30 lis 2017

Kobieto, jesteś niedoskonała i to piękne jest!


   Przyznaj szczerze – przynajmniej raz w życiu (jeżeli nie raz w miesiącu) popatrzyłaś na swoje lustrzane odbicie i skrzywiłaś się z niesmakiem. A to nie spodobał ci się twój za długi nos, a to rzęsy jakieś takie liche się wydały, to znowu cellulit zakrył całe twoje uda i sprawił, że przypominasz raczej egzotycznego cytrusa niż człowieka. Po urodzeniu dziecka płaski brzuch zmienił się nie do poznania a rozstępy zrobiły z ciebie mało erotyczną podróbkę tygrysa; zmarszczki na twarzy pojawiły się nie wiadomo, kiedy, jakby jednej nocy rozgościły się w kącikach twoich oczu i ust i rozpoczęły strajk okupacyjny, nieczułe na drogie kremy i zabiegi u kosmetyczki.

   Kobieto moja droga, starzejesz się. Nie ważne czy masz lat szesnaście czy trzydzieści czy pięćdziesiąt – każdego dnia toczysz się do momentu, gdzie już w ogóle nie będziesz przypominała roześmianego podlotka, gdzie twoje włosy nie będą lśniły, cera nie będzie pięknie i uroczo zaróżowiona a ciało jędrne i wysportowane. I wiesz co? To cudowne jest!

   My, ludzie, mamy tendencje do patrzenia na wszystko z negatywnej perspektywy. Widzimy zmieniających się siebie i krzywimy się na ten widok z niesmakiem. A przecież wszystko, każda zmiana wydarzyła się po coś. Czasami dla kogoś. Każda zmarszczka powstała dzięki interakcji z innym człowiekiem; o, ta na lewo od twoich ust powstawała już od maleńkości, kiedy tata bawił się z tobą w berka i śmiałaś się za każdym razem, kiedy udawał, że nie może cię złapać. Ta na prawo zaś to zasługa twojego ukochanego, który czasami denerwuje cię tak bardzo, że wykrzywiasz usta w nieprzyjemnym grymasie. Obwisły brzuch? A czy to za duża cena za te małe stopy, które biegają teraz po twoim domu? Nieapetyczne żyłki zaatakowały twoje niegdyś wypielęgnowane ręce? Bo pracowałaś, bo dbałaś o dom, myłaś te gary, gotowałaś obiady, prałaś tony ubrań, męczyłaś się – dla kogoś.

   Każdy ślad na twoim ciele to świadectwo, że pięknie przeżyłaś swoje życie. Do tego wpisu natchnął mnie w ogóle durny program w telewizji, gdzie pokazywali życie żon amerykańskich hokeistów czy innych mało u nas znanych sportowców. Każda z nich miała piękne długie włosy, gładką cerę, figurę jak mój wykreowany graficznie Sims, paznokcie profesjonalnie pomalowane, bez żadnego odpryśniętego lakieru i proste, duże białe zęby. I wiecie co? Wszystkie one były do siebie tak podobne, że wyglądały jak z jednej linii produkcyjnej. Rozróżnić je można było jedynie po kolorze skóry i długości włosów, chociaż to i tak słaby wyznacznik, bo kolor i długość zmieniały co drugi dzień – wiecie, doczepy robią magię na głowie! Doskonale rozumiem i pochwalam dbanie o siebie, ale bez przesady – w momencie, gdy zaczyna się przypominać osobę rodem z Photoshopa, to zatraca się trochę samego siebie. Przeglądając Instagram też coraz częściej widzę miliony podobnych do siebie osób, które mało co różni i trochę obawiam się, że za czterdzieści, pięćdziesiąt lat większość moich rówieśniczek będzie miało podciągniętą skórę we wszystkich możliwych miejscach i tyle kwasu wstrzykniętego w wargi, że pojawi się jego deficyt na rynku. Silikon, wypełniacze, liftingi, nici chirurgiczne – gdzieś w tym wszystkim zabrnęliśmy za daleko. W którymś momencie ludzkość stwierdziła, że woli wyglądać nie tak jak ją natura i geny stworzyły, ale tak jak kreują ją media; wszyscy zachwycają się nosem jak w Angeliny Jolie? Dzisiaj i ty możesz sobie taki nos zrobić, wystarczy zapłacić. Coś się złego z nami stało, bo parzymy z lekkim niesmakiem, kiedy ktoś nie jest perfekcyjny, idealny; krytykujemy tych, którzy wymykają się nowym standardom, którzy wolą mieć na głowie mało stylowe afro albo uparcie noszą okulary w drucianych oprawkach, zamiast zainwestować w soczewki albo popularne "kujonki". Zaczęliśmy pędzić w stronę doskonałości, zapominając, że doskonałe jest to, co wcale doskonałe nie jest. 

