29 lis 2015

List do Mikołaja.


Drogi Święty Mikołaju,

na początku chciałabym wspomnieć, że bardzo Ci współczuję tego wiecznego zimna, jakie panuje w Laponii; wiem, że musisz tam mieszkać, bo renifery są zimnolubne i nie czułyby się komfortowo na Majorce czy w innym miejscu, gdzie da się żyć i funkcjonować, bez potrzeby ubierania kożucha. Nawiązując do tego zimna, to dzięki temu rozumiem Twoją lekką nadwagę – tłuszcz pomaga utrzymać ciepło. Jednak wraz z listem przesyłam Ci płytę z ćwiczeniami Ewy Chodakowskiej, gdybyś chciał zaskoczyć i uszczęśliwić panią Mikołajową.

W tym roku byłam niezwykle wręcz grzeczna i nie słuchaj tych, którzy mówią, że to nieprawda, bo oni robią to specjalnie, żeby mi dokuczyć i żeby budżet z moich prezentów przeszedł na nich . No, może nie do końca byłam taka znowu dobra dla wszystkich, ale co ja poradzę, że geny rodziców tak się u mnie połączyły i wyszło, co wyszło? Trzeba mnie kochać taką jaką jestem. Zresztą słyszałam, że Mikołaj też ostatnio pomstował na Zająca Wielkanocnego, że za bardzo kręci ogonkiem i że podkradł Mikołajowi menagera.

Piszę ten list, żebyś wiedział co mi się marzy na tegoroczne Święta. Przede wszystkim – śnieg. Dużo, dużo białego puchu, takiego bielutkiego, nie ciapy, jak rok temu. Idealnych białych zasp, wielkich płatków lecących z nieba, mrozu, który przyjemnie szczypie w policzki i tego cudownego odgłosu trzeszczącego śniegu pod stopami, kiedy wędruje się na Pasterkę, z winem pod pachą.

Drugi prezent, który mi się skrycie marzy to suseł. Widziałam ostatnio susła w zoologicznym i był tak cudownie paskudny, że aż się w nim zakochałam! Nauczyłabym go siedzieć mi na ramieniu, chodziłabym z nim na spacery, razem robilibyśmy to, co susły lubią najbardziej, czyli jeszcze nie wiem co, bo susła nie mam, ale gdybym miała, to bym wiedziała, obiecuję! Moja Tosia pewnie chciałaby na początku susła zjeść, ale w końcu na pewno by się zaprzyjaźnili i razem by susłowali i tosiowali.

Trochę pieniędzy mógłbyś Mikołaju dorzucić. Nie to, że lubię je wydawać i kupować ciągle nowe rzeczy, oj nie. Nie lubię, ale muszę, żeby podratować polską gospodarkę, która ostatnio podupadła, więc w gruncie rzeczy ten prezent jest nie tyle dla mnie, co dla patriotyzmu. Albo chociaż mógłbyś przesłać mi sześć cyfr, które pomogą mi wygrać w totka – to przecież nic nie kosztuje a na pewno masz odpowiednie znajomości.

Czego jeszcze sobie życzę? Kolęd, wspaniałej atmosfery, jedynego w swoim rodzaju żurku mojej babci, który tylko w Wigilie wychodzi taki dobry. Choinki, która będzie mieniła się tysiącami światełek, prezentów od bliskich zapakowanych tak dokładnie, żeby otwieranie ich zajęło dużo czasu, bo to właśnie ta chwila niewiadomej co jest w środku, jest najpyszniejsza. Spaceru pod padającym śniegiem, rzucania się śnieżkami, mroźnego buziaka i jednej chwili poczucia, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Żeby chociaż raz jeszcze przy wigilijnym stole spotkali się wszyscy ci, którzy byli tam jeszcze kilka lat temu a teraz porozjeżdżali się w różne strony i ich miejsca stoją puste i czekają cierpliwie na ich powrót. I żeby nowi ludzie zajmowali nowe miejsca i żeby siedzieli na nich długo, przez wiele śnieżnych, mroźnych Świąt. Chrupkiego opłatka i cichych życzeń składanych drugiej osobie, z nadzieją, że się spełnią. Uśmiechu i śmiechu, głośnego „Bóg się rodzi!” i cichego „Gdy śliczna Panna.” Pierogów z ziemniakami robionymi specjalnie dla mnie, bo nie lubię tych z kapustą; corocznej krzątaniny w kuchni, nowych łusek z karpia w portfelu i ślizgania się w pogoni za kotem, który wybrał wigilijny wieczór na ucieczkę z domu.
Życzę sobie jednego idealnego wieczoru, który doda mi energii na cały kolejny rok. I pomijam swoje życzenie, które miałam zawsze zasiadając do wigilijnego stołu – już nie chcę, żeby coś się zmieniło, żeby się coś wydarzyło. W końcu wszystko jest tak, jak być powinno i osoby są te, które być powinny. Życie mi się poukładało i coś czuję, że trochę w tym Twojej zasługi.

Pozdrowienia dla małżonki i dla reniferów – oprócz płyty podrzucam też specjalną maść na nosy kopytnych, co by im skóra z zimna nie złaziła i talon na tonę siana, z pewnością się przyda. Będę wypatrywać Cię wśród zasp!


Agata.  



27 lis 2015

Katarzyna Molęda "Szwedzi. Ciepło na północy" i zapowiedź.


   Kiedy wyobrażam sobie Szwecję, to przed oczami staje mi śnieżny kraj, pełen zasp i termometrów wskazujących wiecznie temperaturę ujemną. A wśród tego śniegu wyobrażam sobie wesoło pomykających ludzi o włosach białych niczym rzeczony puch spadający z nieba. Szwedzi w moim mniemaniu to ludzie, którzy uwielbiają zimno – bo jeśli nie, to po co mieliby mieszkać w takim mroźnym miejscu? A Hollywoodzie produkcie dodatkowo spaczyły mój pogląd na temat biustu Szwedek – według mnie każda nosi stanik rozmiaru co najmniej DD. A do tego włosy zaplecione w warkoczyki.

   Dzięki uprzejmości pani Katarzyny Molędy, która była Konsulem w Sztokholmie i napisała książkę „Szwedzi. Ciepło na północy”, moje stereotypowe myślenie zostało mocno nadwyrężone.
Po pierwsze - tam wcale nie jest tak zimno. To znaczy, jest, bo dla mnie mróz oznacza temperaturę niższą niż 15 stopni na plusie, ale pingwiny nie hasają wesoło po ulicach i czasami da się tam chodzić bez czapki! Po drugie – ludzie wcale nie pomykają wesoło po ulicach; Szwedzi to bardzo przyjazny naród, ale jeśli widzą, że ktoś siłuje się z walizką to nie pomogą, póki nie zostaną poproszeni o pomoc, gdyż uważają, że nie wolno naruszać intymności drugiej osoby. Może akurat ktoś chce się posiłować z walizką i czułby się urażony, gdyby mu przeszkodzono. 

   Po trzecie – potrafią i nie potrafią się kłócić. W zależności od sytuacji. Jeśli widzą, że ktoś udaje inteligenta i gada głupoty na jakiś temat, to nie zwrócą mu uwagi (a u nas zapewne taki delikwent szybko by stał się bohaterem dowcipów), ale odbędą z nim miłą konwersację, bo zawsze to przyjemnie jest z kimś porozmawiać. Nawet jak ten ktoś przedstawia inteligencję rzędu mało rozwiniętej ameby. Ale jeśli chodzi o pralnie – bo w Szwecji pralnie zazwyczaj są publiczne – o, to tutaj już zaczyna się jazda bez trzymanki. Bowiem ten zimno – ciepły naród jest przeczulony na punkcie swoich ubrań, co nie dziwne. A w pralniach niekiedy zdarza się, że ubrania giną w tajemniczy sposób i wtedy zaczynają się kłótnie i wzajemne oskarżenia. Ba! niekiedy zaczyna być tak brutalnie, że trzeba wzywać policję.
   Z pralnią jest jeszcze jeden szkopuł – jako, że ludzie mają zwykle tylko 3 godziny czasu na pranie po pracy (później są one zamykane), to można zapomnieć o wspólnym wyjściu na piwko z przyjacielem Szwedem. Nie pójdzie, bo musi trzymać kolejkę i wyprać swoje brudy – dosłownie.

   Czy Szwedzi mają jakieś wady? Cóż, w tej swojej otwartości wobec świata, niekiedy sami sobie rzucają kłody pod nogi. Autorka przetacza przykład, kiedy to w sklepie poprosiła o 20 dekagramów szynki a pani źle usłyszała i ukroiła jej dwa cieniuśkie plasterki o wadze 20 gramów. A w Polsce zapewne, gdyby taka sytuacja się zadziała, to pani sprzedająca popatrzyłaby z litością na kupującą i tylko nieznacznie popukałaby się w głowę. Bo kto to widział fatygować ją, biedną pracującą niewiastę, o taki mały kawałek mięsa?!

   Jako przyszła pani magister prawa (już w czerwcu, mam nadzieję!) muszę wspomnieć trochę o szwedzkim prawie – otóż tam, jeśli ktoś chce wziąć rozwód, to bez problemu go dostaje a wszystko odbywa się najczęściej korespondencyjnie. Nie trzeba, jak u nas, orzekać o winie, spowiadać się ze zdrad i impotencji; tam wystarczy sama informacja od jednej ze strony, że nie chce już być w związku małżeńskim. Raj, prawda?
   Autorka skupiła się raczej na samych plusach szwedzkiej codzienności, ale to może i lepiej. Powinno powstawać wiele takich ciepłych książek, które ogrzewałyby wizerunki państw; w końcu, po co czytać o tym, co negatywne?

