27 lip 2017

MARUDERZY KSIĄŻKOWI


   Ostatnio coraz częściej typowy wieczór mój i męża wygląda następująco; zamykamy laptopy, wyłączamy telewizor, ścielimy łóżko – spokojnie, nie będzie niczego zdrożnego! – i każde bierze do ręki swoją ukochaną aktualnie książkę i czytamy. Prędzej czy później dostrzegamy, że jest północ, rano trzeba wstać, więc z żalem licytujemy się kto pierwszy idzie myć zęby (ten kto idzie później może jeszcze kilka linijek poczytać) i gasimy światło. Kiedy powiedziałam o tym jednej koleżance, to zapytała ze zgrozą czy tym sposobem oszczędzamy na rachunkach za prąd. Postanowiłam więc stworzyć listę maruderów książkowych, bo ostatnio spotkałam ich na swojej drodze dość sporo.

   „Ale po co wam książki?” – Co trzecia osoba przestępująca próg mojego domu zadaje mi to pytanie. Niektórzy pytają wręcz czy to prawdziwe książki, czy same okładki; ale temu nawet się nie dziwię, bo kilka tygodni temu jakaś pani pochwaliła się na facebooku swoim salonem, gdzie miała zrobioną tapetę, która wyglądała jak piękna biblioteczka.
   Kilka lat temu, kiedy kolekcja nie była aż tak spora, sąsiad zalał nam mieszkanie i całą półkę z książkami. Gdy przyszedł ocenić szkody, rzucił okiem na półkę i z wielką ulgą stwierdził, że dobrze, że książki zalał a nie telewizor.

   „Ja to czytam tylko to, co wcześniej zekranizują” – taka osoba zna „Gwiazd naszych wina”, „Dziewczynę z pociągu”, „Zanim się pojawiłeś”, czasami „Igrzyska śmierci”, bo jednak trzy części odstraszają. Kiedy proponuję nowy tytuł, który – o zgrozo! – nie ma swojej ekranizacji, osoba taka zapiera się rękami i nogami, bo jak to tak czytać coś, czego później nie można obejrzeć? Intryguje mnie zawsze wtedy, czy taki delikwent przeczytał „Potop”, bo przecież jest i film dla chętnych.

   „Tak bardzo chciałabym czytać, ale nie mam na to czasu! Kompletnie.” – w swojej blogowej karierze spotkałam z kilkoma tuzinami takich osób. One bardzo chciałyby czytać, ja nawet nie mam pojęcia jak bardzo, ale nie mogą, bo nie mają kiedy. Raz napisałam do takiej dziewczyny – lat 17, nie pracowała dorywczo, chodziła do normalnej szkoły – i zapytałam czy tyle czasu poświęca nauce, że nie ma dla siebie wolnego czasu. Odparła, że nawet nie, ale są jeszcze spotkania ze znajomymi, wyjścia do kina, imprezy w weekendy, zabawy, takie fajne seriale do obejrzenia, że ona nie ma czasu. A tak bardzo by chciała! EDIT: Żeby nie było wątpliwości: jak ktoś chcę czytać, ale faktycznie nie ma na to czasu, to to jest zrozumiałe. Chodziło mi raczej o przykład opisany powyżej. 

   „Przecież gazeta też się liczy” – tak, szczególnie jeżeli jest to „Pani domu” czy inny „Poradnik domowy”, gdzie więcej jest reklam i zdjęć niż treści.

   „Znam Grey’a, znam wszystko” – uwielbiam! Niektórzy są przekonani, że skoro przeczytali Grey’a, który przecież wielkim dziełem jest, to znają się na literaturze w ogóle. Raz jedna fanka tegoż literackiego gniota stwierdziła, że nie znam się w ogóle na książkach, bo tytuł ten nazwałam kiczem, który nie wiadomo jakim cudem trafił na księgarskie półki. Ale spokojnie, dzięki Grey’owi jestem pewna, że jak napiszę powieść z rodzaju grafomańskich – byleby z dużą dawką seksu i wewnętrznej bogini – będę pisarką. I to bogatą!

