31 mar 2016

#Jeżycjada: "Pulpecja" czyli rzecz o trudach zdania matury i o słuchaniu mężczyzny.



   Była już części skupiająca się głównie na Gabrysi („Kwiat kalafiora”), Idzie („Ida sierpniowa”) a teraz czas przeskoczyć kolejność i skupić się na najmłodszej Borejkowej czyli na Patrycji. Natalia w tym czasie, choć starsza, musi jeszcze dorosnąć i wyjść spomiędzy tomików wierszy i własnej nieśmiałości, ażeby pani Musierowicz zdecydowała się na jej drodze postawić jakiegoś mężczyznę. Teraz na to za wcześnie.

   Patrycja, zwana od zawsze Pulpą, ma lat dziewiętnaście i jest w tym miłym wieku kiedy to należy zdać egzamin dojrzałości, zwany potocznie maturą. Niby nic trudnego – wystarczy dobrze odpowiedzieć na kilka pytań i sukces murowany, nie trzeba nawet specjalnie się natrudzić, bo czymże jest matura dla inteligentnej, ogarniętej dziewczyny?

   Otóż masakrą jest, moi drodzy.
   Po pierwsze – i odnosić będę się tutaj do Patrycji, ale większość z was zna to pewnie z własnego doświadczenia – wszędobylska presja! Przed maturą zdaje się człowiekowi, że wszystkie inne jego cechy, wady i zalety przestały się liczyć bo wszyscy jak jeden mąż mówią tylko: „a ty się do matury ucz!” Szczerze się wam przyznam, że kiedy mi tak mówiono to zastanawiałam się jakie powiedzonko znajdzie moja mama kiedy już maturę zdam (dla zainteresowanych – znalazła; „ty się ucz, bo cię ze studiów wywalą!” Ciekawe co będzie następne...) Wszyscy zaczęli okrążać Pulpę niczym sępy nieszczęśnika na pustyni i powtarzali tylko, żeby w końcu zasiadła do książek i zaczęła się uczyć. A sama zainteresowana? Oczywiście ciągle twierdziła, że czasu ma jeszcze dużo i że zacznie od: Świąt, od ślubu Idy, od Nowego Roku, od Wielkanocy, od Dnia Kobiet... i jak to w życiu bywa czas mijał a chęci do pracy wcale nie przychodziły a matura zbliżała się niestrudzenie.

„- Ja lubię spełniać twoje marzenia.
- Jak my się zgadzamy! - powiedziała Patrycja radośnie. - Mamy te same upodobania. Ja też lubię, jak ty spełniasz moje marzenia.”


   Jakby tego było mało dziewczyna się zakochała a przecież obiecywała sobie, że nigdy, ale to przenigdy nie popełni błędu Gabrysi i nie pozwoli jakiemukolwiek mężczyźnie na targanie swoim sercem. A tutaj niespodziewanie dla samej zainteresowanej zaczęło nagle jej zależeć na kumplu z dzieciństwa, którym był notabene (od kiedy zaczytuję się w Borejków powtarzam notabene przy każdej okazji) Bobcio, ten który malował przed latami Hitlera na pisankach i bawił się w Nerona na balkonie.
   Pulpa oczywiście próbowała z tym uczuciem walczyć i dlatego też większość czasu spędzała na leżeniu w łóżku i wpatrywaniu się w sufit, gdzie prawdopodobnie próbowała sobie wmówić, że nie może poddać się jak większość kobiet i dać się we władanie jakiemuś tam mężczyźnie. Jedynym dla niej mężczyzną porządnym był jej własny ojciec, który w tej części przygód Borejków miał swoją wielką chwilę chwały, kiedy to w obronie najmłodszej latorośli ochlapał wodą chuligana, który chciał z kolei ochlapać Patrycję (w rezultacie „chuliganem” tym był Bobcio i wcale nie miał zamiaru jej oblewać, ale to już dłuższa historia.)

   W tej części oprócz perypetii Patrycji, jesteśmy także świadkiem kwitnącego związku Gabrysi i Grzegorza a także początków małżeństwa Idy i Marka (które to początku są trudne i hałaśliwe, bowiem nowemu wujowi wiecznie towarzyszy Pyza i Tygrysek, które go wręcz pokochały i co wieczór grają z nim w makao. A jako, że Marek nie potrafi odmawiać małym dziewczynkom, grał z nimi, zamiast spędzać upojne chwile z nową małżonką.)

Mila Borejko daje też świetną radę wszystkim kobietom - mężczyzny trzeba wysłuchiwać. Jak wraca z pracy to trzeba pozwolić mu opowiedzieć jak minął dzień, co się wydarzyło. Oczywiście jeśli same zapytamy, to usłyszymy w odpowiedzi, że "w pracy po staremu." Trzeba dać mu swobodę, żeby sam zechciał mówić. Mila przez lata słuchała wynaturzeń Ignacego o starożytnych filozofach i dzięki temu on uznawał ją za kobietę idealną.
I może to jest klucz do wszystkiego?

   A co najpiękniejsze to dwa momenty, w których bliżej ukazano relację Mili i Ignacego; chyba was nie zdziwi to, że powiem, że taka miłość właśnie mi się marzy – codzienna, niewymuszona, spokojna, bezpieczna. Po raz pierwszy w „Pulpecji” miałam okazję zobaczyć, że mimo swoich lat i życiowych bagaży nadal się kochają i są dla siebie najważniejsi.

„- Boisz się? - spytała cicho.
- Dotknęło mnie to pytanie, Milu – padła spokojna odpowiedź. - Nie boję się. Dobro życia nie polega na jego długości, lecz na użytku z niego. Nie chcę liczyć lat, które mi pozostały. Może jest ich dużo. A może mało. Ale co roku o tej porze dziękuję za ciebie.”

*(która z was nie chciałaby czegoś takiego usłyszeć? No która i dlaczego?!)

   Cóż więcej mam wam dodać? Co tydzień roztkliwiam się na tą serią i jeśli do tej pory was nie przekonałam, to chyba już nie przekonam. Chciałabym tylko przypomnieć, że to świetna historia o przyjaźni, miłości, o tym jak ważna jest rodzina i najzwyklejsza w świecie dobroć. I można czasami się przy Borejkach pysznie pośmiać a dodatkowo nauczyć się nowych zwrotów. Na koniec zostawiam was z tym oto cytatem, który być może ubogaci wasze słownictwo:

„Patrycja, ja ci chyba dzisiaj coś wyszarpię, ty mał-mał... - tu Ida zreflektowała się, zerkając na swojego Mareczka, po czym opanowała się w imponującym tempie i dokończyła w natchnieniu - ...ty małgerytko!”

29 mar 2016

Między matką a córką "Podróże z owocem granatu" Sue Monk Kidd i Ann Kidd Taylor



   W większości relacji matki z córką zdarza się taka chwila kiedy jedna zerka na drugą i myśli: „jesteśmy kompletnie różne! Nie możliwym jest, żeby łączyło nas coś więcej niż łańcuch DNA i mieszkanie pod jednym dachem.” Słodka miłość, która łączyła mamę i jej małą córeczkę zaczyna przypominać wyboistą i krętą drogę; zaczynają się kłótnie, krzyki, bunt w większej lub mniejszej formie.
Później przychodzi etap kiedy naprężona linia łącząca te dwie kobiety może zadziałać jak recepturka i wrócić do poprzedniego rozmiaru i kobiety stają się znowu sobie bliskie lub urywa się zupełnie i każda zaczyna własne życie, z przypadka przypominając sobie tylko o tej drugiej, do której wprawdzie serce się rwie, ale duma nie pozwala się zbytnio zbliżyć.

   Sue Monk Kidd to matka; jednak gdzieś po drodze została pisarką i właśnie to pisanie zaczęło zajmować jej całe życie. Córka zeszła na dalszy plan, co zresztą świetnie stopiło się z jej wyprowadzką z domu, więc Ann nie przeszkadzało zbytnio to, że maka pogrążyła się w świat liter i w szelest kartek.

„Ann usiłowała odnaleźć się na początku kobiecości, ja zaś u jej kresu.”

   Po latach mieszkania osobno, kiedy to Sue byłą zajęta pisaniem a Ann kosztowała studenckiego życia, obie kobiety wyruszają razem do Grecji. Obie noszą w sobie demony, o których nie chcą rozmawiać, o których milczą uparcie i demonstrują tej drugiej sztuczny uśmiech i złudny dobry humor. Sue musi zmierzyć się ze starością, która ją przeraża i przed którą najchętniej by się schowała, ale nigdzie na świecie, nawet w słonecznej Grecji, nie ma miejsca, gdzie ta posępna dama by jej nie znalazła i nie zasiadłaby na jej karku, powodując powolne garbienie się pleców. Starość powoli, niezauważenie prawie, tkała w jej włosach kolejne srebrne nitki, na jej twarzy malowała delikatne kreski starości a w jej ciało sączyła jad, który powodował, że Sue coraz bardziej się męczyła i coraz chętniej siedziała w fotelu i delektowała się oglądaniem świata, a nie uczestniczeniem w nim.