   Dzięki Kasi Molędzie wiem, że Szwecja nie jest skuta lodem. Że Szwedzi to bardzo mili, ciepli ludzie, którzy wiedzą, że życie bez zbędnych spraw administracyjnych i prawnych, jest lżejsze. Że lubią jeść śmierdzące śledzie i bułkę z bitą śmietaną w środku i że każda okazja do biesiadowania jest dobra.
   W gruncie rzeczy to ta Szwecja całkiem miła się wydaje.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję
PS – Zachęcam Was także do poznania książki „Małe wielkie odkrycia”

   To książka o najważniejszych wynalazkach. 

   Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy są ciekawscy. 

   Recenzja książki już w przyszłym tygodniu. 

   Książkę można kupić  już dzisiaj – TUTAJ 

24 lis 2015

Dlaczego dziewczyny czytają romanse a chłopcy oglądają mecze piłki nożnej – czyli pokłońmy się stereotypom mówiąc o miłości. Coś na kształt felietonu.

 
   Test napisany w formie ironicznej i sarkastycznej, za wszelakie obrażenia i oburzenia społeczne autorka nie odpowiada.

   Przyjęło się, że kobiety lubią zaczytywać się w romansach. A o czym romanse są, wie każdy –zazwyczaj na początku, bo pod koniec byłoby dziwnie, poznajemy zwykle główną bohaterkę, która uważa się za brzydką babę, której nic w życiu nie czeka. Pół strony później przegląda się ona w lustrze bądź sklepowej witrynie i tajemniczy narrator wyjawia, że jest ona tak naprawdę piękna jak marzenie, ma cudne włosy i w ogóle to każdy się za nią ogląda na ulicy.
Czemu się przyjęło, że główne bohaterki romansów uważają się za brzydkie, to nie wiem. Wiem za to tyle, że jeżeli nie zmienię nastawienia, że wyglądam dobrze i ludzi nie straszę, to nie mam co liczyć na historię jak z harlequina.
   Wracając do romansu – gdy już się okaże, że brzydka główna bohaterka wcale brzydka nie jest, przychodzi czas na poznanie Tego Jedynego. Miłość wybucha fajerwerkami a łuna ich uczucia rozświetla pół globu, gołębie gruchają a bezdomni szczerzą zęby w szerokim uśmiechu, bo oto na ich oczach odnalazły się dwie połówki jabłka, bez GMO.
   Ale niestety, później zazwyczaj, kochankowie się rozstają. Zwykle chodzi o jakiś banał, niezrozumienie, które powoduje, że ona płacze przeraźliwie a on próbuje się tłumaczyć, chociaż ona przez swój lament i tak niczego nie słyszy. Później on odchodzi na jej prośbę a ona jeszcze rzewniej płacze, bo teraz znowu jest sama i znowu stała się szarą myszą.
   Mijają dni, tygodnie lub lata, w zależności od wyobraźni autorki i kochankowie, rozdzieleni kobiecą frustracją, dumą i łzami, spotykają się nagle przypadkowo na środku ulicy, tłumaczą sobie wszystkie nieporozumienia i znowu powtarza się scena z bezdomnym i gołębiami. I tak właśnie kończy się większość romansów – no, niektóre są jeszcze ukraszone zakończeniem mówiącym o liczbie ich dzieci (każde śliczne i mądre!) i szczęśliwym pożyciu małżeńskim. Istna sielanka.

   Chłopcy natomiast lubują się w meczach piłki nożnej. Jak zaczyna się Liga Mistrzów bądź nie daj Boże eliminacje jakieś, to kobieta może spokojnie chodzić naga po ulicach, nikt jej nawet nie zaczepi, bo każdy mężczyzna będzie wpatrzony w ekran telewizora. Z meczami piłki nożnej tak już jest, że nie mogą się one obejść bez obecności piwa. Nie ma piwa – nie ma meczu. Że też panowie jeszcze nie wpadli na to, że ich picie piwa przynosi pecha polskiej reprezentacji, to ja nie wiem; może gdyby soczek jabłkowy sączyli, to byśmy coś ugrali?
   Mecz. Jak każdy wie, nawet kobieta, mecz zaczyna się kilka dni przed meczem, kiedy to obstawia się wyniki; a samo obstawianie jest prawie tak ważne jak gra, bo każdy mężczyzna wierzy w to, że jego wynik sprawdzi się w rzeczywistości i chyba jeszcze świat nie zna przypadku, by któryś z nich obstawił, że Polska przegra.
   Kiedy już zacznie się część zasadnicza meczu, czyli gra, mężczyźni, zastygają przed telewizorem i nieznana nikomu siła trzyma ich tam przez 105 minut, z piętnastominutową przerwą przeznaczoną na siku i doniesienie piwa. Czy ich drużyna strzeli gola, wygra, przegra, strzeli samobója – nieważne, liczy się to, że trzydzieści lat temu wygrali i z tego trzeba być dumnym. A te niewielkie porażki (od kilkunastu lat) są niewarte wspominki przecież.

   Dlaczego panie tak łakną romansów a panowie futbolowych emocji? Cóż, mam na ten temat pewną teorię... dobra, nie mam. Pewnie tutaj mogłabym zacytować słowa swojej koleżanki „moje życie jest jak orzeszek. Do tej pory nie wiem dlaczego.” Teorii nie mam, ale widzę wyraźnie, niczym w szklanej kuli, że te romanse i mecze dają nam nadzieję na to, że kiedyś odbijemy się od dna i że osiągniemy szczyty swoich możliwości. Że przybiegnie do nas piękny kary koń z księciem na grzbiecie a za nim podjedzie limuzyna z teczkami pełnymi dolarów, które tajemniczy ktoś przepisał nam w spadku. Bozia da nam zdrowie, Budda spokój ducha a Latający Potwór Spaghetti świetną figurę. I gdyby nie ta wiara, że coś w końcu się w naszym życiu wydarzy, że warto jest na coś czekać, to biedna byłaby ludzka egzystencja.
   Kobiety czytają romanse, bo wierzą, że tak jak tam miłość, tak w życiu może pojawić się nagle świetna praca lub osoba, która okaże się tą najważniejszą. Mężczyźni oglądają mecze, bo chcą wierzyć, że ich życie może zmienić się na lepsze w jednej sekundzie, tak jak ma to miejsce w meczu, gdy nasi strzelają gola.

   A jak się to ma do miłości? Czy kobiety naprawdę oczekują księcia w ulizanych włosach, który będzie nosił bryczesy i sygnet na palcu prawej dłoni? Raczej każda z nas czeka na twojego Marka Darcy'ego (Bridget Jones), na Niebieskiego (Nigdy w życiu), na swojego Charlesa (Cztery wesela i pogrzeb), na takiego faceta, który będzie się starał i który będzie sprawiał, że będziemy czuły się przy nim bezpieczne, jedyne. Kobietom marzy się taki facet, który będzie ostoją pewności, który codziennie będzie sprawiał, że wszelkie niepewności rozpłyną się w powietrzu.
A mężczyźni? Czy naprawdę chcieliby mieć za żonę króliczka Playboy'a, który kicałby im po domu i zapamiętale wycierał kurze? Zdaje mi się, że bardziej kochaliby nadmierne kilogramy, humory i frustracje kobiety, która potrafiłaby sprawić, że zaczęliby się uśmiechać, nawet kiedy nasi przegrywają mecz. Taką, która przesoli zupę, ale będzie to najlepsza zupa na świecie, bo zrobiona specjalnie dla niego.

   Także więc kochani! Oglądajcie mecze, czytajcie romanse, wierzcie w to, że jutro będzie ładniejsze. Pal licho, że jutro może rzucać żabami i słońce zobaczymy ponownie dopiero na wiosnę; bez ładnej pogody też może udać się skraść jedną miłą chwilę. Ci z was, którzy szukają miłości bez GMO (wszak zdrowsza) być może podczas świątecznych zakupów spotkają kogoś, kto doprowadzi was do Tego Kogoś (za łatwo by było, gdybyście od razu spotkali miłość, tak pięknie to tylko w filmach jest). Jeśli w życiu się wam nie układa, to się nie martwcie – nie tylko wam! Tysiącom się nie układa, ale ich utyskiwania nic nie dają. A jakby wyszli z domu i się uśmiechnęli, to kto wie, może załapaliby się do „Trudnych spraw” a później ich życie nabrałoby rozpędu?

   Cyc do przodu, nawet, jeśli go brak (wizualizacja jest najważniejsza!) i banan na twarz – jeśli macie brzydkie zęby, to banan to zasłoni, spokojnie. Romans w dłoń, mecz w oko i wiara w umysł. Że jutro naprawdę może być lepiej.  


A jak się topić, to razem i z klasą. 

23 lis 2015

"Tworzywo" Zbigniew Chrząszcz. Kolejny dobry rodzimy thriller?



   Co może zrobić człowiek, który wygra kilka milionów w totolotka? Cóż, jest kilka opcji; może na przykład zacząć podróżować po całym świecie, albo kupić apartament w Nowym Jorku i cieszyć się tamtejszym życiem lub, w ostateczności, rozdać pieniądze rodzinie i znajomym i żyć tak jak dotychczas.
   Bohater książki "Tworzywo" miał zgoła inny pomysł na wykorzystanie swojej nowo nabytej fortuny - zaplanował Wielkie Wydarzenie, które wstrząśnie całym światem i na zawsze odmieni jego losy. Żeby jednak zszokować świat, musiał najpierw porwać kilka pięknych, młodych dziewcząt i... je utuczyć, karmiąc je frytkami polanymi świńskim łojem i gulaszem zrobionym z resztek zwierzęcego mięsa.