   „Czytam zawsze, gdy czuję się królem” - inaczej mówiąc, w toalecie. Czyli spora część społeczeństwa, która ma mało czasu na czytanie i wykorzystuje ku temu każdą okazję. Nawet śmierdzącą. Tą metodę powinny wykorzystać osoby, które tak bardzo chciałyby czytać a nie mają kiedy!

   "Chcę wygrać konkurs!" - nie wiem jak u was, ale u mnie w miejskiej bibliotece, corocznie najlepsi czytelnicy otrzymują nagrody książkowe za ilość przeczytanych książek. Pewnego roku wygrała kobieta, która w ciągu 365 dni przeczytała - chociaż adekwatnym słowem byłoby "wypożyczyła" - 556 książek. Dodam, że w swojej mowie zaznaczyła, że pracuje, opiekuje się chorą mamą, ma dwójkę dzieci i męża i uwielbia im gotować. Pytam: jak? Musiałaby czytać jedną książkę w ciągu półtora dnia, żeby osiągnąć taki efekt, a to byłoby możliwe chyba tylko w sytuacji, kiedy ktoś by siedział i nie robił nic innego oprócz czytania... 

   „Przeczytam, choćby mnie krwią zalewało i oczy wypływały na wierzch od tych głupot” - tej grupy nie rozumiem i chyba już nigdy nie zrozumiem. Jak książka jest słaba/głupia/denerwująca, to ją odkładam i spokój, widać nie moja liga. Czytanie na siłę, bo czytać się zaczęło jakoś do mnie nie przemawia. To jak być z kimś na siłę, kogo nawet nie lubimy, bo się z kimś zaczęło być przez przypadek. Nie ogarniam.

   „Przepraszam, ja tylko słucham” – fani audiobooków, którzy znają tylko to, co wyszło w wersji czytanej. Ale w sumie nie jest źle, grunt, że w ogóle nie są z literaturą na bakier.

   Na koniec kategoria specjalna, o której już kiedyś wspominałam. MOJA MAMA - „Najpierw zakończenie, potem fabuła” - moja mama, kiedy zaczyna czytać książkę, zawsze najpierw patrzy, jak się skończy. I nie, nie wiem jaki jest w tym sens i co ma się potem z czytania, ale jak sama mówi, czyta jej się później spokojniej, bo nie musi martwić się, że coś ją zakończy na końcu. 
   Jak widzicie, nie mogę być do końca zrównoważona. Takie geny.

Łapy opadają. Nawet kotom. 

24 lip 2017

Krótka historia Twojej rodziny


Nie ma początku, środka ani końca, nie ma sensacyjnej fabuły, morału, przyczyn ani skutków.

   Tajemnica jestestwa poruszana jest od kilkunastu wieków, kiedy ludzie zaczęli być na tyle rozwinięci, aby zadać sobie fundamentalne pytanie: „Skąd się wziąłem?”. Och, jasne, wzięliśmy się z naszych rodziców, ale co zadecydowało o tym, że akurat ten plemnik trafił na tą – a nie inną komórkę jajową – i że wszedł z nią z tej konkretnej strony, powodując oryginalne, jedyne i niepowtarzalne tasowanie dwoma łańcuchami DNA, co w efekcie spowodowało nic innego a narodziny… Ciebie.

   Gdyby Twoi rodzice kochali się w środę, zamiast we wtorek, gdyby spóźnili się kilka godzin, bo akurat utknęliby w korku, gdyby … to wtedy nie urodziłbyś się Ty, drogi czytelniku, ale całkiem inna osoba. Tajemnica tego procesu jest tak absurdalna, jeżeli głębiej się nad tym zastanowić, że aż mrozi krew w żyłach. Czy gdyby ludzie byli świadomi, że swoim działaniem mogą zmienić cały bieg historii – bo gdyby nie pewien romantyczny wieczór przy blasku świec, albo gdyby nie suto zakrapiana impreza w czasie studiów – poprzez poczęcie nowego człowieka, który odbije swój ślad na reszcie ludzkości, to czy nie ogarnąłby ich paraliżujący strach?