   Ann z kolei nie może odnaleźć się w dorosłości; złamane serce i porażki na gruncie zawodowym powodują, że dziewczyna czuje, ze zbyt szybko przyszło jej bawić się w dojrzałego i odpowiedzialnego człowieka. Zdecydowanie łatwiej było jej być nastolatką, która nie musiała się o nic martwić i która mogła pozwolić sobie na chwile szaleństwa. Teraz jednak musi zmierzyć się nie tylko z życiem, ale i z samą sobą. Ale jak to zrobić, kiedy nie rozumie się samej siebie?

„Nie jestem smutna. W komnacie grobowej zrozumiałam, że gotowość na śmierć przychodzi, gdy uczestniczymy w każdej chwili i odnajdujemy w niej wieczność.”

   Wśród greckich mitów towarzyszymy tym dwóm kobietom w wędrówce dwojakiej; z jednej strony muszą one na nowo sobie zaufać i na nowo dać sobie szansę na bliskość, z drugiej strony ta podróż to szansa na ich pojednanie z przemijającym czasem i pogodzenie się z rolą przypisaną przez życie. To bardzo ciepła, mądra powieść i przestroga, by nie zapomnieć podczas dorastania o tych, którzy są najważniejsi i od których wszystko się zaczęło.

   Czy zachęcam do tej książki? Jak najbardziej, bo mało jest pozycji napisanych przez faktyczną matkę i córkę, które bez ogródek przyznają się do tego, że więcej ich dzieli niż łączy. Które bez wstydu mówią, że tak naprawdę się nie znają i wolą się oszukiwać niż pokazać swoją słabość i pokazać łzy niemocy. A te dwie kobiety to robią bez zastrzeżeń. I to jest w tej książce najpiękniejsze.



   PS – Recenzja kolejnej części Jeżycjady pojawi się wyjątkowo w czwartek, co musicie mi wybaczyć. 

25 mar 2016

Jak być dobrą żoną - tajemnica (nie) szczęścia małżeńskiego


   Wprawdzie obiecałam wam dzisiaj świąteczny post, ale na cóż wam moje życzenia puchatych królików i żółtych kurczaków? Co da wam wysłuchiwanie moich żalów o tym, jak to co roku ludzie kradli mi coś z koszyczka podczas święcenia? A to kiełbasę a to pięknie wyhaftowaną przez babcię serwetkę?

   Z okazji Świąt mam dla was coś o wiele lepszego. Coś, co odmieni wasze życia, nada sens waszemu jestestwu i naprowadzi was na jedyną właściwą drogę. 

   Całkowitym przypadkiem trafiłam ostatnio na poradnik z 1955 roku, autorstwa pewnej amerykanki, która pisała o tym jak być dobrą żoną. Dobrą, nie idealną, tak więc te zasady wcale nie są czymś niezwykłym i fenomenalnym. 
   Wiele z was jest już po ślubie, ale nie martwcie się - ciągle macie szansę, aby żałować za swoje grzechy i się poprawić. 
   Te, które do ołtarza pójdą w niedługim czasie (Angelika!), będą dzięki mnie świetnie przygotowane do tej nowej życiowej roli. 
   A reszta w mig znajdzie mężów, jeśli zacznie głosić zasady, które zaraz wam przedstawię. 

   Ah, moje komentarze są oczywiście ironiczne - to informacja dla tych, którzy myślą, że ja tak na poważnie. 

- Przygotuj obiad, najlepiej wcześniejszego wieczoru, tak by mieć pewność, że będzie gotowy na czas na powrót męża - po co odpoczywać po całym dniu pracy, no po co? Już nie musisz się krygować i udawać, że masz ochotę na relaks. Nie! Możesz w końcu zrobić to, co chciałaś od zawsze - założyć fartuszek i poszaleć w kuchni, żeby Twój mąż mógł cieszyć się codziennym, ciepłym obiadem. Oczywiście nie może to być coś tak łatwego i trywialnego jak bigos czy rosół; wątróbka z gęsi w sosie szparagowym byłaby niezła. A jak będziesz robiła pierogi, to rób je w wielkich ilościach, żeby mąż mógł podzielić się nimi w pracy z kolegami, którzy nie mają dobrej żony. 

- Przygotuj się na powitanie męża. Odpocznij przez kwadrans, by być odświeżona na jego przyjście. Popraw makijaż, zawiąż wstążkę na włosach i wyglądaj rześko - czyli znajdź taką pracę, by być w domu minimum godzinę przed nim! Nie możesz nie pracować, bo nie możesz stwarzać presji, że jest on jedynym żywicielem rodziny ( w ogóle to jego wypłata powinna być przeznaczana jedynie na jego rozrywki.) 
Zaraz przed powrotem oblubieńca ogól nogi, zrób makijaż, ubierz sexi bieliznę, nastaw mecz w telewizji i przelew zimne piwo do kufla. Tak przygotowana możesz otworzyć drzwi swojego najwspanialszemu, chwilę przed tym nim sięgnie on do klamki. 

-Pamiętaj, że mąż spędził dzień w pracy, przebywając wśród zmęczonych twarzy - musisz być zawsze wypoczęta, promienna i zadowolona! Mimo wszystko, nawet jeśli tego samego dnia zdechł ci chomik, którego miałaś od dzieciństwa (mało prawdopodobne, wiem, ale cały ten poradnik jest absurdalny.)

- Bądź radosna i interesująca - no tak, musisz jeszcze - podczas upiększania się - przeczytać poranną prasę i obejrzeć TVN24, dla zaktualizowania informacji. Nie zaszkodziłoby jeszcze, gdybyś przed snem przeczytała biografię piłkarza czy perkusisty z jego ulubionego zespołu, żeby móc zabawiać go ciekawostkami. 

- W chłodniejsze miesiące rozpal ogień w kominku - taa, i pamiętaj, żeby się przy tym nie ubrudzić. Oh, oczywiście później musisz pamiętać o zgaszeniu ognia i wymieceniu sadzy. Nie, nie możecie mieć elektrycznego kominka, bo to nie ten nastrój. Poza tym on jest drogi a mąż nie może czuć presji, że musi na coś zarabiać pieniądze. Pamiętaj, że jego wypłata powinna przeznacza być na jego przyjemności. 

- Ogranicz hałas. Wyłącz pralkę, suszarkę, odkurzacz. Poproś dzieci, by zachowywały się ciszej - a, to ja jeszcze prać muszę w międzyczasie malowania się i czytania prasy? Matko, my kobiety to jednak wiele potrafimy. Co do uciszenia dzieci, to jedynym rozwiązaniem wydaje mi się podanie im jakiś leków nasennych, żeby same z siebie zechciały siedzieć cicho, bo tata wrócił do domu. 

- Powitaj męża ze szczerym uśmiechem, by widział jaka jesteś szczęśliwa na jego widok - a nie łatwiej byłoby kupić mu psa? Pies zawsze się cieszy i jeszcze ogonem pomerda a żona ręką co najwyżej. Chociaż psa trzeba wyprowadzać na spacer a żonę niekoniecznie... Nasuwa mi się tutaj wredne pytanie - czy mąż też musi pokazywać, że cieszy się na nasz widok? Bo coś mi się zdaje, że on może - według autorki poradnika - patrzeć na nas z nienawiścią a my mamy to przyjąć z miłością i uwielbianiem (że w ogóle patrzy.)

- Słuchaj go. Nawet jeśli masz mnóstwo spraw do przekazania, to nie jest dobry moment na dzielenie się swoimi problemami - rozbiłaś mu samochód? Sprzedałaś na allegro jego sprzęt wędkarski? Twoja mamusia przyjeżdża do was na cały miesiąc? Spokojnie, nie musisz go o tym informować, poradnik ci na to pozwala. To jedyny sensowy podpunkt. 

A teraz czas na prawdziwą bombę!

- Nigdy nie narzekaj, gdy mąż wraca z pracy. Także nie krytykuj, kiedy spóźni się na obiad lub całą noc spędzi poza domem - dobra żono, zrozum, że twój najwspanialszy musi czasami po prostu wyjść z domu i do niego nie wrócić. To zapewne twoja wina, więc nie wiń nikogo poza samą sobą. Ewentualnie możesz podzielić się winą z dziećmi, które hałasowały kiedy tata był w domu i z pralką, która uparcie nie chciała się wyłączyć.
Tak, tak, mężczyzna ma swoje sprawy i chodzi swoimi drogami a my musimy to akceptować.

- Nie podważaj opinii męża. Nie dopytuj się też o motywy jego postępowania - jak cię zdradzi to zdradzi, po co drążyć temat? Jak przyniesie do domu noworodka i powie, że to jego to przytul je do piersi i wychowaj jak swoje. A jego kochankę ugość przy stole, w końcu kobieta musi być wartościowa, skoro twój mąż zdecydował się z nią sypiać. I doceń, że od ciebie nie odszedł, przecież mógł.