  Równocześnie, w rzeczywistym świecie, w którym żyjemy na co dzień, nikt nie jest w stanie znaleźć rozwiązania sprawy kilku porwań. Oczywiście, policja przypuszcza, że są one ze sobą połączone, jednak nie potrafią oni odnaleźć ewentualnego motywu ani sprawcy. Kiedy kolejne dziewczyny giną w niewyjaśnionych okolicznościach, do akcji wkracza profesor Koch, który jest fizykiem i wykłada na jednym z polskich uniwersytetów.
   I nie byłoby w tym niepozornym człowieku niczego dziwnego, gdyby nie to, że niekiedy doznawał on wizji. Z początku nieufny swojemu rozumowi, zaczął szukać rozwiązania u psychiatrów i psychoterapeutów, lecz z biegiem lat zaakceptował swoją ułomność a dodatkowo potrafił wyjaśnić ją za pomocą fizyki, co w zupełności już go uspokoiło, że nic niepokojącego się z jego mózgiem nie dzieje; po prostu był nieco bardziej wyjątkowy niż inni i potrafił dostrzegać rzeczy, które nas otaczają aczkolwiek są niewidoczne.
   Koch stworzył zespół, złożony z pary niewyróżniających się niczym policjantów, Marka i Gośki oraz informatyka Marcina. Mieli oni, innymi drogami niż te oficjalne, zacząć poszukiwać psychopaty nazywanego Kolekcjonerem. Ze swojej strony profesor zapewnił im niewyczerpane praktycznie wsparcie finansowe oraz swoje nietypowe umiejętności.

Zbigniew Chrząszcz. 
   "Tworzywo" przeraża. Przeraża nie tylko tym, do czego można zmusić człowieka i jak można go zmienić w kilka zaledwie miesięcy, ale także całą tą niewiadomą otoczką, która buzuje wokół wizji Kocha. Autor doskonale zna się na fizyce, ponieważ wywody profesora są imponujące i - jak ja fizyki nie lubię, tak muszę przyznać - diablo interesujące.
   Teoria kwantowa, liczba potencjalnie istniejących wymiarów i roli czasu w każdym z nich urzekła mnie niczym nieznana mi dotąd magia. Fizyka może być jednak ciekawa i można się tego dowiedzieć z - kto by pomyślał! - thrillera.

   Zbigniew Chrząszcz, autor, skupił się na niezwykle dużej ilości pobocznych wątków, które na początku nieco drażniły, ale później okazywały się niezwykle ważne w całej historii. Żadne zdanie w "Tworzywie" nie zostało napisane na próżno - co nie zdarza się zbyt często we współczesnej literaturze.
 
   Sama kreacja Kolekcjonera, czyli owego mężczyzny, który w nietypowy sposób zamierzał roztrwonić swoją fortunę, jest iście w stylu Kinga; mroczny, inteligentny, sprytny mężczyzna, który potrafi wprowadzić w pole prawie każdego. W dodatku doskonale wie, że nawet najmniejszy błąd może kosztować go naprawdę wiele a nie ma nic gorszego od psychopaty, który nie uważa się za samego Boga.

   Czy jest to książka bez wad? Cóż, nie. Okładka, według mnie, pozostawia wiele do życzenia a wiem, że wielu czytelników zwraca na nią dużą uwagę wybierając powieść. Mało mi było także scen z Kolekcjonerem i z porwanymi dziewczętami i nie wiem dlaczego autor je tak skromnie dawkował, skoro wychodziły mu one wyśmienicie i najbardziej przykuwały moją uwagę.
   Ogólnie jednak "Tworzywo" broni się i od dzisiaj będzie dumnie prezentowało się na mojej półce obok innych wspaniałych polskich thrillerów, które ostatnimi czasy kocham coraz bardziej. Trzeba przyznać, że nasi rodzimi pisarze, szczególnie panowie, ostatnio wspinają się na thrillerowskie wyżyny i mogliby z pewnością konkurować z największymi tego gatunku. A ja wierzę, że o naszym Bednarku, Rozmusie, Mrozie i Dardzie będzie jeszcze głośno w całym literackim świecie.

   Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie autorowi i życzę mu powodzenia w dalszej pisarskiej karierze.

20 lis 2015

"Kwiat kalafiora" Małgorzata Musierowicz


   Rok 1977. W pewnej poznańskiej kamienicy znajduje się niewielkie mieszkanie, którego sercem jest kuchnia. Mieszka tam mama Mila, ojciec Ignacy i cztery córki, każda z całkowicie odmiennym charakterem. Najstarsza, Gabrysia, uczennica liceum, jest poukładana i woli poczytać raczej, niż chodzić na prywatki, co w ogóle nie pasuje do panny w jej wieku. Druga z kolei, Ida, dwa lata młodsza, jest roztrzepana i ma w życiu jeden cel a mianowicie – podobać się mężczyznom. W tym celu nakłada zielone mazidła na powieki i czerwone szminki na usta, tworząc z siebie karykaturalny obraz. Kolejna jest Natalia, zwana Nutrią, uczennica pierwszych klas podstawówki; dziewczę płoche i wstydliwe. Peleton zamyka Pulpa w wieku przedszkolnym, która charakteryzuje się stoickim wręcz spokojem i optymistycznym podejściem do świata.
Ta cała ferajna tworzy rodzinę, którą zna pewnie większość czytających – Borejków.

   Borejkowie są bez wątpienia najcieplejszą polską rodziną; gdybym mogła zmaterializować jeden książkowy świat w rzeczywistości, to bez wahania wybrałabym ich kuchnię, w której zawsze przyjmowano gości i częstowano ich tym, co było – a najczęściej sprowadzało się to do herbaty i paluszków. Mimo że rodzina nie narzekała na nadmiar pieniędzy, to nigdy nie odczuwało się u nich z tego powodu jakiś trosk czy frustracji, bowiem Borejkowie wiedzieli, że inna wartość jest tą najważniejszą – rodzina.

   Wróćmy jednak do roku 1977, kiedy to wszystko dopiero się zaczynało – warto wspomnieć, dla tych, którzy nie wiedzą, że Jeżycjada jest pisana do dzisiaj i ciągle ma tych samych bohaterów, którzy razem z czytelnikami dorastają, zakochują się, przeżywają porażki i sukcesy.
W 1977 roku mama Borejko trafiła do szpitala, zostawiając swoje latorośle na pastwę wiecznie zaczytanego ojca, który nie miał głowy do spraw tak doczesnych, jak gotowanie obiadu. Dziewczęta zostały więc skazane na jadanie potraw zrobionych początkującą ręką Gabrieli, której zdarzało się mylić cukier z kwaskiem cytrynowym.
   Mylenie przypraw spowodowane być mogło również faktem, iż Gaba w końcu się zakochała, ale jako dziewczyna twarda i niezależna od jakiegokolwiek mężczyzny, wolała przypalać garnki niż to okazać, zwłaszcza, że obiekt uczuć zmieniał swoje partnerki równie często jak Gaba skarpetki. A że u Borejków higiena nie była obca u żadnej z córek, można więc śmiało założyć, iż Pyziak, bo tak się amant owy nazywał, był typem raczej rozwiązłym niż wiernym.

   „Kwiat kalafiora” nie ma wartkiej akcji, brak tu wybuchów, pościgów, namiętnych scen i dramatów rozrywających serce. To książka, która pokazuje zwyczaje rodzinne życie, ale jeśli sięgnie się po jedną z części Jeżycjady, to zaręczam, że tak się pokocha Borejków, że nie sposób będzie się od nich oderwać.
   Każdej kolejnej części wyczekuję z niecierpliwością, ale i z lekkim strachem, bo wiem, że Mila i Ignacy są już nie pierwszej młodości i przyjdzie taki czas, że trzeba będzie ich pożegnać. Teraz Gabriela ma już swoje dzieci, wnuki, siwe włosy i potrafi gotować, ale to, co przeszła przez wszystkie części Jeżycjady, zostawiło w niej trochę dystansu i smutku do rzeczywistości.
Pozostałe panny Borejko też już są po czterdziestce, ale nadal wracają do pewnej poznańskiej kamienicy, gdzie się wychowały i gdzie mieszkają ich najmilsi sercu rodzice. Wciąż lekko roztrzepany ojciec, rzucający łaciną i greką raz po raz i odpowiedzialna, zajmująca się wszystkim mama, która mimo niewielkiego wzrostu ma w sobie wielkiego ducha.

   Nigdy nie jestem zadowolona z recenzji, które pisze swoim ulubionym książkom, bo ciągle mam wrażenie, że napisałam o nich nie tak, jak powinnam, że czegoś zabrakło, że nie oddałam tej magii, która jest w środku. Bo jak oddać całe te pokłady ciepła i miłości, które znajdują się na kartach Jeżycjady? Jak opowiedzieć o przekomarzaniu sióstr, które w gruncie rzeczy wiedzą, że są dla siebie najważniejszymi osobami na świecie? Jak opisać Milę i Ignacego i ich miłość, która zawsze jest jakby w cieniu innych wydarzeń, ale wie się, że ona istnieje, po cichu, skromnie, nie narzucając się nikomu i powolutku dojrzewa do tego, aby rozstać się na chwilę, nim śmierć zabierze ich oboje? Tego się opisać nie da, to trzeba przeczytać, pokochać samemu.

A na koniec, dla zachęty, kilka Jeżycjadowych cytatów.