   „Krótka historia wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli” to jedna z tych pozycji, które należy przeczytać. I robi się to z wielką przyjemnością. W końcu jest to książka o mnie, o Tobie, o wszystkich Twoich przodkach i o potomnych, których zostawisz po sobie. W pierwszej części autor – który ma wspaniale lekki język, co jest zbawienne przy poruszaniu tak trudnych i ciężkich tematów – opisuje to, co było. Skąd wzięli się ludzie? Jak to się stało, że pewna małpa postanowiła zejść z drzewa, chwycić kamień i zrobić z niego pierwsze narzędzie, będące furtką do późniejszego rozwoju. Dywaguje nad tym, czy był moment przełomowy, dzień, kiedy wszystko się zmieniło, punkt zwrotny w historii ziemi? Czy raczej stawało się to powoli, niezauważalnie, co dzisiaj dla mnie zdaje się absurdem, bo musiał być moment, gdy w końcu przemówiono i powiedziano i zrozumiano słowo „ja”.

   Pewien człowiek - który 40 tysięcy lat temu mieszkał w miejscu, które dzisiaj brane jest za terytorium Niemiec – umarł. Normalna kolej rzeczy, taki los czeka nas wszystkich, chyba że magicznym sposobem znajdziemy eliksir na przedłużenie funkcjonowania naszego organizmu. Został pochowany przez swoich bliskich, przynajmniej tak lubię myśleć, bo gdyby pochowali go obcy ludzie, to byłoby to niezwykle smutne w jego historii. I zapewne jego kości zamieniłyby się w proch i nikt ze współczesnych o nim nie słyszał, ale jakimś zrządzeniem losu jego ciało zachowało się i zostało odkryte w XIX wieku i stał się on „neandertalczykiem numer 1” i do niego porównywano wszystkie później odkryte ludzkie szczątki. Z pewnością nie był on świadomy tego, co stanie się z jego ciałem, nie myślał przyszłościowo, przez myśl mu nie przeszło, że kiedyś inni ludzie będą badali jego DNA. Było to zbyt abstrakcyjne myślenie, szczególnie dla człowieka, który skupiał się na tym, że zdobyć pożywienie, ogrzać się i spłodzić dzieci.

   Słyszeliście zapewne o dżumie, czarnej śmierci, która w średniowieczu zdziesiątkowała Europę, omijając jakimś cudem terytoria obecnej Polski. W 2014 roku kilku naukowców postanowiło sprawdzić, czy bakteria wywołująca tą chorobę – Yesienia – odbiła piętno na ludzkim DNA. Wyniki pokazały, że u mieszkańców, którzy pochodzą z terenów, gdzie kiedyś dżuma zataczała swoje kręgi, faktycznie w DNA można znaleźć receptory mające związek z tą bakterią. Z kolei u ludności, która pochodzi z miejsc, gdzie czarna śmierć nigdy nie dotarła, brak jest takiego śladu. Tak więc to, kim jesteśmy i jacy jesteśmy jest efektem nie tylko historii ludzi, ale i historii bakterii, które rozwijały się równocześnie z nami.

   Uważacie, że drzewa genealogiczne są prawdziwym przedstawieniem waszych przodków? Idąc tym tropem – czyli mamy dwoje rodziców, czworo dziadków, ośmioro pradziadków – okazałoby się, że w XVIII wieku mielibyśmy już 137 438 953 472 przodków, co jest niemożliwe, ponieważ ani wtedy, ani teraz, nie ma tylu ludzi na świecie. Rodowody więc, kilka pokoleń wstecz, zaczynają się ze sobą splatać i nie przypominają drzew a raczej sieci rybackie, które się przenikają, łączą i rozdzielają na chwilę, aby po kilkuset latach dalej do siebie powrócić. Badania DNA pokazały, że ledwo 600 lat temu wszyscy żyjący obecnie Europejczycy mieli jednego wspólnego przodka. Inaczej mówiąc, pod koniec XIII wieku żyła osoba, która jest przodkiem każdego z nas. Widzicie, jaka z nas piękna rodzina?