- Dobra żona zna swoje miejsce - pozwolicie, że już nie skomentuję? Bo siły mnie opuściły i boję się, że jak jeszcze trochę mi opadną i ręce i piersi to będę mogła zakryć nimi pępek (piersiami, nie rękami.)

   Kochane! Teraz wiecie, że prawdopodobnie nie jesteście i nie będziecie dobrymi żonami. Macie w związku z tym dwa wyjścia - albo się zmienicie albo po prostu pogodzicie się z tą smutną prawdą i popatrzycie ze współczuciem na waszych wybranków, że nie przyszło im żyć w Ameryce pół wieku temu. Wtedy mieliby życie jak w bajce.


   Mimo wszystko - nie dobre żony i biedni mężowie! - Wesołych i pogodnych Świąt! 

23 mar 2016

"Mędrzec kaźni" Tomasz Kowalski - najlepsza polska książka!



   Różnie przecinają się ludzkie drogi; pojęcia nie mamy kogo spotkamy za rok, za dwa, w którą stronę popchnie nas los. Są spotkania banalne, nic nieznaczące, głupie i wolne od myśli. Są też spotkania, które zmieniają wszystko, cały świat, które sprawiają, że wskazówki zegara spowalniają i ma się wrażenie, że nawet czas się zatrzymał w pokorze przed wiekopomną chwilą.

   Steven Mulford był młodym, butnym, pełnym zapału dziennikarzem, który został wysłany przez swojego szefa do Europy w roku pańskim 1939, aby przeprowadzić wywiad z ostatnim francuskim katem, Thierrym Jakobem, który przeniósł na tamtej świat 395 dusz. To historia o tym jak zadufana w sobie młodość spotyka się z pokorą starca, który obcinał ludziom głowy, tracąc przy tym trochę swojego jestestwa.

   „Thierry Jacob nie potrafił robić butów ani szyć koszul. Nie był też budowniczym czy architektem. Czuł, że musi podjąć się czegoś, co przetrwa, co pozwoli mu spłacić dług życia i wykorzystać ten jednorazowy dar czasu. I na nic tu zda się zatrzymanie wahadła zegara. To przecież tylko zmyślne urządzenie, wytwór zdolnych ludzi, którzy znali wartość czasu – swojego i innych.”

   Nie da się ukryć, że Thierry to człowiek bardzo mądry a jego mądrość nie oznacza znajomości wszystkich encyklopedii i książek; nie sypie on datami historycznymi i wyrażeniami technicznymi jak z rękawa, ale za to celnie ripostuje wszelkie słowa młodego dziennikarza i trzeba przyznać, że posiada on wielką wręcz wiedzę na temat ludzi i ich zachowania.
   Wie na przykład, że w karze śmierci nie sama śmierć była najstraszniejsza i najbardziej okrutna, ale czekanie na nią; gdyby ludzie wiedzieli, kiedy nadejdzie ich kres, całe jestestwo opierałoby się na tej jednej minucie, kiedy ich życie przejdzie do przeszłości. Nie sama chwila dekapitacji była dla zbrodniarzy tą najstraszniejszą, ale dni ją poprzedzające, kiedy to ciągle liczyli na cud, że uwolnią się spod ostrza, które w ciągu kilku sekund przecinało ich rdzeń kręgowy i zostawiało ich twarz zastygłą w wyrazie szoku i niedowierzania.

   Nie ma w tej książce zawrotnej akcji; to znaczy, szok następuje, ale można się do niego przygotować, kat powoli prowadzi nas, niczym dziecko za rękę, do wielkiego finału.
Wszystko obywa się w zasadzie w jednym pokoju, gdzie młodość spotyka się ze starością i gdzie owa młodość zaczyna powoli uginać się w skusze przed doświadczeniem starości. To niezwykle inteligentna, dojrzała i filozoficzna pozycja, którą powinien przeczytać każdy człowiek, który boi się śmierci – a mam przeczucie, że boi się jej każdy z nas.

   Czytając „Mędrca kaźni” kilkakrotnie powracałam do okładki i z niedowierzaniem sprawdzałam czy o naprawdę Polak jest autorem tej cienkiej książki o niezwykłej głębi. Sama postać Jacoba jest jak nie z tego świata – kat na emeryturze zdaje się być lekko zwariowany, ale może po prostu jest on jako jeden z nielicznych ludzi na świecie, prawdziwy i szczery w tym co robi i co mówi. Odniosłam wrażenie, że starzec posiadł jakąś wiedzę, klucz do odpowiedzi na wszelkie pytania i dlatego w czasie wywiadu zaczyna postępować niezgodnie z logiką i z przyjętymi normami. Stał się nagle kreatorem losów całego świata, mimo że nie wyszedł ze swojego salonu i w zmianę tą zaangażował jednego tylko człowieka – młodego, przestraszonego dziennikarza z Nowego Jorku.

„Skoro wymagamy, by w restauracji podano nam krwisty befsztyk, to czy wolno nam udawać, że nie mamy nic wspólnego z rzeźnikiem?”

   Ah, jestem tajemnicza jak niewiasta na pierwszej randce, ale musicie mi to wybaczyć, bo z jednej strony chcę zaszczepić w was chęć do tej książki, ale z drugiej znowuż nie chcę wyjawić żadnego niuansu fabuły, bo to z pewnością zepsułoby wam cała radość czytania. Musi wystarczyć wam moja tajemniczość i to co napiszę teraz – jak świat wielki i szeroki i jak żyję na nim lat 24 z hakiem i przeczytałam już kilka setek książek, to żadna – naprawdę żadna – nie sprawiła, że tak długo zaczęłam rozmyślać nad tym kim w ogóle jest człowiek. Dlaczego znalazł się na ziemi, skoro – patrząc w ujęciu globalnym – nic dobrego tej ziemi nie przynosi. Czy była to pomyłka Boga, który po stworzeniu nowego gatunku znudził się zabawą i odszedł w nieznane czy może to nieszczęśliwa ewolucja przyrody, która nie jest niczym więcej jak chemiczną mieszanką pierwiastków? A może tak naprawdę ludzkość ma jakiś cel, jakieś zadanie i może – chociażby w minimalnym stopniu – robimy coś dobrego dla tego świata?


Jak dla mnie „Mędrzec kaźni” stał się jedną z najlepszych polskich książek.


Przypominam o konkursie - 
Schodząc na ziemię – jak widzicie, licznik wejść na bloga wskazuje ponad 96 tysięcy. I czas na szybki konkurs – osoba, która prześle na mojego maila (tosia.antonina@o2.pl) zdjęcie screena z magiczną liczbą 100 000 wygra książkę- niespodziankę! I czekoladę, co by wam kilogramów przybywało!



# Jeżycjada "Noelka" i złap licznik, czyli dobijamy do stu tysięcy!


   Pora trochę nie taka, bo wiosna zaczyna się za oknem, ale cóż poradzić, cykl rządzi się własnymi prawami. Dzisiaj środka, więc czas na kolejną – siódmą już – część Jeżycjady. Oto przed wami „Noelka”, moja ulubiona część sagi.

   Elka Stryba jest rozpieszczonym, ale nie zepsutym dzieckiem. Chociaż dzieckiem ciężko już ją nazwać, bowiem Elka kończy szkołę średnią i niedługo wyfrunie z rodzinnego gniazda, zostawiając tam swojego ojca Grzegorza i dwóch stryjów, Cyryla i Metodego. Kiedy jednak poznajemy Elkę jest 24 grudnia 1991 roku i cała akcja tej części Jeżycjady odbywa się właśnie w ten magiczny, świąteczny dzień.

   Różnorakie przypadki powodują, że Elka w ten wyjątkowy wieczór, zamiast siedzieć grzecznie przy wigilijnym stole wśród bliskich, wędruje od domu do domu przebrana za Aniołka i pomaga Gwiazdorowi roznosić prezenty. A owym Gwiazdorem – czyli inaczej mówiąc świętym Mikołajem – jest dobrze nam znany z „Kłamczuchy” Tomcio, syn Tosi i Marmeta, lekarza, który uratował kiedyś życie mamie Borejko.

   Tomcio był brzydkim dzieckiem i żadne czary u niego nie zadziałały i wyrósł na niezbyt atrakcyjnego młodzieńca; nie oczekiwał więc ani przez chwilę, że śliczna Elka zwróci na niego uwagę, szczególnie, że akuratnie oczarowana była Baltoną, także znanym już z poprzednich części. Jednak wtedy Baltona był Bobciem i wzniecał pożar na balkonie, bawiąc się w cesarza Nerona. Ach, jakże ja uwielbiam te Borejkowe powiązania – wszystko pięknie się ze sobą łączy.