Skup się (...) - oto moje ostatnie słowa, dopóki jestem jeszcze zdrów i przy rozumie. (...) Żyj tak, żebyś w żadnej minucie nie musiała się wstydzić tego, co czynisz. Postępuj tak, jakby przez cały czas patrzał na ciebie ktoś, kto cię kocha, szanuje i jest z ciebie dumny.”

Tata twierdzi, że lody całkowicie mu wystarczają, bo zawierają wszelkie potrzebne do życia elementy, w tym selen, co wyczytał na opakowaniu. Boże kochany, popatrz, ledwie mama wyjedzie, a nasz ojciec już jest gotów zagłodzić się na amen. Wyobrażasz sobie – ona wraca, a on jest jednym chudym szkieletem. I co my jej powiemy? Że jadł selen?”

„– Mam wrażenie, że jesteś obecnie najlepszą uczennicą z całej rodziny.
– Najlepszy jest Ignaś.
– Wszelako on nie jest uczennicą.
– Wszelako gdyby on był uczennicą, to ona i tak byłaby lepszą ode mnie – bez cienia zazdrości stwierdziła Łusia. – Sam wiesz. Jest geniuszem. Ona by też była. Czy wiesz, że geniusze dostają często samozaparcia?”

„– Spełniłem twoje marzenia. Ja lubię spełniać twoje marzenia.
– Jak my się zgadzamy! (…) Mamy te same upodobania. Ja też lubię, jak ty spełniasz moje marzenia.”

Otuliła się pelerynką, po czym utkwiła w małżonku ufne spojrzenie.
– Kochany, czy jest na to jakaś rada? – przemówiła głosem zbolałego pisklątka.
W trudnej sytuacji życiowej nie masz lepszego sposobu na znalezienie ratunku, niż zwrócić się do Prawdziwego Mężczyzny w tonacji Zbolałego Kurczątka. Szczebiotliwe i żałosne dźwięki pobudzają natychmiast odruch opiekuńczy, będący, jak wiadomo, najpiękniejszą z cech charakteru Prawdziwego Mężczyzny. Odruch ten, w połączeniu z naturalnym pragnieniem dominacji oraz instynktem łowieckim (tym motorem, bądź co bądź, postępu), może zdziałać cuda.”


17 lis 2015

„Zabij mnie, tato.” Czy jest coś gorszego, co można usłyszeć od swojego dziecka?


   Nigdy nie wiadomo, kiedy spotkamy kogoś, kto zaważy na całym naszym życiu. Konsultant w banku może okazać się miłością naszego życia, kobieta kupująca przed nami chabrową bluzkę może stać się naszą najlepszą przyjaciółką a spotykana na przystanku autobusowym osoba może stać się naszym wybawieniem bądź katem.
   Stefan Darda, polski pisarz, z którym mam do czynienia po raz pierwszy, napisał niedawno książkę pod tytułem „Zabij mnie, tato.” Główny bohater, Zdzisław, to były policjant, obarczony swoimi demonami, który ucieka do niewielkiej miejscowości, by tam zacząć nowe życie. Pewnego wieczoru wybiera się do niewielkiej pizzerii i tam poznaje człowieka, który zaważył na całym jego późniejszym życiu.
   Owy właściciel nazywał się Kamil Szykowiak, miał piękną żonę i trzy córki, które uwielbiał nad życie. Z czasem Zdzisław wsiąkł w ich rodzinę, został mianowany „wujkiem” i tak mijały lata. Zapewne nastąpiłby moment, kiedy Zdzisław bawiłby się na weselach wszystkich trzech młodych panien i razem z Kamilem i jego żoną wyczekiwaliby na wnuki, by móc je rozpieszczać, gdyby nie jedno popołudnie, które zmieniło wszystko.

   Trzynastoletnia Wiktoria została poproszona o odebranie młodszych sióstr ze szkoły. Niechętnie, ale zgodziła się, bardziej dla świętego spokoju niż z potrzeby pomocy zapracowanym rodzicom. Kawałek od domu, gdy było już widać ich pizzerię, Wiktoria postanowiła zostawić siostry i pójść do znajomych; w sumie nie miały daleko, wystarczyło kilka minut, by doszły do mieszkania, które znajdowało się zaraz nad lokalem Szykowiaków. Jak się jednak okazało, te kilkanaście metrów, te kilka minut starczyło, by świat rozsypał się na kawałki.

   Ola i Julka nie wróciły do domu. Zostały porwane przez psychopatę zwolnionego z więzienia. Strach, niepokój, niechęć, odraza – wszystkie te uczucia aż wylewają się z książki, której narratorem jest Zdzisław, obserwujący cierpienie rodziny jakby z boku. Odczuwa ich ból, ale z drugiej strony nie jest w stanie tego pojąć, bo to nie jego dzieci zostały porwane i przebywają Bóg wie gdzie. Jego cierpienie jest nieporównywalne z tym, co odczuwają rodzice i siostra, która nie doprowadziła dziewczynek do celu. I znowu, jak przy książce „Moje śliczne”, którą niedawno recenzowałam, tutaj znowu pierwsze skrzypce gra bezsilność, najgorsze z uczuć, jakie może wkraść się w człowieka. 

   „Zabij mnie, tato” ma wiele aspektów, jednak dla mnie najważniejsze są dwa. Pierwszy z nich to chęć odejścia rodziców i Wiktorii z tego świata; dziewczyna podejmowała kilka prób samobójczych a co jest najbardziej wstrząsające, to słowa jej ojca, który rozumie jej potrzebę śmierci, bo sam też chciałby umrzeć. Jej prośba „Tato, zabij mnie”, jest tym momentem w życiu Kamila, w którym zastanawia się, czy nie pomóc córce przestać cierpieć. 
   Zapytany kiedykolwiek wcześniej o to, czy skrzywdziłby własne dziecko, zapewne popukałby się w głowę i pogonił pytającego w diabły. Teraz, po tragedii, która wstrząsnęła wszystkim tym, co zbudowali, nie jest już pewny odpowiedzi. Nauczył się, że przychodzi taki czas w życiu, kiedy to, co było odrażające, zaczyna być niezbędne, by przestało boleć. 

"Wydano zgodę na intymne widzenie po ślubie, podczas którego odgryzł szczęśliwej wybrance język. Był nawet trochę zdziwiony, że niektórzy się za to na niego oburzają.
- Przecież nie mogłem postąpić inaczej - tłumaczył. - Powiedziała, że mnie kocha, więc na wszelki wypadek postanowiłem uniemożliwić jej powtórzenie tego w stosunku do innego mężczyzny." 

   Drugi aspekt to „ustawa o bestiach.” Na moich prawniczych studiach wykładowcy nie raz, nie dwa, rozważali, najczęściej na przykładzie Trynkiewicza - bo to był więziony w moim regionie i niedawno został wypuszczony – czy osoby, które popełniły tak wielkie przestępstwo a które już odsiedziały swoje, mają prawo wyjść na wolność, kiedy nadal są niebezpieczne? 
   Tutaj, dla wyjaśnienia, bo zapewne kilkoro z was będzie się dziwiło, dlaczego te „bestie” nie odsiadują dożywocia – otóż między czasem, gdy w Polsce zniesiono karę śmierci a czasem, gdy wprowadzono karę dożywocia, istniała furtka, która przewidywała najwyższą karę w wymiarze 25 lat. Dlatego teraz te osoby, które 25 lat temu popełniły najohydniejsze morderstwa, wychodzą na wolność i mogą cieszyć się w miarę normalnym życiem.

   Stefan Darda w tej książce pokazuje, jak ta luka w prawie może wpłynąć na obecne czasy; kiedy te „bestie” znowu zaatakują, zgwałcą i zabiją kolejne osoby. Jak dla mnie jego książka powinna być obowiązkowa na prawniczych studiach, by przyszli prawnicy wiedzieli, co może się stać, gdy wymiar kary jest nieadekwatny do zbrodni; by nauczyli się, że niekiedy nawet prawo nie broni obywateli, bo gdzieś w przeszłości został popełniony błąd. Że przepisy kodeksów nie zawsze są najważniejsze, ale to, co poza nimi, czyli ludzkie życia. 

   Stefan Darda "Zabij mnie, tato." Polecam. I dziękuję za książkę wydawnictwu



PS - Na koniec trochę chwalipięctwa - moja recenzja została wybrana najlepszą na portali Interia360! Link dla zainteresowanych - Kliik! 

14 lis 2015

Ratunku! Nie mam pomysłu na posta - czyli sarkazm powrócił.


Przychodzą niekiedy takie dni, zwłaszcza jesienią, że nie ma się kompletnie pomysłu na to, co by napisać na blogu. Książki zalegają nieprzeczytane na półkach, filmy obejrzane są do połowy, za oknem deszcz a w umyśle pustka. Znacie to? Znam i ja. Dlatego zastanawiając się dzisiaj o czym napisać, wymyśliłam, że napiszę o tym, o czym można napisać!
Oczywiście traktujcie to z przymrużeniem oczodołu, bo inaczej byście się na mnie obrazili jak jeden mąż (w końcu jakiś mąż by był.)

    Co ostatnio kupiłam!
    Tak! Wykażmy się ekshibicjonizmem i zaprośmy obce osoby do naszej szafy! Nowe spodnie z modnymi dziurami – pokazane. Futerkowa kamizelka – pokazana. Buty na koturnie, rozmiar 38, które niebotycznie cisną w nogi – pokazane.
    Jednak co zostanie do pokazania, gdy pokażemy już wszystko? Pusty portfel?

    Co ostatnio urzekło mnie w „Przyjaciółkach”!
    Albo w innym serialu lub teledysku. W sumie to temat dość ciekawy, tyle tylko, że trzeba by trafić z odbiorem do osób, które oglądają to samo. Swoją drogą, mnie ostatnio w „Przyjaciółkach” urzekła Dorotka, w której się budzą uczucia macierzyńskie – was też?!