   Część druga książki dotyczy tego, kim jesteśmy teraz. Autor dywaguje nad tym, czym jest tak naprawdę rasa, jaki jest nasz los i do czego z czasem zmierzamy. Czy są miejsca w łańcuchu DNA, które odpowiadają za geniusz, za zdolności, za … bycie maniakalnym mordercą? Czy mamy jakikolwiek wpływ na to, kim jesteśmy? Czy wychowanie stoi w opozycji do naszej naturalnej natury, zapisanej w genach?

   Serdecznie polecam wam tą książkę – być może będzie wydawała się na początku zbyt trudna, zbyt skomplikowana, ale nie minie kilka stron a zaczniecie zatapiać się w historię, która dotyczy nie tylko miliona ludzi, ale i was samych. A warto poznać samych siebie, prawda?


21 lip 2017

Cechy idealnego mężczyzny


   Dawno już nie miałam czasu, żeby porządnie pobuszować sobie po Internecie, znaleźć jakiś dziwny ranking bądź badanie, które pozornie określa ludzi i poironizować na ten temat na blogu. Wczoraj jednak dopadła mnie bezsenność i przeglądając dziwne internetowe strony znalazłam artykuł o tym, jakie cechy powinien mieć mężczyzna idealny. Autorka tekstu dodała, że jeżeli znajdziemy przedstawiciela płci przeciwnej z takim zestawem cech, to nie możemy go wypuszczać z rąk. Jako dobra koleżanka, która już czas męskich łowów ma za sobą, przedstawię wam te cechy z moim lekko ironicznym komentarzem. Bo przecież nie możemy popadać w patetyczne tony.

   Cecha 1. Kiedy na ciebie patrzy, poświęca ci całą uwagę – i nawet kiedy pędzi na ciebie rozpędzony samochód albo wściekły rosomak planuje rzucić ci się na plecy, twój kochany tego nie zauważy i nie uratuje ci życia, ponieważ jest zbyt zajęty patrzeniem w twoje oczy.

   Cecha 2. Jest miłym facetem, ale nie idzie na łatwiznę – hm, nie bardzo rozumiem połączenie bycia miłym z pójściem na łatwiznę. Podświadomie rozumuję to tak, że mężczyzna jest miły i sympatyczny, ale zamiast po prostu cię poderwać, traktuje cię jak zwykłą znajomą i czeka aż sytuacja w jakiś sposób się wyklaruje – przecież zaproszenie kobiety na kawę jest zbyt proste.  

   Cecha 3. Ma cel i jest cierpliwy – spokojnie, jak powiedział, że kiedyś naprawi lodówkę, to znaczy, że to zrobi. Jest cierpliwy i spokojnie przeczeka te kilka tygodni aż mu się zechce zejść do piwnicy po niezbędne narzędzia. To twój problem, kobieto, że ty jesteś niecierpliwa i narzekasz, że nie masz gdzie trzymać mięsa na kotlety.

   Cecha 4. Ma bardzo ambitne marzenia, ale stąpa twardo po ziemi – czyli, że ma marzenia, ale ich nie spełnia, bo wie, że to bez sensu?

   Cecha 5. Potrafi gotować – czy zagotowanie wody na kawę się liczy? Bo jak nie to biada wam dziewczyny, kucharzy niby jest wielu, ale kandydatek na żony kucharzy jeszcze więcej.

   Cecha 6. Uprawia sport – kwestia sporna, niektórzy za sport uważają wędkarstwo a przecież tam się zbytnio ruszać nie trzeba.

   Cecha 7. Jest błyskotliwy, ale nie zarozumiały – zarozumiałość połączyłabym bardziej z pewnością siebie a błyskotliwość z osobistym urokiem. Znowu nie zrozumiałam, co autorka miała na myśli. Kurczę, chyba muszę się zapisać na jakieś kursy doszkalające.

   Cecha 8. Ma poczucie humoru – o ile jest to zdrowe poczucie humoru. Nie wiem czy taki Wardęga i jego psio-pająk mają delikatny i subtelny żart. Nie chciałabym wstać rano i zobaczyć anakondę wyłożoną obok mnie; chociaż z drugiej strony taki zastrzyk adrenaliny z rana byłby może zbawienny dla mojego organizmu?

