoczesnych technologii, sprawienie, że kwintesencja horrorów została zastąpiona mdłą poświatą lamp halogenowych z podziemnego laboratorium to pozostaje mi tylko poprosić, żebyście dali szansę tej ekranizacji. 

   Mimo że film w zamyśle ma straszyć, dodatkowo miejscami i bawi świetnymi dialogami i scenami, które wyśmiewają się z tego jakie we współczesnych światach są produkcje filmowe. Z mojej strony należy się wielki ukłon w stronę reżysera i scenarzysty, że stworzyli taką dobrą produkcję, przy której nie da się nudzić.