    Dlaczego uwielbiam/nienawidzę wiosny/lata/jesieni/zimy
    Temat idealny, bo można pisać o nim cztery razy w roku, przez dwa lata, uwzględniając, że w pierwszym roku będziemy wszystkich pór nienawidzić a w drugim uwielbiać. Ha! I to się nazywa sztuka w tworzeniu.

    Moje „chcę!”
    Czyli dzielenie się marzeniami, z nikłą myślą, że ktoś super bogaty to przeczyta i te rzeczy nam wyśle. Sama niekiedy robię takie rankingi i z przykrością stwierdzam, że do tej pory do moich drzwi nie zapukała osoba, która wręczyłaby mi moje „chciejki”. Ale próbować warto, a nóż widelec za którymś razem się uda.

    Moje wady/moje zalety
    Z niemym dopiskiem „moje wady, którym musicie zaprzeczać w komentarzach, albo je bagatelizować, bo i tak jestem super!”. Co dziwne, częściej spotyka się posty o wadach i tego nie rozumiem. Lepiej jest mówić o zaletach, bo ja to na przykład i ładna jestem i mądra i ugotować coś potrafię i wstyd ze mną się nie jest pokazać... Po co mam wam pisać, żem kłótliwa cholera i sarkastyczna bestia?

    Co ostatnio zrobił mój pies/kot/żółw
    Zwierzakami zawsze jest miło się chwalić, bo nie ma strachu, jak przy zdjęciu dziecka, że komentatorzy napiszą „jakieś takie do Tadka spod monopolowego podobne...”. Nie ma obawy, wiadomo, nawet jak mąż komentarz przeczyta, to przez psa się rozwodził nie będzie, że się go kupiło od Tadka spod sklepu a nie poczekało aż mąż sam szczeniaka do domu przyniesie...

    Czego ostatni nie zrobił mój pies/kot/żółw/zebra
    Chciałabym mieć zebrę, to ją dopisałam, może ktoś ma i się zebrzątkiem (NIE MA TAKIEGO SŁOWA, WIEM) podzieli. Idealny pomysł na post! Każdy chce wiedzieć, że twój pupil oduczył się sikać na łóżku i spać w twoich kapciach, czy jakoś tak.

    Co sądzę o wyborach Miss World/nowej knajpie w Poznaniu/ ślubie znajomych
    Czyli dywagacje na tematy abstrakcyjne, które są długaśne i cóż... istnieje duże prawdopodobieństwo, że połowę tekstu nikt nie przeczyta, więc można tam pisać co się chce – jeśli to czytasz, to daj mi tajemniczy znak w komentarzu! Takie badanie społeczne. 
    Ba, swego czasu moja koleżanka prowadziła bloga i napisała posta o tym, że jej tata jest alkoholikiem, że ma ciężko w życiu i dostała pod tym komentarz „ale super! Jesteś mega pozytywną osobą! Zajrzyj do mnie!”.

    Czym ostatnio zawinił mój chłopak/narzeczony/mąż?
    To temat rzeka, o tym zawsze można coś napisać, bo zawsze czymś facet zawini! A żeby było bardziej dramatycznie, to wystarczy jego zachowanie spotęgować, podkoloryzować i będzie idealnie. A ile wsparcia się znajdzie w komentarzach!
    Ja mogę się dzisiaj wyżalić, że mój własny osobisty, pewnie przyszły niedoszły tutaj-powinno-znaleźć-się-słowo-na-trzy-litery-ale-lepiej-nie-zapeszać, wrócił z pracy i radośnie mnie poinformował, że spersonalizował sobie dzwonki w telefonie i żebym do niego zadzwoniła, to zobaczę jaka wtedy gra muzyka. Wiecie co grało? Muzyka z „Gwiezdnych wojen”, która zawsze towarzyszyła pojawianiu się Lorda Vadera....

    Dlaczego nienawidzę „Pięćdziesięciu twarzy Greya”?
    Ha. I tutaj już nic dodawać nie trzeba. Prawda?
Można też oczywiście tworzyć głupie rankingi, jak ja - gwiazda internetów. 

12 lis 2015

"Wyznania randkowiczki" Rosy Edwards - czyli usiadłam i płakałam nad ludzką głupotą.


Poczujcie się tak, jakbyście oglądali film przyrodniczy.
Miejsce: Bar
Obserwowane: Stado przyjaciółek
Liczba: w zależności od stada, zazwyczaj od 3 do 6 osobników płci żeńskiej
Cechy wyróżniające: Głośny śmiech, ukradkowe spojrzenia na osobników płci męskiej, rozmowy o chłopakach/narzeczonych/mężach

   W każdym z takich stad znajdują się trzy typy osobników.
Typ pierwszy: Ta Pierwsza. To ona jako pierwsza znalazła „miłość swojego życia”, która z biegiem miesięcy okazała się totalną porażką. To ona pierwsza z niepokojem wpatrywała się w test ciążowy i oddychała z ulgą, gdy okazywał się negatywny. To ona zmieniała facetów jak rękawiczki, by w końcu jako pierwsza oznajmić „wychodzę za mąż!”. Ta Pierwsza ustala trendy całej grupy; ustawia ślubną poprzeczkę, którą pozostałe muszą przeskoczyć, ale nie za bardzo, żeby Ta Pierwsza się nie obraziła.

Typ drugi: Ta Wyczekująca. Najbardziej poukładana z całej paczki, najcichsza i najspokojniejsza. Zwykle ma jednego chłopaka od liceum i ciągle wyczekuje tego błyszczącego diamentu, który spocznie na jej palcu, który właśnie w tym celu Bozia jej stworzyła. Bo gdyby nie miała się nadawać na żonę, to urodziłaby się z dziewięcioma palcami, prawda? Bóg w swojej nieskończonej mądrości nie dawałby jej wtedy tego dziesiątego, który do niczego innego się nie przydaje.

Typ trzeci: Wieczna Drużka. Twierdzi, że nigdy się nie zakocha i specjalnie odstrasza od siebie większość mężczyzn, żeby udowodnić, że ma rację w swoim twierdzeniu. Szalona, z biegiem lat lekko zdesperowana. Prawdopodobnie w końcu się podda i kupi kota, przestanie golić nogi i będzie cieszyła się wolnością, podczas gdy Ta Pierwsza i Ta Wyczekująca wraz zresztą grupy będą czekały w nocy na powroty mężów z firmowej imprezy.

   Takim typem trzecim, ale w larwalnym jeszcze stadium jest bohaterka książki „Wyznania randkowiczki” Rosy ma dwadzieścia osiem lat i szuka tego jedynego. Żeby pomóc szczęściu umawia się na randki w ciemno, randkuje przed Internet a nawet zakłada konto na Tinderze, który jest najnowocześniejszym i najszybszym sposobem na znalezienie miłości.
   Niestety żadne jej działania nie zdają egzaminu i Rosy wraca zwykle do domu sama, zdruzgotana męską głupotą i determinacją, by zaciągnąć kobietę do łóżka. Co gorsza, jej przyjaciółki zaczynają wychodzić za mąż a to działa na jej psychikę dość kiepsko i sprawia, że angażuje się w poszukiwania jeszcze mocniej i trafia w coraz to i większe g.... szambo.

„Kiedy akceptujesz wady drugiego człowieka to właśnie wtedy decydujesz się zostać.”

   Czy polubiłam Rosy? Cóż... nie. Jej potrzeba bycia z kimś za wszelką cenę okropnie mnie irytowała. Zamiast dać sobie spokój, to chodziła z jednej randki na drugą, po czym praktycznie z niej uciekała a później martwiła się, że on nie zadzwonił! Matko moja, facet jej się nie podobał, ale płacz, bo nie zadzwonił! Bezsprzecznie Rose wdrapuje się do mojego rankingu najbardziej wkurzających bohaterek.

   Co do tych, którzy z nią randkowali - albo pisarka nienawidzi facetów, albo albo faktycznie to jej  przeżycia, bo praktycznie każdy albo był przygłupi, albo myślał tylko o sexie, albo podejrzewał, że Rosie ćpa, bo spędziła w łazience dziesięć minut. Być może w Anglii jest inaczej, być może tamtejsi mężczyźni są bardziej specyficzni, ale żeby aż tak...? Co kolejny to gorszy, bardziej śmierdzący i napalony.

   Ta książka jest porównywana do „Bridget Jones”, ale niestety, nie ten poziom. Bridget pewnie nawet nie spojrzałaby na Rosy, gdyby znalazły się w jednym miejscu o tym samym czasie. Podobnie zresztą jak Carrie Bradshow, bo i takie przyrównanie widziałam w którejś z recenzji. O ile Bridget i Carrie szukały faceta idealnego, to robiły to z jakimś wyczuciem i klasą a niestety Rosie brak i klasy i wyczucia. Być może miała być bardziej współczesna, niż jej poprzedniczki z wcześniejszej dekady, ale to tylko pokazuje, że wszystko to zmierza w bardzo złym kierunku. 

„Po jednym szczególnie ciężkim weekendzie przysiadłam się do mamy prasującej koszule i zapytałam, czy zamierzają się rozwieść. 'Kiedy przychodzą burze – powiedziała, pamiętam to bardzo dokładnie – uszczelniasz klapy luków, ale nie wypływasz do innego kraju.”