   Cecha 9. Mówi ci, że cię kocha, mimo… - autorka felietonu nie sprecyzowała mimo czego. Może mimo tego, że spakował walizki, sprzedał wasz samochód i wyprowadził się do dziewiętnastoletniej kochanki? Albo przyprowadził do domu trójkę nieślubnych dzieci, których się dorobił na wieczorze kawalerskim swojego kolegi z liceum trzy lata temu, ale przecież cię kocha i taka mała zdrada nie powinna stanąć wam na przeszkodzie waszej miłości.

   Cecha 10. Jest gotów ustąpić, byle się nie kłócić – „dobra kochanie, możesz sprzedać moją nerkę temu meksykańskiemu dilerowi kokainy, ale weź już się ze mną nie kłóć, dobrze?”

   Cecha 11. Jeśli potrzebujesz pomocy, możesz na niego liczyć – jeżeli nie potrzebujesz pomocy, to na niego nie licz.


   Cecha 12. Bez ciebie jego życie nie ma sensu – czyli jest tak do ciebie przyzwyczajony, że jak wyjeżdżasz w delegację na trzy dni to wisi na walizce i cały we łzach krzyczy, żebyś zabrała go ze sobą. Bo przecież się zatęskni na śmierć!

   A jeżeli nie znacie takiego ideału to mam dla was zdjęcie Chrisa Hemsworth'a. A napatrzcie się, co będziecie sobie żałować!


19 lip 2017

"Kochając pana Danielsa" - książka, która porwała tłumy, mnie przygwoździła do ziemi.


   Kilka miesięcy temu cała blogosfera zachwycała się książką „Kochając pana Danielsa”. Długo zabierałam się za to, żeby kupić ten tytuł, ale nigdy nie było mi z nim po drodze i dopiero w ubiegłym tygodniu dorwałam ją w empiku. Byłam przekonana, że podobnie jak wy, będę zachwycona i zauroczona historią, jaka rozegrała się na kartach powieści. Cóż… ja to chyba zawsze muszę płynąć pod prąd.

   Zacznijmy od fabuły. Ashlyn straciła swoją siostrę bliźniaczkę, która zmarła w wieku, w którym zdecydowanie nie powinno się umierać. Jej matka zamiast pomóc jej przejść przez żałobę, odtrąciła ją i dziewiętnastolatka trafiła do obcego miasta, gdzie zajął się nią ojciec, którego rola w jej życiu przez wiele lat sprowadzała się do wysyłania upominków z okazji świąt. Na miejscu okazało się, że mężczyzna, który powinien stronić od modelu tradycyjnej rodziny, mieszka z kobietą i dwójką jej nastoletnich dzieci i świetnie sprawdza się jako ojciec. Dla Ashlyn ta wiadomość była jak kolejne wbicie ostrza prosto w serce (patetyczny ton książki mi się udzielił, nie ma co.)

   W międzyczasie dziewczyna poznaje Daniela, który przypominał mi od samego początku pana Darcy’ego; wiecie, taki doskonały, dorosły, ale równocześnie słodki i wstydliwy. Połączyła ich żałoba – ona tęskniła za siostrą, on za rodzicami, którzy zmarli w niewielkich odstępach czasu. I w tym momencie powieść mogłaby się skończyć marszem weselnym, ale jak to w amerykańskich historiach bywa, wszystko musiało się pokomplikować. Okazało się, że Daniel jest nauczycielem Ashlyn i że muszą ukrywać swoją miłość; szczególnie, że jej ojciec był dyrektorem szkoły i z łatwością mógłby przyuważyć, że miziają się ukradkiem w czasie przerw.

   Mimo, że ona miała lat 19 a on 22, to było to wielce niestosowne, żeby się umawiali – w naszej rzeczywistości taka różnica wieku nie jest niczym szczególnie rażącym. Mnie samą dzieli taka różnica wieku od męża! Jasne, mogła po prostu zmienić szkołę, klasę lub zrezygnować z tych konkretnie zajęć, ale tej opcji jakoś nie wzięła pod uwagę. A znała na pamięć dzieła Szekspira, więc zakładam, że była inteligentną osobą.