   Dzięki tym wędrówkom Elki i Tomka po domach możemy zajrzeć na chwilę do mieszkań prawie wszystkich wcześniejszych bohaterów. Ida szykuje się do ślubu, który ma odbyć się nazajutrz, Patrycja ani myśli dorastać a Natalia nadal pogrążona jest w tajemniczym świecie nostalgii i melancholii. Gabrysia wychowuje samotnie dwie córki – Różę i Laurę – i zdaje się być pogodzona z losem, który rzucił jej dużo kłód pod nogi. W Gabrysi najwspanialsze jest to, że zdaje się ona przełykać wszelką gorycz losu bez trudu i najada się tymi nielicznymi kryształkami słodyczy, które otrzymuje od życia. Po wielu latach od powtórnego odejścia Pyziaka, Gabriela jest gotowa na nowo otworzyć swoje serce i wpuścić do niego Grzegorza, człowieka równie poturbowanego przez życie jak i ona.

   Powróćmy jeszcze na chwilę do rozhisteryzowanej Idy, która przeżywa swój ostatni dzień panieństwa. Zamiast odpoczywać i robić regenerujące zabiegi na twarz i włosy nasza ruda szalona kobieta dramatyzuje, że ślubu nie będzie, gdyż nie posiada ona odpowiednich bucików. Cóż, Ida Borejko jest chyba najbardziej podobnym do mnie stworzeniem z literatury, dlatego też nie zdziwię się kiedy i ja będę szukała butów 30 czerwca roku następnego. Chwała Bogu, że nie ma szans, abym dorobiła się do tego czasu dwóch małych, wrednych siostrzenic, które pocięłyby mi welon, jak było to w przypadku biednej Idy.

„- O siódmej będzie tu Marek z matką – powiedziała histerycznie Ida. - Zróbcie coś ze sobą, rany Julek, żebyście choć przez dwie godziny wyglądali na ludzi normalnych. Dlaczego u innych ludzi zawsze wszystko gra i ojciec rodziny nigdy nie leży w Wigilię na podłodze owinięty brudnymi szmatami?!
- Skąd wiesz – spytał nagle ojciec Borejko z melancholią. - Może leży.
- Kto...? - zdziwiła się Ida.
- Ten ojciec – odparł ojciec.
- Jaki?!
- Ten owinięty szmatami. U tych innych ludzi.”

   Razem z Elką i Tomkiem odwiedzamy Hajduków, a także Anielę i Bernarda, którzy doczekali się bliźniąt płci męskiej, identycznych i wesołych, niczym szczere złoto. Trzeba przyznać, że Pawełek i Piotruś odziedziczyli po swoich rodzicach to co najlepsze – czyli szaleństwo w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

   Najpiękniej jednak nadal jest u Borejków, bo gdzieżby indziej mogło być cudowniej? Wprawdzie i u Dmuchawca święta są piękne, spokojne i niczym z świątecznych kartek, jednak całe przedstawienie rozgrywa się w niewielkim pokoju na Roosvelta 5, gdzie wszyscy tłoczą się przy wigilijnym stole i gdzie dziękuję Bogu za kolejny rok bycia razem. Wspominałam wam kiedyś, że moją ulubioną chwilą świąt jest ten moment tuż przed wieczerzą, kiedy jest czas, żeby podsumować sobie wszystko to, co się w poprzednim roku wydarzyło; pogodzić się z wszelkimi porażkami i podziękować nieznanej sile za wszelkie szczęścia. Ten nawyk, ta coroczna chwila wzięła mi się właśnie z „Noelki”, kiedy to Mila w ciszy dziękuje za całą swoją rodzinę, która – co by się nie działo – w ten jeden dzień zbiera się dookoła wigilijnego stołu i razem z nią dzieli się opłatkiem.

„Prezenty przed odpakowaniem są najpiękniejsze. A cel jest najwspanialszy tuż przed tym, nim się go osiągnie. A ktoś, na kogo bardzo się czeka, jest najmilszy tuż przez tym, nim przyjdzie. To są właśnie najlepsze chwile życia.”

Aż mi się zachciało świąt...


Schodząc na ziemię – jak widzicie, licznik wejść na bloga wskazuje ponad 96 tysięcy. I czas na szybki konkurs – osoba, która prześle na mojego maila (tosia.antonina@o2.pl) zdjęcie screena z magiczną liczbą 100 000 wygra książkę- niespodziankę! I czekoladę, co by wam kilogramów przybywało!


21 mar 2016

Rewelacyjny "Układ" i wyniki konkursu.


   Przede mną cholernie trudne zadanie... Zarzekałam się nie raz, że nie cierpię erotyków i że szkoda o czymś czytać,m skoro można to urzeczywistniać (ach, jak niegrzecznie zaczyna się ten tydzień!) a teraz... a teraz muszę kompletnie zmienić swój pogląd, bo oto przeczytałam książkę z pogranicza obyczajówki i erotyka i – aż wstyd przyznać! - jestem nią zachwycona.

   Hannah jest typem niewymuszonego kujona; nie ślęczy całymi dniami nad książkami, ale zdobywa najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów. Kiedy jako jedna z nielicznym zalicza test z filozofii, staje się obiektem naukowego pożądania Garretta – kapitana drużyny hokejowej, który musi utrzymać odpowiednią średnią, by móc dalej grać. Niestety profesorka nie rozumie fenomenu hokeja i nie ma najmniejszej ochoty chłopakowi czegokolwiek ułatwiać. Garrett zaczyna nękać – i to dosłownie – Hannah, by zgodziła się mu pomóc zaliczyć test. Chodzi za nią, prosi, błaga, nawet obiecuje umówić się z nią na randkę, ale na dziewczynę nic nie działa, przede wszystkim dlatego, że jest jedną z nielicznych dziewcząt, które nie mają ochoty wskoczyć Garrettowi do łóżka. Bardziej woli Justina Kohla, który według niej jest dojrzałym i inteligentnym przedstawicielem męskiej grupy studentów, w przeciwieństwie do Garretta, którego jedyną rozrywką jest zaliczanie kolejnych dziewczyn.

   Jednak kapitan drużyny hokejowej nie jest taki głupi, jak się Hannah wydaje i świetnie zdaje sobie sprawę jak podejść dziewczynę. Obiecuje jej zdobyć zimne serce Justina, o ile ona pomoże zaliczyć mu test. Zaczynają razem pracować i jak to w takich książkach bywa, zaczyna łączyć ich coś więcej... I słowo „zaliczać” nabiera w ich relacji nowego znaczenia...

„- Twoja skóra jest tak jedwabista – szepcze.
- Czy to teks z kartek Hallmark?”

   Nie no, z opisu wynika, że to pusty, nic nie znaczący erotyk dla kur domowych i młodych gąsek. Może trzeba wspomnieć o tym, że książka ta pełna jest ironii i sarkazmu, co powoduje, że jej cały wydźwięk drastycznie się zmienia. Hannah i Garrett nie są przesłodzoną parą, która traktuje seks jak mistyczne przeżycie pełne gołębi i jednorożców, ale jak dobrą zabawę i – w przypadku dziewczyny – formę leczenia z dawnych urazów.

   Garrett jest arogancki, pewny siebie, pewny swojego pięknego ciała z wyrzeźbioną klatą na czele, ale jest też chłopakiem z przeszłością i mimo że tak wielu go uwielbia, nikt nigdy przed Hannah nie zapytał go: „ej, koleś, wszystko w porządku?”. A w porządku nie było, bo ojciec chłopaka – gwiazda hokeja – nie był wcale takim złotym człowiekiem, za jakiego wszyscy go uważali. Swoją przeszłość miała i główna bohaterka, co sprawia, że „Układ” jest książką bardziej ludzką, bardziej przystępną a mniej wydumaną jak – tradycyjnie się przyczepię - „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”, gdzie milioner zaciąga biedną dziewuszkę do pokoju pełnego kajdan i biczy i zaczyna ją napastować za jej biernym przyzwoleniem.

   Ciężko jest tak naprawdę napisać co urzeka w „Układzie” - to chyba te wyważone emocje, bo przy książce można i się śmiać i czekać z zapartym tchem na rozwój wypadków. Same sceny erotyczne też nie są specjalnie wydumane i są tonowane przez samych bohaterów, którzy potrafią w trakcie gry wstępnej żartować sobie z babci z Minnesoty albo wspominać wydarzenia z dzieciństwa. Nie jest podniośle i nic nie jest przesadzone, za co chwała autorce, bo nie ma nic gorszego niż podniosły ton w sprawach seksu.

„Mógłbym patrzeć na ciebie, jak przyglądasz się schnącej farbie i wciąż nie byłbym znudzony.”

   To taka dobra historia o niewymuszonej miłości, która nie zawsze zaczyna się tak, jak zacząć się powinna, przynajmniej biorąc pod uwagę standardy kulturowe, ale która okazuje się tą właściwą miłością . Naprawdę szczerze polecam. I gdybym była Krystyną Czubuówną, to brzmiałoby to na pewno lepiej, ale polecam jako ja.

Za książkę dziękuję naprawdę serdecznie wydawnictwu
   A teraz pora na to, na co czekaliście zapewne od rana. Relacja z losowania nagród w moim konkursie! Zgłoszeń było bardzo dużo – aż sama byłam zdziwiona - dlatego też z rana nakarmiłam porządnie maszynkę losującą, żeby miała dość sił i przystąpiłyśmy do akcji. 