   Jedynym plusem „Wyznań randkowiczki” jest postać jej matki, postaci drugoplanowej, która pojawia się tylko kilka razy, ale która nadaje tej książce blasku i odrobiny mądrości. Jej słowa są jedynymi, z którymi mogłabym się zgodzić i to właśnie jej słowa przedstawiłam wam w cytatach.


   Czy facet jest odpowiedzią na wszystkie modlitwy? Dla niektórych widocznie tak. W tym względzie ta książka mnie zraziła do siebie i raczej jej polecać nie będę. Ot, dobre czytadło, ale lekko irytujące. Ale wszystko dla ludzi i jeśli lubicie poczytać książkę o dziwnych randkach to śmiało sięgajcie po "Wyznania randkowiczki". 

Za egzemplarz książki dziękuję

O religii w inny sposób: "Coś więcej niż ślad" i "Śmiertelne maski"

Temat wiary w ostatnich czasach się nie sprzedaje. Potrzeba katastrof, apokalips, spisków albo nadprzyrodzonych stworów, żeby zainteresować czytelnika książką o tematyce religijnej. Ale cóż – wszystko jest dla ludzi.
Dzisiaj mam dla Was dwie propozycje książek, które poruszają się w tematyce dość osobliwej i pomijanej. Jedna oparta jest na motywie powrotu Syna Bożego, druga opowiada o zaginionym Całunie Turyńskim. Zacznijmy jednak od początku...


Jakiś czas temu recenzowałam książkę „Ślad życia, ślad śmierci” autorstwa Paula L. Maiera. Teraz mam przed sobą drugą książkę tegoż autora, który w dalszym ciągu z głównego bohatera uczynił naukowca Jonathana Webera. W tej części Weber jest już żonaty, nadal zajmuje się uczeniem studentów i udzielaniem wywiadów, które niekiedy swój finał mają w sądzie, ponieważ profesor jest dość negatywnie nastawiony do wszystkich ruchów przepowiadających apokalipsę.
Większość społeczeństwa zgadza się z nim, twierdząc, że majaki o powrocie Boga na ziemię to nic innego jak początek choroby psychicznej. Wszystko zmienia się w momencie, gdy na scenie pojawia się Jeszua ben Josef, który potrafi przemawiać językami i czyni to w taki sposób, iż porywa ludzi tak, jak dwa tysiące lat temu robił to Jezus.
Nagle świat oszalał; w mediach rozpoczęły się spekulacje, czy ten niepozorny Żyd jest faktycznie kolejnym wcieleniem Jezusa? Czy oto w końcu świat doczekał się tego, co zostało nam obiecane i zapisane w Piśmie świętym? Zdaje się, że wszyscy, z wyjątkiem Jonathana Webera, bezsprzecznie ufają, że Bóg postanowił dać nam drugą szansę i stworzyć drugą ziemię.
To niespodziewane poruszenie, jakie nastąpiło za sprawą Jeszui poróżniło rodziny, było przyczyną kłótni niejednych małżonków... Jakakolwiek wątpliwość co do jego boskiego pochodzenia była odbierana jako impas, nadstawienie policzka i taka osoba szybka stawała się „sługą szatana”, który przemawiał przez niewiernych, w tym przez samego profesora.


„Coś więcej niż ślad” to fantastyczne spojrzenie na to, co działoby się w dzisiejszym świecie, gdyby faktycznie pojawił się ktoś, kto mianowałby siebie „Bożym synem”. Jakie zapanowałyby nastroje, czy ludzie by uwierzyli, czy raczej byliby sceptyczni, nawet po cudach rodem z samej Biblii. To ciekawa alternatywa rzeczywistości. A czy się sprawdzi? Cóż, tego się nie dowiemy, póki to nie nastąpi.  


Druga książka, jaką chcę wam pokazać a która również stanowi o tematyce dość religijnej, to piąty tom cyklu „Akta Dresdena” autorstwa Jima Butchera. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to wiele straciliście, zwłaszcza, jeśli lubicie fantastykę. Bowiem Harry Dresden, główny bohater jest magiem. I to nie byle jakim magiem, bo nie każdy potrafi narobić takiego zamieszania i stworzyć sobie tylu wrogów. Na życie Dresdena czyha chyba większość magicznego i niemagicznego świata; próbują go wyeliminować na setki sposobów a on uparcie im umyka i w gruncie rzeczy na tych potyczkach najbardziej cierpi jego samochód, coraz bardziej rozbity i rozklekotany.
Nie trzeba czytać tej serii od początku (chyba, że podobnie jak mój mężczyzna, masz wielki przymus psychiczny czytać wszystko (i oglądać!) od pierwszej części.), by zrozumieć o co w Dresdenie chodzi. Każda książka to oddzielna historia a ewentualne wątki z części poprzednich zostają szybko i klarownie wyjaśnione.
Ale – o czym są „Śmiertelne maski”? Otóż nasz kochany, irytujący Harry otrzymuje zlecenie od księdza, który absolutnie w magię nie wierzy, ale potrzebuje kogoś, kto magię zna (miły absurd, prawda?), by ten pomógł mu odnaleźć... całun turyński. Dla tych, którzy nie wiedzą, jest to relikwia, w którą ponoć było zawinięte ciało Jezusa po ukrzyżowaniu.
Harry za odpowiednią opłatą oczywiście przyjmuje zlecenie, bo żyć z czegoś trzeba a wierzyciele nie wpadli jeszcze na pomysł, by przestać go nachodzić. W międzyczasie wampiry, które Dresden odrobinę zezłościł w poprzednich częściach wyzywają go na pojedynek, który raz na zawsze zakończy wojnę między nimi. I jakby tego było mało do miasta wraca ukochana maga, ale niestety za towarzyszy jej jakiś facet, który nie wygląda tylko na przyjaciela...
I jak tu nie być irytującym?

Polecam zapoznać się z którąkolwiek częścią tej serii.  

9 lis 2015

Jodi Picoult "Dziewiętnaście minut". Jak daleko sięga miłość matki?


   Dziewiętnaście minut to średni czas trwania amerykańskiego sitcomu. W dziewiętnaście minut można wyszykować się rano do pracy. Zjeść spokojne śniadanie. W dziewiętnaście minut można się w kimś zakochać i postanowić, że z tą osobą spędzi się życie. Można kupić dom. Wziąć kredyt. W dziewiętnaście minut można urodzić dziecko. W dziewiętnaście minut można stracić wszystko

   Lacy była szczęśliwą matką dwóch synów; starszego, odnoszącego sukcesy w sporcie Josha i młodszego, nieco lękliwego, skupionego na nauce Petera. Kochała ich obu tak samo i za każdego z nich skoczyłaby w ogień, jak na matkę przystało. Niestety śmierć nie dała jej szansy zamienienia się z ukochanym synem i bez słowa wyjaśnienia zabrała go, powodując wypadek samochodowy. Złoty sportowiec, ukochany Josh umarł i Lacy nie była już matką dwóch chłopców.

   Wiedziała jednak, że został Peter i że dla niego musi być silna. Wstawała więc co rano, robiła śniadanie swojemu mężowi i synowi, prała ich skarpetki i plotła wokół nich sieć bezpieczeństwa i miłości. Ale sieć nie była widocznie zbyt ciasna, bo przez jakąś szparę wdarło się zło, które kazało Peterowi sięgnąć pewnego poranka po pistolet ojca, pójść do szkoły i zastrzelić swoich kolegów i koleżanki.

„Na poczucie szczęścia nie składała się jedynie suma suchych faktów, ale również to, w jaki sposób zdecydowaliśmy się te fakty zapamiętać.”

   W ciągu 19 minut Peter zmienił życie większości mieszkańców miasteczka. Zabrał swoim sąsiadom synów, córki, sobie zabrał przyszłość a swojej matce ostatnie dziecko. Czy Lacy nadal była matką, skoro uważała, że to nie jej syn, ale ktoś całkiem obcy strzelał wtedy jego rękami? Czy przestaje się być matką, gdy twoje dziecko odbiera życie innym?

   Jodi Picoult, moja ulubiona pisarka, kobieta niezwykłego pióra, która w poprzednim życiu z pewnością była samym Homerem, kilka lat temu napisała i wydała książkę „Dziewiętnaście minut.” Była ona inspirowana zdarzeniami, które miały miejsce w pewnym z amerykańskich miasteczek, gdzie pewien nastolatek wszedł do swojej szkoły i zastrzelił kolegów, których znał od lat. To historia o tym, jak prześladowania po latach zbierają ponure żniwo. Jak wyzwiska i poszturchiwania na szkolnym boisku zmieniają się z czasem w czystą nienawiść, której nic nie jest w stanie zatrzymać.

„Ale niewykluczone, że zło powraca, ponieważ tylko dzięki temu jesteśmy w stanie pamiętać, czym jest dobro.”

   Jednak dzisiaj, kiedy przeglądałam tą książkę, żeby ją wam zrecenzować i szukałam cytatów, które was zachęcą jeszcze bardziej, to zauważyłam, że większość tej historii kręci się wokoło matki. Mamy, która ciągle stoi na uboczu, jakby nie wiedząc jak ma się zachować. Która jest wyrzutkiem w mieście, w którym mieszkała od zawsze, bo nagle się okazało, że wydała na świat potwora. Która nie rozumie zachowania swojego syna, ale która nadal go kocha i której serce wyrywa się do niego. Która nie rozumie swojego męża, który mówi: „Nie mam już syna.”