„Kocham cię powoli. Kocham cię głęboko. Kocham cię szeptem. Kocham cię zapamiętale. Kocham cię bezwarunkowo. Kocham cię czule i ostro, wolno i szybko. Poza czasem i na zawsze. Kocham cię, ponieważ po to się urodziłem.”

Szczerze powiedziawszy, spodziewałam się po tej książce czegoś więcej; dodatkowo zirytował mnie wątek z tym, że zmarła siostra zostawiła swojej bliźniaczce listę rzeczy do zrobienia. Przecież to już było i to tak bardzo kojarzy się z „Ps. Kocham cię”, jak biała sowa z Harrym Potterem. Może jestem niewdzięcznym czytelnikiem, ale uważam, że pewnych motywów, które są bardzo charakterystyczne, nie powinno się powielać, bo powoduje to – jak tutaj – lekki niesmak.

   Drugim minusem była dla mnie zbytnia ckliwość. Pokażcie mi jedną realną parę, która rozmawia w taki sposób jak Ashlyn i Pan Daniels, to obsypię was miedziakami. Jasne, niekiedy zdarzają się bardziej lub mniej romantyczne momenty, ale u nich takie rozmowy były na porządku dziennym. Jednorożce tańczyły żwawo po kolorowej tęczy a ze złotego kociołka wylewały się psotne stworki, trzymające w rękach słodziutkie serduszka. Bleh.

   Skupiając się na plusach, mogę wymienić postać Ryana, chłopaka, dla którego ojciec Ashlyn był ojczymem. Pogodny nastolatek, który miał swoje potwory, skrywane głęboko pod warstwą beztroski i poczucia humoru. Mimo, że był to bohater drugoplanowy, bardzo mi się przypodobał i z chęcią przeczytałabym powieść o nim, jako głównym bohaterze. Chociaż taka prawdopodobnie nigdy nie powstanie, biorąc pod uwagę to, co stało się w „Kochając pana Danielsa.”

   Reasumując, jak zwykle, okazało się, że książka, która porwała tłumy, mnie przygwoździła do ziemi. Nie poczułam tej magii, nie ruszył mnie romantyzm opisany w książce, nie byłam zachwycona kreacjami głównych bohaterów. Miłość Ashlyn i Daniela mogłaby spokojnie się rozwijać, gdyby tylko podjęli jedną inną decyzję. Cóż, nie moja bajka, ale skoro zawiodłam się już na kochanej przez tłumy Collen Hoover, to czemu nie miałabym się zawieźć na „Kochając pana Danielsa”?

„Znacie takich ludzi, z którymi nie widzieliście się całe wieki, a kiedy znowu ich spotykacie, czujecie, jakbyście się w ogóle nie rozstawali? Trzymajcie się ich.” 

18 lip 2017

Wróciliśmy z podróży poślubnej.

Portret ślubny.


   Wróciliśmy z podróży poślubnej do rzeczywistości; trudno jest się przestawić na normalny tryb życia, kiedy przez ponad tydzień miało się czas na lenienie się i niespieszne spędzanie wspólnie czasu. Zdecydowaliśmy odpuścić sobie gorące i piaszczyste greckie plaże i zamiast tego udaliśmy się do rodzimego Krakowa i górzystego Zakopanego.

   W Krakowie wynajęliśmy sobie piękny apartamencik, zwiedziliśmy najważniejsze punkty tej dawnej stolicy – mój mąż po raz pierwszy był na Wawelu! Wieczorami odwiedzaliśmy krakowskie knajpy i kina studyjne – nie miałam pojęcia, że na rynku głównym znajdziemy kino, gdzie bilet na premierę kosztował tylko 12 złotych. Obejrzeliśmy „Baby drivera” i muszę przyznać, że mimo, że film jest dziwnie niepokojący, to daje wiele do myślenia. No i ta muzyka! – jeżeli chcecie uzupełnić swoją playlistę o dobre kawałki, to koniecznie wybierzcie się na to do kina.