  



    Pierwszy rzut oka na ogrom zgłoszeń i Tosia... poszła spać. Musiałam czekać ponad godzinę aż łaskawie wstanie i zakończy losowanie. 


     I w końcu Tosia - po około pięciu minutach węszenia w misce - wydobyła dwie karteczki. Z powodu drastycznych scen, które towarzyszyły wyciąganiu losów z pyszczka maszynki, nie zostały one uwiecznione na zdjęciu. Musicie mi uwierzyć, że wszystko przebiegło zgodnie z zasadami a obślinione papierki wyłoniła dwie zwyciężczynie - 

Angelikę Ś., która zażyczyła sobie książkę "Niespodzianka na 6 liter"

oraz 

Annę Szymczak, której marzeniem była książka "Byłam tu".

   Dziewczyny! Serdecznie gratuluję i czekam na mailu na wasze adresy, żebym mogła was potem prześladować! (ha!)



    Specjalne podziękowania dla maszynki losującej. 

18 mar 2016

PRZEDPREMIEROWO "Pokalane poczęcia" Natalia Rogińska. Czy łatwo jest być mamą?



   Według UNICEFu dziennie na świat przychodzi 353 000 dzieci, wszystkie powstałe w wyniku pokalanego poczęcia. Jednak we współczesnym świecie pokalane poczęcie ma wiele aspektów, które kiedyś były nie do pomyślenia; można zapłodnić komórkę jajową pod mikroskopem, można patrzeć jak się dzieli, budując od podstaw nowego człowieka. Po kilku dniach od poczęcia można stwierdzić jakiej płci będzie dziecko, chociaż ten zlepek komórek mieszczący się na szalce Petriego w niczym dziecka nie przypomina.
   Niektóre dzieci powstają w wyniku wpadek, zdrad lub pod wpływem presji społeczeństwa „bo już czas zostać rodzicem.” Inne są planowane, wyczekane; matki z uporem maniaka liczą dni płodne a później razem z partnerem trzymają kciuki za pojawienie się dwóch kreseczek na teście.
   A inne znowu pojawiają się tak po prostu, chciane, ale bez długiego wyczekiwania.

   W książce „Pokalane poczęcie” przedstawionych jest kilka historii. Wszystkie łączy osoba ginekologa, do którego bohaterki przychodzą na wizyty. Niektóre z nich pragną zostać samotnymi matkami, inne walczą z niepłodnością i są jeszcze takie, które bez problemu zachodzą w ciąże i to staje się ich problemem... Ireneusz, ginekolog, jest jednym z najgorszych bohaterów o jakich kiedykolwiek czytałam; obleśny, mdły, zuchwały dziwkarz, który większość pacjentek traktuje jak obiekty do kopulacji. Sam nazywa je Cipkami i z dosadnością opisuje ich walory zewnętrzne, które na co dzień ukryte są pod bielizną.

   Każda z przedstawionych par jest inna i każda inaczej przeżywa ciąże i czas połogu; można śmiało powiedzieć, że w książce „Pokalane poczęcia” pokazany jest przekrój wszystkich typów rodziców na świecie.
   Zosia po zajściu w ciąże zdecydowała się żyć w zgodzie z naturą i urodzić tak jak rodziły jej prababki, czyli w domu przy pomocy akuszerki. Przestała golić nogi, pachy, skończyła z farbowaniem włosów, odstawiła niezdrowe tłuste mięso i stała się matką przypominającą te, które tysiące lat temu zamieszkiwały jaskinie. Jej szwagierka, Agata, chciała po prostu być w ciąży – normalnej, zwykłej, bez żadnych udziwnień i uderzeń szaleństw w głowę. Niestety, mimo że i ona i jej mąż byli jak najbardziej płodni, wszystkie zarodki miały wady genetyczne, które nie dawały im szans na przeżycie.

   Honorata natomiast miała dzieci aż zanadto – Anię, która jeszcze nie uczęszczała do szkoły, Marysię, która ledwo nauczyła się chodzić, Antka w pieluchach, świeżo narodzoną chorą Hanię i w dodatku okazało się, że jest w kolejnej ciąży. Jej mąż wychwalał Boga pod niebiosa, że daje im tyle dzieci, ale kobieta była tak zmęczona wiecznym byciem w ciąży i macierzyństwem, że zaczęła zastanawiać się nad tym jak pozbyć się kolejnego bożego daru...


   Wszystkie te historie są w pewnym sensie dramatyczne, ale też i po trochu piękne; tak jak w życiu, tak i w tych opowieściach nie wszystko układa się tak, jak byśmy sobie zaplanowali... I Bóg i natura i geny śmieją się z ludzkich planów i robią wszystko po swojemu a zadaniem człowieka jest jedynie przyklasnąć tym pomysłom i realizować je z uśmiechem na twarzy. Na nic się zdadzą narzekania i zaklinania przyszłości; nad większością spraw nie mamy władzy i – wiecie co? - to chyba dobrze, bo wtedy ta krucha równowaga w świecie mogłaby się załamać.

   Wszystkie historie łączą się ze sobą na końcu książki w szpitalu, podczas nocnej pełni... Tam natura kieruje wszystkie przyszłe i niedoszłe matki i łączy ich losy na zawsze. Zakończenie książki pozornie zostaje zamknięte, ale tak naprawdę wszyscy bohaterowie zaczynają wtedy kolejny rozdział w swoim życiu; niektórzy z uśmiechem na twarzy, inni z oczami pełnymi łez. Ale każdy z nich tej nocy, kiedy księżyc prężył się w całej swojej okazałości na nocnym niebie, musiał zmienić swój światopogląd i podjąć kilka ważnych decyzji. 

„Narodziny dziecka – absolutna magia. To, co dzieje się w sercu matki, ilekroć trzyma w ramionach dziecko, które jeszcze przed kilkoma chwilami było częścią jej ciała a odtąd stawało się namacalne wszystkimi zmysłami, to absoult.”

   Styl autorki jest bardzo przystępny; w świetny sposób łączy ona humor ze wzruszeniem co sprawia, że "Pokalane poczęcia" pokochają wszystkie te kobiety, które lubią czasami otrzeć łezkę przy książce, ale nie lubią moczyć całej chusteczki (wiecie, trzy łezki i koniec, bez sentymentalnej przesady.) Wszyscy bohaterowie są ludzcy, zwyczajni i wszyscy w pewnym momencie czymś zaskakują – nawet okropny Ireneusz ma swoją chwilę chwały, kiedy stwierdziłam, że i skończony cham może mieć swoje milsze oblicze.

   Na końcu autorka umieściła kilka pytań do dyskusji; szczególnie dało mi do myślenia to: „Ojca się nie wybiera! Wybrała ci go matka. Czym kierują się kobiety, wybierając mężczyzn na ojców swoich dzieci.” I tak sobie myślę, że mało która kobieta „wybierając sobie” męża, myśli o nim od razu w perspektywie ojca. Niejedna koleżanka opowiada mi, że jej chłopak to dziecka znajomych nie dotknie, bo się boi, że coś mu zrobi – i uważają, że to takie słodkie i urocze! Taka męska niemoc. Mnie ciekawi czy ta męska niemoc będzie nadal taka urocza, gdy delikwent nie będzie chciał dotknąć własnego dziecka przez dłuższy czas i cała odpowiedzialność spadnie na biedną kobietę, obolałą i krwawiącą po porodzie. 

   Czy ta książka zmieniła moje spojrzenie na macierzyństwo? Cóż, jestem teraz jeszcze bardziej pewna, że nie chcę czwórki dzieci rodzonej rok po roku, bo padnę z wyczerpania zaraz po zrobieniu śniadania dla wszystkich (zakładając, że będę już potrafiły same jeść.) I przekonałam się, że nie warto się na nic nastawiać, bo los i tak da nam figlarnego pstryczka w nos, ilekroć założymy sobie jakieś plany – założyć to możemy rano majtki, planowanie życia już nie leży w naszej gestii. Co w sumie nie jest takie złe, bo powiedzmy sobie szczerze – gdyby wszystko było tak, jak zaplanowaliśmy sobie na przykład pięć lat temu to większość z nas byłaby cholernie nieszczęśliwa.
A ja to już na pewno.

   Kochane! Kochani! - tą książkę powinni przeczytać wszyscy ci, którzy: mają dziecko, chcą mieć dziecko i ci, którzy dziecka nie chcą. Jestem pewna, że zmieni ona lekko wasze poglądy na ten temat; być może zdecydujecie się szybciej na kolejne dziecko lub zmienicie swoje plany, w których zakładacie, że będziecie mieli siódemkę pociech. Być może stwierdzicie, że warto jednak dać szansę waszym genom powędrować dalej w świat i że rodzicielstwo jest dla was. 
   Jakie by nie było wasze stanowisko, z książką warto się zapoznać. Dla siebie i dla swoich obecnych, przyszłych i niedoszłych dzieci.

Książka ukaże się w księgarniach 22 marca.