   Kiedy rodzi się dziecko ma się wobec niego plany; niby mimochodem, w żartach mówimy: „O, będzie baletnicą”, „Kiedyś będzie znanym piłkarzem!”, „Z pewnością ten maluch osiągnie kiedyś wiele!”. Nikt nie mówi, nikt nawet nie pomyśli „Być może kiedyś moje dziecko skrzywdzi kogoś tak mocno, że aż braknie mi tej miłości którą mam.” A jednak tak się czasami dzieje; mimo wychowania, mimo otaczającej miłości, nagle okazuje się, że nasza słodka córeczka jest zdolna do zamordowania kogoś z zimną krwią. Do strzelenia prosto w czyjeś serce. I wtedy nagle bycie rodzicem staje się cholernie trudne.

   Jak daleko sięga miłość matki? Przez oceany, przez góry, przez szum respiratora. Sięga dalej niż przestrzeń kosmiczna, niż przejechane kilometry, niż nieporozumienia i kłótnie. Sięga dalej niż więzienne, zimne kraty, niż nienawiść w oczach dziecka i dalej nawet niż sięga śmierć.

„Wszyscy zapamiętają jedynie te dziewiętnaście minut z życia Petera. A co z pozostałymi dziewięcioma milionami? Lacy będzie musiała zostać ich strażniczką, bo inaczej zaginie pamięć o tamtym dawnym Peterze."


PS – Zauważyliście jakie to wspaniałe, że większość książek można zrecenzować z różnych perspektyw? Chociażby i tą; mogłabym pisać o prześladowaniu w szkole, o presji wśród rówieśników, o utracie życia przez jeden błąd albo właśnie o roli matki w tym wszystkim. Każdy z nas może odbierać książkę na swój sposób i na swój sposób ją opisywać. I to jest w tym wszystkim chyba najlepsze.  

6 lis 2015

"Moje śliczne" Karin Slaughter - thriller doskonały.


    Historia z pozoru rozpoczyna się prosto: w jednym z amerykańskich miast żyło małżeństwo z trójką dzieci. Los tak postanowił, że były to same córki, więc kłótniom i docinkom w domu nie było końca. Jednak mimo ciągłych bójek o apaszkę, krzyków o nową pomadkę i wylewanych łez „bo z niej jest małpa!” rodzinie żyło się całkiem dobrze i każdy z nich był zadowolony z tego, co dostał w przydziale od życia.
   Idealne życie popsuło się w jednej chwili, kiedy to najstarsza z córek, dziewiętnastoletnia Julia poszła na imprezę i już z niej nie wróciła. Policja przekonywała rodziców, że uciekła, dołączyła do komuny i rozpoczęła życie wędrowniczki, nie oglądają się na swoich bliskich. Z czasem młodsze siostry i matka zaakceptowały policyjną wersję i starały się żyć jak kiedyś. Jednak ojciec nie odpuszczał i szukał Julii dzień i noc, chcąc odnaleźć chociażby jej ciało, by móc się z nią pożegnać.

   Mijały lata; szczęśliwe małżeństwo się rozpadło, jedna z córek zerwała kontakt z rodzicami i zaczęła ćpać a druga znalazła mężczyznę, który kochał ją najbardziej na świecie. W końcu zdesperowany ojciec odebrał sobie życie i nikt nawet za nim nie płakał, bo wszyscy wiedzieli, że tak naprawdę odszedł razem z Julią kilka lat wcześniej. 

"Wszystko się zmieniło, kiedy poznałem twoją matkę. Dzięki niej zapragnąłem tego wszystkiego, o czym nigdy dotąd nie marzyłem; stałej pracy, porządnego samochodu, kredytu hipotecznego, rodziny. Dawno temu domyśliłaś się, że to po mnie odziedziczyłaś zamiłowanie do podróży. Chcę, abyś wiedziała, co się dzieje, kiedy spotykasz osobę, z którą masz spędzić resztę życia: ten ciągle dręczący niepokój rozpływa się jak masło." 

   Jak to już bywa, życie nie zatrzymało się na krótką chwilę, by opłakać strzępy pozostałe ze szczęśliwej, zdrowej rodziny. Lydia, starsza z pozostałych sióstr uzależniła się od narkotyków, zaszła w ciążę, pozbierała się i ułożyła sobie życie z dala od osób, które nazywała kiedyś rodziną. Claire, młodsza, wyszła za mąż za Paula, który był troskliwy, kochający i bogaty i mógł zapewnić jej wszystko, czego pokrzywdzona przez los kobieta potrzebuje.

   Spotkanie sióstr zostało sprowokowane złośliwym chichotem losu, który postanowił zamordować idealnego Paula i owdowiał biedną Claire, która, jak większość wdów, zaczęła porządkować rzeczy zmarłego męża. Wśród nich znalazła nagrania, na których mężczyzna w masce torturował, gwałcił i zabijał młode kobiety. I wtedy pojawiły się nieprzyjemne pytania: czy jej mąż był psychopatą? Był tylko widzem, czy też uczestniczył w tych torturach? I dlaczego policja twierdzi, że to jedynie fetyszowskie porno?

   Są thrillery dobre; takie, które mają szybką akcję, które mrożą krew w żyłach i które mają wyrazistych bohaterów. Są też thrillery doskonałe; które oprócz akcji opisują ludzkie życie. W których bohaterowie nie są dobrzy, bo każdy ma w sobie cząstkę prymitywnego zła. Które nie przerażają brutalnością, ale bezsilnością i niemocą. W książce „Moje śliczne” Karin Slaughter to właśnie ta bezsilność najbardziej na mnie wpłynęła; to przez nią rozpadłam się na kawałki i spędziłam bezsenną noc na zastanawianiu się „a co gdyby to przydarzyło się mnie?”.
Jak poradziłabym sobie w sytuacji, w której osoba mi najbliższa okazałaby się bestią i nikt nie chciałby mi uwierzyć, bo każdy był z nim w zmowie? Do kogo miałabym się zwrócić, wiedząc, że dookoła mnie są szpiedzy i inne bestie? Jak miałabym ratować samą siebie przed załamaniem i wariactwem, bo moje życie, to wszystko co zbudowałam na związku z drugim człowiekiem, okazałoby się jedną wielką ułudą?

„Skoro ten ślub, którego nie było, jest tylko moją fantazją, tego wyjątkowego dnia, chłopak jest porządnie ogolony, ma uczesane włosy, lekko zdenerwowany stoi koło kaznodziei i patrzy na ciebie tak, jak zawsze chciałem, żeby mężczyzna na ciebie patrzył: czule, z miłością, z dyskretnym uwielbieniem.”

   „Moje śliczne” dyskwalifikuje inne thrillery. Karin Slaughter ma przewagę nad innymi pisarzami tego gatunku, bo do swojej prozy dodała, oprócz krwi i tortur, coś jeszcze – dodała pierwiastek ludzki. Pokazała historię nie z perspektywy ofiary, mordercy czy detektywa; pokazała ją z perspektywy rozbitej i zniszczonej rodziny, która została kompletnie zniszczona przez jedno zdarzenie. Śmierć Paula, zaginięcie Julii, samobójstwo ojca – wszystko to ma jeden wspólny mianownik. Jedną osobę, która stoi za tym wszystkim. Osobę, której się nie spodziewacie na miejscu zabójcy.

   Cała akcja przeplatana jest listami, które ojciec pisał do swojej zaginionej córeczki. To manifest mężczyzny, który resztę życia poświęcił szukając córki, zaniedbując dwie pozostałe. To upadek człowieka, który w złej chwili powiedział „jest idealnie” dają losowi policzek. A los w takiej sytuacji nigdy nie odpuszcza i zabiera to, co cenne, by nauczyć człowieka pokory.

   Bezsilność. Piękno. Cierpienie. Miłość. Wszystko to znajdziecie w tej książce. I będziecie chcieli tłuc pięściami w ścianę, jeśli wejdziecie choćby na chwilę w skórę Clarie, i krzyczeć i płakać i tupać nogami, bo to wszystko to cholery, nie może przytrafić się jednemu człowiekowi.
   Cierpienie wcale nie jest takie złe. Złamane serce to pestka. Samotność to tylko samotność. Najgorsza jest bezsilność. 


„Uśmiechasz się, ściskasz moją dłoń a ja nawet we śnie rozumiem: niezależnie od tego, co się z tobą stało i przez jaki koszmar przeszłaś, kiedy cię porwano, zawsze będziesz moją małą śliczną córeczką.”  

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu

4 lis 2015

Kwiatki z wyszukiwarki, stos i statystyka


"elena gilbert włosy" - i męcz się człowieku, i czytaj jak najwięcej, i pisz recenzje, które chwytają za serce a i tak kojarzyć się będziesz jedynie z włosami eleny gilbert. Chciałabym takie włosy mieć jak ona, ale kurczę... elena?

"jola krol lokajskiego"- nie znam pani, ale widać google twierdzą, że znam i że pomogę ją znaleźć. Pomijając fakt, że miałabym problem z wymówieniem jej nazwiska i nazwy ulicy na dwóch piwach. 

"w teatrze reflektor rozjaśnia scenę" - ano rozjaśnia, co przeżywałam w przedostatnim wpisie. 

"najważniejsze bohaterki fikcyjne" - i tu trochę nieprawdy, bo ja o bohaterkach fikcyjnych to i pisałam, ale o najbardziej denerwujących i o tych, z którymi bym się wybrała na wino. Chociaż w sumie, te ze wspólnej libacji zapewne są najważniejszymi. 

"muzyka z grey's anatomy s11e08" - muzyka z tego serialu zawsze jest najpiękniejsza i tak dobrana, że płaczę prawie na każdym odcinku, taka ze mnie płaczka okropna jest! Ale dlaczego to miałoby być na moim blogu to nie wiem, ale niezbadane są wyroki Google. 