   Byliśmy w pokoju pełnym motyli, w labiryncie luster a nawet w Dziurawym Kotle – niestety w tym ostatnim miejscu srogo się zawiedliśmy. Klimatu Harry’ego Pottera było tam jak na lekarstwo, poza tym cała karta dań złożona była ze słodkości a za nimi za bardzo nie przepadamy. Siedzieliśmy na rynku podczas wielkiej ulewy i nigdy wcześniej nie byłam tak zachwycona deszczem! Obejrzeliśmy kawałek Kazimierza, ale dokładne zwiedzanie przełożyliśmy sobie na kolejny raz, bo faktycznie – żeby poczuć jego magię, trzeba poświęcić mu cały dzień.

   Zamiast pamiątek zafundowaliśmy sobie pierwszy rodzinny portret – karykaturę wykonaną przez ukraińskiego artystę, który był zafascynowany brodą mojego męża do tego stopnia, że nawet zrobił mu zdjęcie, żeby móc go malować w domowym zaciszu. Powinnam być zazdrosna?

   Później ruszyliśmy do Zakopanego – nie ma lepszego miejsca w całej Polsce, przynajmniej dla nas. Cudowne góry, nieziemski klimat, krystaliczne powietrze. Naprawdę w takich miejscach człowiek czuje, że żyje i to na pełnej parze. Z apartamentu (dogadzaliśmy sobie, a co!) mieliśmy widok na Giewont i tylko pięć minut piechotą na Krupówki. Mój mąż zjadł ogromnego szaszłyka, na którego miał ochotę od ponad półtora roku, kiedy dostrzegł go po raz pierwszy. Ja zajadałam się pyszną pomidorówką i oscypkami z żurawiną. Było cudownie, sielsko i anielsko. Byliśmy na Gubałówce, żeby rozruszać zastane mięśnie a drugiego dnia ruszyliśmy nad Morskie Oko, skąd zdecydowaliśmy się przejść na Dolinę Pięciu Stawów. Wspominałam, że mam lęk wysokości? Nie? Otóż mam i najbardziej objawia się to na stromych zejściach, które łączyły obie doliny. Wchodzić pod górę mogę, chociaż kilka postojów musieliśmy zrobić, ale zejście to coś okropnego – mam wtedy zawsze wrażenie, że spadam i przepowiadałam już mężowi, że jeszcze chwila a zostanie młodym wdowcem a moje ciało wpadnie w przepaść i obrośnie w trawę, którą kiedyś zjedzą puchate owieczki.

   Przy okazji okazało się, że nie mamy pojęcia, co oznaczają kolory poszczególnych szlaków – byliśmy przekonani, że czarny szlak jest najtrudniejszy, niebieski zaś to średni poziom trudności. Laicy z nas, teraz mi wstyd za moją niewiedzę. Wracając z Doliny Pięciu Stawów zielonym szlakiem, zastanawialiśmy się, dlaczego nie jest on banalnie łatwy. Ha! Teraz już wiem, dlaczego inni patrzyli na nas dziwnie, kiedy głośno o tym dyskutowaliśmy.

   Co było najcudowniejsze w naszej podróży poślubnej to wieczory, kiedy tak po prostu, po kumpelsku sobie gadaliśmy. I – mimo, że trochę już ze sobą jesteśmy i znamy się ponad dziewięć lat – tych tematów było tysiące. Gdyby nie to, że góralski chłód przeganiał nas do środka, pewnie siedzielibyśmy tak do białego rana. I jakby głupio to nie zabrzmiało, z własnym mężem rozmawia się inaczej. Jakoś dziwnie, metafizycznie, rozmowa, nawet ta pozorna, ma więcej znaczenia, jest ciekawsza, zabawniejsza, inna. Wyjątkowa.

   Od dwóch tygodni jestem zagorzałą ambasadorką małżeństwa, bo to najlepsza rzecz jaka mi się w życiu przydarzyła. A teraz wracam do czytania, żeby na nowo zarażać was miłością do książek! Nowa recenzja już na dniach! 