17 mar 2016

Zabierzcie ode mnie tę książkę! "Kamień i sól" V. Scott



   Często niestety mam tak, że książki, które zachwycają większość czytelników mnie okropnie irytują i odrzucają z mocą bomby atomowej. Tak było przy „Pięćdziesięciu twarzach Grey'a” i tak jest przy – ponoć – bestsellerowej sadze Victorii Scott o Telli, która bierze udział w piekielnym wyścigu.

   Jeśli nie chcecie czytać niepochlebnej opinii o tej książce bo ją lubicie, albo chcecie przeczytać to lepiej uciekajcie gdzie pieprz rośnie. Bo niestety nie będzie miło i słodko. 

   Na pierwszą część miałam okazję ponarzekać kilka miesięcy temu a teraz przyszedł czas na tom drugi zatytułowany „Kamień i sól”. Główna bohaterka, nastoletnia Tella to zwykła amerykanka, która miała to nieszczęście, że jej brat zapadł nagle na nieznaną nikomu chorobę. Ich rodzice zamiast szukać pomocy u lekarzy rodem z „Grey's anatomy” i „Ostrego Dyżuru” przeprowadzili się na głęboką wieś, oddaloną od cywilizacji kilkanaście kilometrów. Natura miała pomóc chłopcu odzyskać zdrowie, chociaż on i tak całe dni spędzał w łóżku. Ale w sumie to Ameryka i absurdy są tam na porządku dziennym.

   Pewien czas później Tella otrzymuje tajemniczą wiadomość i po kilku przygodach i po ani jednej chwili zastanowienia ląduje na arenie Piekielnego Wyścigu – czegoś na kształt Igrzysk Śmierci, które nie trzymają się kupy i rzeczywistości.
   Organizatorzy wyścigu, aby pozyskać uczestników, specjalnie pozarażali ich bliskich, aby dać im motywację do udziału w ich głupiej grze. I to nawet byłby ciekawy zabieg literacki, gdyby nie to, że otaczająca ich codzienność jest taka, jak nasza – a wątpię czy w rzeczywistości nikt nie zgłosiłby zaginięcia setki osób i nie wpadłby na trop dziwacznego wyścigu, który odbywa się na pustyni, w dżungli, na oceanie i w górach. Przecież mamy satelity! Nie tak łatwo jest przegapić grupę osób na pustyni!
    
    Poza tym muszę wspomnieć o Pandorach – są to pomocnicy wszystkich bohaterów; ich zadaniem jest dbanie o swojego pana i poprowadzenie go do wygranej, którą jest lekarstwo dla bliskiej im osoby. Wszystko pięknie, tyle tylko, że Pandory klują się z jajek i nie jest to wcale ptactwo. Autorka albo nie uważała na lekcjach biologi, albo ma je w głębokim poważaniu, ponieważ z jaj wykluwały się lwy, lisy i inne ssące. Aż dziw, że sami uczestnicy nie wykluli się z jaj, chociaż kto wie co czeka nas w części kolejnej?

   Organizatorzy wyścigu zachowują się jak schizofrenicy – najpierw są mili niczym miesięczne kociaki a po chwili starają się zabić uczestników na każdy możliwy sposób. Kiedy Tella i inni przyzwyczaili się już do swoich zwierzątek wyklutych z jaj, postanowiono zorganizować zawody, podczas których owe milusie maluchy będą się zabijały; to chyba jedyny fragment tej książki, który czytało mi się w miarę dobrze i nie musiałam się do czytania przymuszać- był na tyle realistyczny, że zaczęłam się zastanawiać czy autorka nie brała kiedyś udziału w walkach psów czy kogutów.

   Ah, wątek miłosny! Tella i jeden z uczestników – Guy – czują do siebie tak zwaną miętę. I wszystko jest pięknie, słodko i różowo, miłość kwitnie pośród śmierci i krwi, do momentu gdy chłopak martwiąc się o dziewczynę radzi jej większą ostrożność i przypomina jej, że kilka razy pomógł jej ujść z życiem. Od tej pory duma Telli przerasta szczyt Mount Everest i dziewczę jest oburzone przez pół książki, że Guy ośmielił się tak ją znieważyć – ja się pytam: w którym momencie ją znieważył? Nie zrozumiem chyba nigdy tej bohaterki...
   Poza tym, jej przyjaciele i wrogowie padają jak muchy a o czym myśli nasza kochana Tella? Nie o tym jak radzi sobie jej rodzina, nie o tym jaki ten świat jest brutalny i nie o tym, że chciałaby od tego wszystkiego uciec i popłakać w spokoju w kącie. Nie! Ona myśli o … truskawkowym shake'u!

   I proszę wytłumaczcie mi to zdanie, bo ja głowiłam się nad nim kilka chwil i nadal nie wiem jak inaczej można być niepokojącym:

„Guy Chambers jest tak niepokojący jak to tylko możliwe, ale nie w taki sposób, że zastanawiasz się, czy zabije cię we śnie.”

   W jednej z recenzji przeczytałam, że „zakończenie zniszczyło mnie emocjonalnie.” Cóż, mnie emocjonalnie wykończyła cała książka i już przy czternastej stronie narzekałam, że przede mną tyle męczarni. Tak osłabiło mi to organizm, że teraz leże w łóżku z jakimś choróbskiem i ciężko jest mi podnieść głowę, bo wtedy czuję jak mózg napiera mi na czaszkę... zaraz, zaraz a może to tajemniczy organizatorzy mnie czymś zarazili i teraz ktoś, kto mnie kocha dostanie jajko z ssakiem w środku i zostanie przetransportowany do dżungli, gdzie będzie musiał bawić się w Jamesa Bonda?

   Możecie mnie krytykować za tą krytykę i zademonstrować mi buntowniczego focha, ale ta książka mnie przeraża; na pozór lekki styl autorki przypomina mi wypracowanie gimnazjalistki na temat: „opisz abstrakcję, która kompletnie nie ma sensu.” Ale cóż... to jest w blogosferze takie cudowne, że mogę powiedzieć, że nie cierpię tej serii a wy mnie na stosie nie spalicie, najwyżej na stosie internetowym.


   Idę chorować dalej a wy przemyślcie, czy na pewno chcecie poznać się z tą książką. Osobiście nie polecam. Na swoim przykładzie wiem, że "Kamień i sól" wywołuje choroby. 


16 mar 2016

#Jeżycjada "Brulion Bebe B."


„Często zdumiewa mnie, jak zawiłe są linie kreślone palcem przypadku i jak bardzo losy nasze zależą od tych poplątanych bazgrołów.
Gdyby na przykład ulica Armii Czerwonej nie była w sierpniu rozkopana do imentu, Bebe i Dumbo nie spotkaliby się koło fontanny. Zapewne spotkaliby się nieco później, w innym punkcie miasta, ale kto wie, czy wtedy zwróciliby na siebie uwagę?”

   Beata, zwana Bebą i Konrad Bitnerowie byli dziećmi bardzo samodzielnymi; nie mieli innego wyjścia, bowiem ich ojciec postanowił założyć w Brazylii nową rodzinę zapominając jakby o tej, którą już miał za żelazną kurtyną a matka była artystką a to samo przez się rozumie, że nie miała głowy do tak przyziemnych spraw jak gotowanie czy sprzątanie domu. Oczywiście sławna Józefina Bitner kochała swoją córkę stojącą u progu dorosłości i syna, który był jeszcze w tym wieku, w którym jeździ się na kolonie; nie umiała ona tylko wyrażać tej miłości w sposób typowo matczyny. Była raczej matką-amerykanką niż matką-polką. 

   Jako, że w Jeżycjadzie wszystko jest powiązane, nikogo nie powinien zdziwić fakt, iż Józefina była daleką kuzynką Kłamczuchy, czyli Anieli Kowalik, niespełnionej aktorki, która swego czasu – klik – przeniosła się z dnia na dzień do Poznania znad dalekiej Łeby, gnana uczuciem miłości i przeznaczenia.
Z owej miłości nic nie wyszło, jednak dzięki temu losy Anieli potoczyły się tak, że na obecnym etapie Borejkowej rzeczywistości jest ona suflerką w teatrze a nie pakowaczką ryb w nadmorskiej fabryce.

   Zrządzeniem losu Józefina postanawia pozostać w Ameryce, do której wyjechała na kilka tygodni a opiekę nad swoimi skarbami powierzyła Anieli. Warto tutaj zaznaczyć, że Kłamczucha nie zmieniła się za bardzo od czasów licealnych i jej największym problemem w dorosłym życiu było to, że nie miała ona jeszcze okazji odrzucić zaręczyn, mimo że miała już lat dwadzieścia pięć.

   Już z pierwszych stron dowiadujemy się co dzieje się u głównych bohaterów serii – Ida zerwała zaręczyny i postawiła wszystko na karierę lekarską (jej hipochondria nie poszła na marne!) Cesia i Hajduk doczekali się trójki dzieci, piękny Pawełek w końcu się ustatkował a Gabrysia została znowu oszukana przez Pyziaka i samotnie wychowywała dwie córeczki. Aniela zaś ciągle mieszkała na walizkach, ciągle nie miała swojego miejsca na ziemi i troszkę ją to uwierało, prawdę mówiąc.