STOS, STOSIK, STOSIKO! CZYLI CO MAM I POWOLI CZYTAM 

A oto mój mroczny stos, który jest lekko zaległy, ale jak człowiek pracuje, to tak to wygląda. Niemniej jednak, się pochwalę -


Katarzyna Bonda "Tylko martwi nie kłamią" - tak mnie namawiacie do przeczytania jej książek, że w końcu jedną część kupiłam i to za jedyne 9 zł. Szkoda tylko, że czcionka jest zabójczo mała.

J. Butcher "Krwawe rytuały" i "Śmiertelne maski" - na te premiery czekałam od sierpnia i muszę was przekonać do tej serii. Od wydawnictwa MAG, któremu kłaniam się w pas.



Anna Karpińska "Przysługa" - z biblioteki, nie znam, nie wiem, ale wygląda miło. I pewnie będzie to miła obyczajówka, nad którą spędzę noc. 

H. Gudenkauf  "Małe cuda" - sam opis, wydawnictwo i okładka mnie urzekły. I fakt, że fanki Jodi Picoult będą zachwycone. Ciekawe czy ja też?

R. Edwards "Wyznania randkowiczki" - niedługo zaczynam czytać, nie spodziewam się wielkiego "wow!", liczę na dobrą obyczajówkę w stylu Bridget Jones. Od wydawnictwa Zysk.


K. Slaughter "Moje śliczne" - druga książka tego autora w stosie i to zupełnie przypadkowo! Dopiero teraz się zorientowałam, szczerze mówiąc. Recenzja tej książki już w piątek! Od Harper Collins.

K. Slaughter "Zaślepienie" - z biblioteki. Wzięłam ją z uwagi na tytuł, bo zaślepienie może być ciekawym tematem. 

B. Denson "Syn szpiega" - recenzja jest, czeka tylko na swoją kolejkę. Mogę powiedzieć, że książka jest niczego sobie i wydawnictwo Rebis ma się czym pochwalić. 


Z. Chrząszcz "Tworzywo" - książka od Autora, jeszcze nieprzeczytana, ale mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

C.C.Hunter "Odrodzona" - jakoś boję się tej książki. Przyszła (chyba) przez przypadek i tak się powoli do niej zabieram.

J, Jonasson "Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął" - pani z biblioteki dała mi tą książkę z wiarą, że ją przeczytam i w kilku chociaż zdaniach opiszę. Nie mogę jej zawieść, prawda?

Czytaliście którąś z tych książek? Polecacie, odradzacie? 

A na koniec jeszcze statystyka, bo mam się czym pochwalić. W ciągu tych dziesięciu miesięcy odwiedziliście mnie 57 464 razy przy czym aż 7 023 w tym miesiącu. Najchętniej czytaliście moje Typy czytelników - kiedyś na tej podstawie powstanie książka oraz wywiady a jest ich na blogu coraz więcej!
Obok Polskich czytelników aż po pół tysiąca przysieciowało z Rosji (czyżby czytywał mnie sam pan Putin?) i Francji.
Dziękuję i wiecie... liczę na więcej!

Ach, zapomniałabym - książkę "Po bandzie" wygrywa - Gab riela - czekam na kontakt mailowy!

2 lis 2015

Teatr, sztuka, światła, reflektory! - czyli byłam w teatrze i się zachwyciłam.


   Mimo że lat mam już 23, nie mieszkam w miejscu oddalonym zbytnio od cywilizacji, ba, studiuję w dość dużym mieście i to już od 4 lat, to z teatrem jakoś nigdy mi nie było po drodze.
Oczywiście chadzało się do przybytku sztuki w latach szkolnych, ale wtedy bardziej liczyło się jedzenie po kryjomu paluszków i szturchanie tych siedzących z przodu, aniżeli faktyczne oglądanie tego, co działo się na scenie. Ponadto raz wzięli nas na „Anię z Zielonego Wzgórza”, której szczerym uczuciem nienawiści nie trawię i się jakoś od sztuki odsunęłam.
Jednak los dał, że w ubiegły piątek razem z koleżanką miałyśmy okazję wybrać się na spektakl. Wieczorową porą, do Teatru imienia Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, wydarzenie było dość mocno rozreklamowane, więc nie byle jaka to była gratka. Wystroiłyśmy się jak szpaki na Wigilię przy paśniku i poszłyśmy na spotkanie z Sztuką przez wielkie S.

   Pierwszy szok – ludzie są w jeansach. I flanelowych koszulach. Ok, kilkoro z nich może i było ubranych dość elegancko jak my, ale większość przyszła jakby z ulicy. W dodatku z plecakami. No cóż, może tak się teraz tam chodzi, niemniej szok przeżyłam, bo w telewizji zawsze pokazują, że w takie miejsca trzeba się ubrać ładnie. Zostawmy jednak ten temat i przejdźmy dalej.

   Teatr. Miejsce piękne, artystyczne, wszędzie wielkie plakaty, które w niczym nie przypominają tych kinowych, ale oko cieszą. Temperatura powyżej stopni 25, co tylko mnie, stworzenie iście ciepłolubne cieszyło, reszta się pociła.
Weszłyśmy do środka, zgrabnie omijając obiektyw kamery telewizyjnej (a była i telewizja, takie to było wydarzenie!) i zasiadłyśmy w sali. Pierwszy dzwonek, drugi dzwonek, trzeci i się zaczęło. Wyszedł pan w długim brązowym płaszczu i rozluźniał publiczność. Interakcja z widownią na plus. Koleżanka cieszyła się, że siedzimy z tyłu, bo nie chciała w interakcje żadne wchodzić. Po chwili się zaczęło. Historia bardzo prosta... o dziewczynce, którą na stercie śmieci zjadł lew.

"Kiedy się ginie w katastrofie samolotu, to przecież umiera się w niebie."

   Próżno byłoby próbować opowiedzieć to, co widziały moje oczy. A widziały same cuda. Przez większość czasu siedziałam z niekulturalnie rozdziawioną buzią i w głowie miałam tylko: 'Boziu, jakie to ładne jest”, co najmniej jakbym widziała małego szczeniaczka. Głęboka scena, dym, bębny, muzyka – już sam początek był niecodzienny. Sztuka była trudna, nie do końca oczywista i klarowna, ale o to w tym wszystkim chodziło. Na scenie sami młodzi aktorzy, wątpię, czy któryś z nich miał więcej jak 27 lat. Grali sceny wstydliwe, głupie, poważne, tragiczne – a wszystko z obłędnym wdziękiem.
   Pokazywali oni w krótkich scenach opowieści, które łączyły się ze sobą w dziwny, niekontrolowany sposób a miały jedno tylko przesłanie: "Inni mają gorzej." Nie obyło się bez scen z podtekstem erotycznym, bez scen brutalnych, jak morderstwo czy gwałt, nie zabrakło też scen dość obrzydliwych. A jednak ta cała brzydota, ten dosadny język, to wszystko było naprawdę piękne.

   I znowu – interakcja. Niektóre sceny wymagały od nich podejścia do widowni i mówienia wprost do niej. Opowiadania głupich historyjek małej grupie widzów, bo gdyby próbować słuchać ich wszystkich to powstawał tylko szum. Miało się wtedy wrażenie, że przez chwilę aktor jest tylko nasz, że gra tylko dla nas.

   Bywały i sceny śmieszne, jak podskakujący na scenie pan, z rękami uniesionymi ku górze i wołający „Jestem Paszczakiem, jestem Paszczakiem!”. Tego nie zapomnę chyba do końca życia! Podobnie jak tekstu mojej przyjaciółki, z którą tego dnia randkowałam, która podczas pięknej sceny, kiedy to w równym rzędzie z przodu stały lampiony z Maryją (chyba) a w tle aktorzy klęczeli w okręgu i modli się na głos a na środku siedział mężczyzna i się smarował czymś błotopodobnym a cała scena zaczęła się kręcić i dym krążył w około nich – ja w pełnym zachwycie i zdumieniu, ze łzami prawie że w oczach słyszę przy uchu - „Prawie jak szopka u Braciszków!”. 

Dla wyjaśnienia – w jednym z kościołów w naszym mieście, u tak zwanych Braciszków, co roku wystawia się ruchomą szopkę dla dzieci – taką przeogromną. Była już kiedy ja byłam mała i jest nadal i nadal zachwyca.


    Całe przedstawienie trwało 160 minut i było mi mało. Chętnie posiedziałabym tam dłużej, ponapawała się tą atmosferą i innością. To o wiele lepsze niż oglądanie filmów w kinie, nawet jeśli są w HD, 3D a nawet i 8D. W teatrze ma się do czynienia z prawdziwymi, żywymi ludźmi, którzy grają na żywo. Nie powtarzają jednej sceny po kilkanaście razy, nie mają możliwości zrobienia efektów specjalnych jak w hollywoodzkich produkcjach a jednak wymiatają.
   I zdecydowanie są niedoceniani. Brad Pitt, Matt Demon, Demi Moore i inni bogaci, znani i wiecznie pięknie mogą nisko pochylać głowy przed tymi, którzy grają na scenie. Bo to jest dopiero Sztuka, zagrać na żywo, idealnie, za pierwszym razem. Bez kaskaderów, bez reżysera krzyczącego co chwilę „cięcie!”, bez poprawek i bez graficznego poprawiania obrazu.

   Teatr żyje. Ta scena naprawdę oddycha. I być może głupio to brzmi, bo przed piątkiem sama bym tak uważała. Ale byłam. Zobaczyłam. Poczułam ten klimat. I chcę tam wracać. Do teatru, gdzie gra się naprawdę.


   Jeśli będziecie mieli możliwość obejrzenia sztuki „Lew na ulicy” to polecam serdecznie i gorąco.