7 lip 2017

I po ślubie.



   Od kilku dni jestem żoną. I wiele osób pyta mnie jak czuję się, jako mężatka. Odpowiadam, że nie wiem. Fakt, czuję się bardziej stabilnie, pewnie i może trochę bardziej szczęśliwsza, ale jak ubrać to w słowa, żeby nie zabrzmiało to zbyt patetycznie? Jak przy winie powiedzieć koleżankom, że w momencie, gdy wypowiadało się słowa przysięgi dookoła nie było nikogo innego, tylko on? I że każde słowo, nawet banalna i nic nieznaczące „i” miało wtedy wielką wartość i płynęło z samej głębi mnie?

   Pewnie chcecie wiedzieć, jak było na ślubie. Już spieszę wam z odpowiedzią. Po pierwsze, padał deszcz, który mnie uspokajał, chociaż zwykle mnie irytuje. Po drugie, moja świadkowa spóźniła się na ubieranie mojej skromnej osoby, bo pękła jej sukienka i w efekcie wystąpiła w mojej bluzce z wieczoru panieńskiego (a mówiła, że ją sobie kiedyś pożyczy!). Po trzecie, florystka okropnie przyozdobiła kościół i wzięła za to niebotyczą sumę pieniędzy. Po czwarte, ksiądz (rodzina do Młodego, nie żeby ktoś obcy) pomylił moje imię. Po piąte, musieliśmy czekać przeszło pół godziny na rosół. Ale wiecie co? To wszystko było tak mało ważne, że aż śmieszne. Pewnie w piątek przed ślubem, gdybym o tym wiedziała, to rwałabym sobie włosy z głowy i zanosiłabym się histerycznym płaczem.

   Prawdą jest to co mówią osoby po ślubie – kiedy stoi się przed ołtarzem, cała reszta się nie liczy. Nie rejestrowałam w ogóle gości w kościelnych ławkach, nie miałam pojęcia, że czyjeś dziecko biegało przez całą mszę, ani że deszcz kapał sobie radośnie w kościelne okna. W czasie wesele też nie rejestrowałam wszystkich niuansów – były oczywiście osoby, które kręciły na wszystko nosem, które były niezadowolone, ale umknęły mi i dopiero później dochodziły mnie słuchy o ich małych przebojach. Ale kto by się tym przejmował?

   To był wspaniały dzień. Piękny ślub w towarzystwie najbliższych mi osób. Miałam na sobie suknię, o której marzy każda dziewczynka a przed sobą mężczyznę, którego chciałaby każda kobieta. Za mną stała osoba, która z mojego szczęścia potrafi cieszyć się bardziej niż ja. Mężowi świadkował jego brat, który był przejęty swoją rolą, chociaż starał się zachować kamienną twarz. Na weselu tańczyłam z moimi kolegami, którzy też już pozakładali rodziny, którzy tak jak ja – dorośli, ale nadal pamiętamy dawnych siebie, jak za młodych czasów wypalaliśmy pierwsze papierosy i próbowaliśmy, jak smakuje whisky. Mój chrześniak – zaledwie pięciomiesięczny – świetnie zniósł całą imprezę i wytrzymał aż do wczesnej nocy. Moja Kasia ze studiów złapała bukiet – idealne zrządzenie losu, bo już w kwietniu bierze ślub, więc tutaj przepowiednia oczepinowa jak najbardziej się sprawdzi. Kasia, która śpiewała dla nas w kościele dała nam przepiękną kartkę na pamiątkę a fotograf zrobił przepiękne zdjęcia, które na razie widziałam tylko na wyświetlaczu aparatu i czekam na pierwsze gotowe fotografie.

   To był piękny ślub. Piękne wesele. My byliśmy piękni. Cudowne było to, że potrafiliśmy się bawić, śmiać i zapomnieć. A teraz, aż do końca mojego – naszego – świata, będę zasypiała u boku najlepszego faceta na świecie. I możecie mi zazdrościć, bo jest czego.