   W roku 1988 trzecia z kolei Borejkówna ma zaszczyt nazywana być licealistką, z wszelkimi łączącymi się z tym wadami i zaletami. Natalia w przeciwieństwie do sióstr nie jest orłem z żadnego przedmiotu i nawet poczciwym wróblem trudno ją nazwać; łapie dwóję za dwóją i dotyczy to też języka polskiego, który przecież dla żadnej Borejkówny nie powinien być trudny i niezrozumiały. Coś jednak Natalię hamuje, dręczy i mimo że wie dużo to nie potrafi tego przelać na kartki opatrzone nazwą SPRAWDZIAN.

  W tej części na scenę wkracza wyjątkowy Bernard Żeromski, który zawsze kojarzył mi się z Hagridem z „Harry'ego Pottera” - brodaty, wysoki, szeroki w ramionach i kompletnie nieprzystosowany do życia w brutalnym społeczeństwie. Bernard był artystą i świat postrzegał jako miejsce na plewienie dobra; niestety nie wszyscy mieszkańcy globu mieli zamiar dostosowywać się do bernardowych światopoglądów i czynili zło, co zawsze go raniło tak, jakby to jemu to zło wyrządzano osobiście.

„- Nigdy nie miałeś brody na przykład.
- Miałem – oświadczył Bernard. - Lecz ogoloną.”

   Bernard miał ucznia zwanego Dumbem, który został wyrzucony z wrocławskiego liceum i był zmuszony przenieść się do Poznania. Tam spotkał Bebe i tę dwójkę od razu coś magicznego połączyło, w przeciwieństwie do Bernarda i Anieli, bowiem ta magiczna więź istniała jedynie ze strony wielkoluda o czułym sercu. W światopoglądzie Anieli wprawdzie istniał jakiś przyszły mąż, jednak miał on być lekarzem lub prawnikiem a nie artystą. Poza tym miał być zabójczo przystojny a Bernard był po prostu uroczy z wyglądu. 

   Ogromną rolę, po raz kolejny, odegrał mało zauważalny profesor Dmuchawiec; człowiek schorowany, ale nadal pełen wigoru i jasnego umysłu. Jego trafne spostrzeżenia nie raz zmieniały życie jego dawnych wychowanków i innych młodych ludzi, którzy stanęli na jego drodze. Dmuchawiec przypomina mi niejednokrotnie o tym jak w starożytności dbano o osoby starsze; przypisywano im wielką mądrość życiową i słuchano ich rad – całkiem inaczej niż obecnie, kiedy „gderanie starych” zbywa się machnięciem ręki.

   Książki Musierowicz to także proste odpowiedzi na pytania, które nurtują każdego chyba człowieka. Wcale nie filozoficzne, niezbyt rozległe i ani trochę nie patetyczne, tylko zwyczajne i po prostu – ludzkie,

„- Ale niech mi Basia powie, czemu ja muszę żyć w takich czasach? - wybuchnął goryczą pan Karolek.
- Bo tak się Panu Bogu podobało – wyjaśniła mu staruszka.”


   "Brulion Bebe B." to kolejna część serii, w której możemy obserwować przemianę Kłamczuchy z trzpiotki w mądrą i dojrzałą kobietę. To także kolejny hołd dla Dmuchawca, który - patrząc z obecnej perspektywy mojego jestestwa - jest tak naprawdę osią całej Jeżycjady. Borejków jest tutaj jak na lekarstwo i są oni głównie reprezentowani przez dorastającą Natalię, która nigdy nie była moją ulubienicą, jednak pomimo tego książka i tak spełnia swoje najważniejsze zadanie - umila czas, przenosi w przeszłość i przypomina, co jest w życiu ważne. 

PS - Naskrobałam już recenzję książki "Kamień i sól" i chciałabym ogłosić wszem i wobec, że jutro pojawi się na blogu - po dłuższej przerwie - niepochlebna recenzja. To taka zapowiedź, żebyście byli przygotowani na to, że nie będę jutro zbyt miła i dla książki i dla autorki. Będzie rzeź. 

14 mar 2016

PRZEDPREMIEROWO - "Komornik". Apokalipsa na jaką zasługujesz.

„Koniec nadszedł tak, jak ponoć zawsze pisane mu było nadejść: zupełnie niespodziewanie.”



   Ezekiel Siódmy, legalnie działający Komornik na usługach Góry.
   Brzmi bezsensownie, prawda? Jednak tym właśnie jest główny bohater rewelacyjnej książki Michała Gołkowskiego, „Komornik”.

   Świat jaki znamy obecnie nie istnieje. Stało się to, co może stać się w każdej chwili i na co ludzkość czeka już od dwóch tysięcy lat. Ba!, co niedziela w katolickich kościołach ludzkość wręcz składa deklarację, że jest na to gotowa, że czeka na ten moment, który odmieni wszystko – gdy niebo postanowi zejść na ziemię.

    Ludzkie prośby zostały wysłuchane w „Komorniku”; niestety, apokalipsa wyglądała trochę inaczej, niż zapowiadała to Biblia. Po pierwsze z nieba zaczęły spadać anioły, które wcale nie były ucieleśnieniem miłości i dobroci. Ich celem była eksterminacja ludzi, systematyczna i powolna. Nie dało pokonać się ich żadną bronią, jednak mieli jeden słaby punkt, który ludzkość idealnie wykorzystała – byli naiwni i nie wiedzieli czym jest kłamstwo; jeżeli mieli w papierach wyrok na konkretnego Jana Kowalskiego i stanęli z nim twarzą w twarz, ale Jan Kowalski powiedział, że „tutaj taki nie mieszka”, anioły odchodziły.
   Niemniej jednak byli oni niezniszczalni i bezwzględni, całkiem inni niż uczono nas na religii. Jedynie Jeźdźcy Apokalipsy śmigali po ziemi w starożytnych rydwanach i siali głód, wojnę, zarazę i śmierć, tak jak było zapowiedziane. 

   A później... A później niebo się otworzyło, trąby znikąd zaczęły grać, ludzie upadli na kolana, sceneria była niczym z filmu Spielberga i … nie wydarzyło się nic. Żaden Bóg się nie pojawił, nikt nie przyszedł w wielkiej chwale i uwielbianie. Światła zgasły, publiczność nie miała zamiaru klaskać, całe przedstawienie skończyło się fiaskiem. Ludzkość zrozumiała, że koniec jest nieunikniony i że żaden rycerz w lśniących sandałach nie zechce ich uratować.

„Podobno na początku była ciemność a Duch Boży unosił się nad wodami. Tak przynajmniej głosu wersja oficjalna, ale to gówno prawda: na początku zawsze jest ból a potem przychodzi jeszcze więcej bólu.”

   A później zaczęto werbować wybranych ludzi do wykonywania egzekucji na tych, którzy pozostali przy życiu; Aniołowie może i byli naiwni, ale nie głupi i zdawali sobie sprawę ze swojej słabości. Albo zrobili to po prostu z lenistwa, bo nie mieli ochoty polować na marnych ludzi.
   Ich nadrzędnym celem było stworzenie bezludnej ziemi i biorąc pod uwagę, że od początku apokalipsy żadne dziecko nie przyszło na świat, mogli sobie darować i po prostu poczekać tak z dziewięćdziesiąt lat, aż natura zrobi swoje. Jednak jakieś masochistyczne przekonanie nakazywało im siać cierpienie i strach. Nawet Jeźdźcy stwierdzili w pewnym momencie, że swoje już zrobili i odjechali na swoich rydwanach, ale Wysłannicy pozostali, niewzruszeni i nieznudzeni rozgniataniem mrówek.

   Komornik Ezekiel był kiedyś zwykłym człowiekiem, który miał żonę, córkę, dom i pewnie kredyt na najbliższe pięćdziesiąt lat życia. Spłaty umorzono w obliczu apokalipsy, ale marne to pocieszenie, skoro Wysłannicy wybrali go sobie na swojego sługę a jego rodzinę skutecznie zlikwidowali, żeby nauczyć go, że uczucia są zgubne. Tak więc Ezekiel nie czuł. Wypełniał swoją powinność, nie bacząc na to, co szepcze mu jego sumienie.

   „Komornik” to powieść o jego posłudze, która powoli, niezauważalnie na nowo budzi w nim ludzkie uczucia. Ta książka jest brutalna, krwawa i ocieka krwią ludzką i anielską, ale trzeba przyznać, że na jakimś jej poziomie ważna rolę grają uczucia i budząca się do życia dusza Ezekiela, która przypomina sobie co znaczy odczuwać współczucie – albo ja tak odbieram tą książkę, bo jestem sentymentalna.

   Apokalipsa w wykonaniu Gołkowskiego jest absurdalna, niedorzeczna i komiczna – całkiem taka, na jaką swoim zachowaniem zasłużyła ludzkość. Egzekucję wykonywano za najmniejsze przewinienia:

„- Księga Kapłańska, jedenasty i dziewiętnasty rozdział. Chodzi o …
- Ach, chyba się domyślam. To te wszystkie dziwne zakazy?
- Owoce morza – skrzywiłem się. - Poza tym, jedzenie z drzew przed upłynięciem czwartego sezonu od zasadzenia, tatuowanie ciała i noszenie ubrań z mieszanych tkanin.
- To ostatnie też? - zaśmiał się. - No co pan nie powie!
- Niestety. Musiał pan lubić piżamy jako dziecko.”

   Mimo że jestem kobietą – a więc w założeniu nie powinna podobać mi się książka z gatunku fantastyki – „Komornika” pochłonęłam w kilka godzin i chcę więcej! Czekam z niecierpliwością na to, co stanie się dalej, bowiem zakończenie jest na tyle przewrotne, że Ezekiel może mieć w tomie drugim niemałe kłopoty... Ale, ale! Póki co, zaostrzcie sobie pazurki i ustawcie się w kolejce do księgarni, ponieważ książka zawita tam 16 marca! 

   Obiecuję swoim blogerskim słowem, które jest warte trochę więcej niż funt kłaków - "Komornik" stanie się jedną z waszych ulubionych książek. Nie bójcie się tego gatunku literackiego, bo czasami warto się przełamać - fantastyka to nie tylko statki kosmiczne i jednorożce; to też kawał dobrej literatury, która być może... przepowiada przyszłość. 


10 mar 2016

Lista spraw do zrobienia przed przejściem przez Tęczowy Most.

   Trafiłam ostatnio na cholernie wzruszającą książkę ( nigdy nie czytajcie takich w autobusie, bo ja dzisiaj ukradkiem podcierałam łzy). Ogóle cala historia jest o szczęśliwej, choć nieco podzielonej rodzinie, na którą spada wielkie nieszczęście – czterdziestokilkuletnia Callie, matka, żona, córka, siostra i przyjaciółka zapada na nieuleczalną chorobę.



   I w ramach tego smutnego wątku zaczęłam się zastanawiać co chciałabym zrobić, nim zejdę z tego ziemskiego padołu i wejdę pomiędzy anielskie chóry. Dodam tylko, że wierzę, że na moje przybycie zorganizują w niebie wielką imprezę, podczas której będzie śpiewał sam Michael Jackson. A tekst piosenki napisze mu Szekspir i Kurt Cobain – tradycja z nutką nowoczesności.

   Aha– moje marzenia, chciejki czy jak to nazwać, wcale nie będą górnolotne (a przynajmniej nie wszystkie), więc jeśli spodziewacie się, że chciałabym polecieć w kosmos, to niestety się rozczarujecie. Kolejność przypadkowa.

   Napisać taką książkę, żeby sam Paulo Coelho bił pokłony. Nie lubię stylu pisania Coelho, tym większą będę miała satysfakcję, jeśli on polubi mój styl. A najlepiej to gdyby powiedział, że moja książka jest tak wspaniała, że jego wszystkie dzieła są przy tym niczym wypracowanie gimnazjalisty z zaburzeniem rzeczywistości.

   Ubrać się totalnie awangardowo, bez strachu, że sąsiedzi pomyślą, że przesadziłam z antydepresantami. Wiecie, tak jak ubrane są kobiety z wybiegów mody – kawałek folii aluminiowej wpiętej we włosy, spódnica w strzępach i do tego sam żakiet, bez niczego pod spodem. Modnie, parysko, nowocześnie – ale sądzę, że na taki strój zdecyduje się dopiero wtedy, gdy przywitam się ze swoją starczą demencją. 

   Nauczyć się robić placek z truskawkami i galaretką – wyjawię wam w sekrecie, że taki placek jest od dzieciństwa spełnieniem marzeń moich kubków smakowych. Kwaskowany smak truskawek, słodki biszkopt, kremowa masa – istne cudo!

   Kupić zupełnie niepotrzebny ciuch za wielkie pieniądze – znaczy się, chciałabym mieć tyle pieniędzy, żebym nie zauważyła kompletnie braku pięciu tysięcy na moim koncie. A bardzo drogi płaszcz, czy sukienkę na wystawne przyjęcia powiesiłabym w szafie i cieszyłabym się z samego faktu, że tam sobie wisi.

   Wziąć ślub jestem zwierzęciem stadnym, chociaż moje stado nie może być zbyt duże i głośne, bo dostaję nerwicy. Nie jestem z tych, którzy lubią samotne życie a związek dla nich to spotykanie się ze sobą dwa razy w tygodniu na kilka godzin – takie coś było dobre w liceum, teraz potrzebuję stabilizacji.
   Ten podpunkt ma szansę się spełnić a przynajmniej jesteśmy w trakcie jego realizacji.
Chcę, żeby było idealnie, cudownie. Żebym miała przy swojego boku cudownego mężczyznę a za sobą wszystkie osoby, które znam, lubię i kocham (i tych ze strony narzeczonego, których nie znam.) Marzy mi się piękne wesele z tańcami, z biegającymi wokoło dziećmi (nie moimi), z przyjaciółkami, które będą pomagały wstać, gdy potknę się o swoją wymarzoną suknię ślubną. A później, gdy już wszystko się skończy, padnę ze zmęczenia na łóżko a obok mnie padnie mój mąż i najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, że od tamtego dnia, zawsze już będziemy zmęczeni razem.



   Poczuć gorący piasek pod stopami – nad morzem była raz, ale biorąc pod uwagę, że było to Morze Północne i było gdzieś około dziesięciu stopni ciepła, nie miałam najmniejszej ochoty ściągać butów i stawać na zimnym piasku. Więc marzenie nadal jest do spełnienia.

   Zobaczyć deszcz spadających gwiazd – wiem, wiem, w zeszłym roku była taka noc, ale niestety nie udało mi się wtedy rozłożyć kocyka i obserwować nieba przez całą noc. Ale to dobrze, mam na co czekać.

   Powiedzieć wszystkie teksty, które mówią tylko matki np. „mięso zjedz, ziemniaki zostaw” albo „ubierz szalik, ja z tobą po doktorach chodzić nie będę”. To kwintesencja całego macierzyństwa, móc tak powiedzieć i dodać w myślach - „cholera, mówię jak moja matka!”

   Zrobić coś, żeby świat pamiętał o mnie nieco dłużej niż do czasu śmierci moich wnuków. Coś, co nie będzie wymagało zmiany mojej płci czy powiększenia biustu do rozmiaru XYZ. Mogłabym na przykład odkryć lekarstwo na raka, ale moja wiedza z biologi musiałaby chyba wykraczać odrobinę poza to, co wyniosłam z liceum. Albo mogłabym odkryć nową planetę (do tego chyba potrzebowałabym teleskopu bardziej profesjonalnego niż ten, który można kupić na allegro za 99.99 zł.)
   W każdym razie chcę się jakoś zapisać w tych annałach historii świata. Pal licho, mogę być znana jako „matka tego, który...” - nie będę wybrzydzała.


   Przejść się w uroczej sukience i sandałkach na obcasie po Paryżu – chciałabym w ogóle mieć w końcu jakąś uroczą sukienkę, którą mogłabym nosić w gorące dni (a mam tylko takie, które wyglądają jak sukienki weselne), a Paryż to jedynie dodatek do marzenia. No bo kto nie chciałby chociaż raz w życiu znaleźć się w Paryżu? Pal licho możliwość zamachu, liczy się romantyzm!

   Dzisiaj umyśliłam sobie kim chcę być po studiach – w końcu wybrałam swoją drogę! Fanfary poproszę. Otóż kochani chcę... udzielać ślubów cywilnych (bo kościelnych nie da rady.) Czyli muszę być urzędnikiem stanu cywilnego. Bam! Oto ja – przyszła pani od ślubów.

   Poza tym nie mam żadnych wygórowanych marzeń i oczekiwań od życia; ot, dobrego męża (zanosi się na to), grzeczne dzieci, które nie będą lubiły Świnki Pepy (nie znoszę tego wieprzka), garstkę przyjaciół wokoło, ład w rodzinie, trochę pieniędzy, kilka psów i kotów, zaprzyjaźnioną sarenkę, która by odwiedzała mnie w moim ogródku i dom. I tyle. Albo nie – jeszcze kilkanaście lat życia dla mnie i dla nich wszystkich, żebym mogła się tymi wszystkimi cudami nacieszyć.

"Chodzi o spokój. I radość. O szczęście. Chodzi o to, jak jej serce zaczyna się uśmiechać, gdy tylko usłyszy na podjeździe samochód Eda. I o poczucie bezpieczeństwa: Lila wie, że nie będzie z nią pogrywał, że jak mówi, że zadzwoni, to zadzwoni i że gdy na nią parzy, kiedy siedzą razem na tarasie, wcale nie widzi jej tak, jak ona siebie postrzega: niskiej, pulchnej żydówki z szopą na głowie, długim nosem i podwójnym podbródkiem. On widzi w niej Audrey Hepburn."