   Kobieto! Bądź piękna ze swoimi zmarszczkami, ze swoim zmęczeniem i ze swoimi włosami, które w tą pogodę wyglądają może mało ciekawie. Ciesz się swoim rozmiarem S, M, L i każdym innym, w którym przyszło ci mieszkać. Zachwycaj swoją niedoskonałością! Jeżeli ty sama poczujesz się piękna, to taka będziesz w oczach innych. Amen. 


27 lis 2017

"Wszystko, tylko nie mięta" Ewa Nowak



   Są takie książki, które nieodmiennie kojarzą się z pewnym okresem w naszym życiu. Dla mnie jednym z takich tytułów jest „Wszystko, tylko nie mięta”, pierwsza część Serii Miętowej, która właśnie doczekała się wznowienia. Pamiętam, że rodzinę Gwidoszów poznałam po raz pierwszy dziesięć lat temu (!), czyli jak miałam 15 lat i byłam przekonana, że największym życiowym dramatem jest kłótnia z przyjaciółką. Kiedy po ponad dziesięciu latach wróciłam do tego tytułu, jestem już mądrzejsza i wiem, że w życiu są o wiele gorsze i cięższe dramaty, ale mimo to Gwidoszowie ciągle poprawiają mi humor i otulają mnie przyjemnym ciepłem. Największym atutem tej rodziny jest to, że po prostu realnie im na sobie nawzajem zależy, ale jednocześnie potrafią mieć do siebie zdrowy, nieco ironiczny dystans, który – wbrew pozorom – wcale ich nie dzieli, ale jeszcze bardziej zbliża.

„- Tatuś, dofinansuj mnie – wkroczył obcesowo Kuba.
- Nie masz innego sponsora?
- No cóż, próbowałem z wujkiem, którego mama przyprowadza, kiedy ciebie nie ma w domu, ale powiedział, że na cudze bachory nie będzie łożył.
- Przyjemniaczek – mruknął ojciec.”

   Aśka i Mariusz są małżeństwem już od kilkunastu lat; doczekali się jednego syna – Kuby, dwóch córek – Malwiny i Marysi, kota o imieniu Pies i psa o imieniu Łapa. Prowadzą dość stabilne i normalne życie- Mariusz pracuje jako handlowiec, Joanna zajmuje się domem i co i rusz uczęszcza na różnego rodzaju kursy i szkolenia, bo ma naturę osoby wszystkiego ciekawej, aczkolwiek szybko się zniechęcającej. W czasie, gdy ją poznajemy, zgłębiała tajniki psychologii i próbowała diagnozować każdego z członków swojej rodziny, co niekiedy powodowało przezabawne sytuacje.

   Akcja historii skupia się przede wszystkim na nastoletniej Malwinie, która przeżywa swoją pierwszą platoniczną miłość. Chyba większość z nas była kiedyś nieszczęśliwie zakochana, dlatego też historia dziewczyny pozwala nam wrócić z rozrzewnieniem do tego okresu w życiu, gdy marzyłyśmy o naszych obiektach westchnień i kiedy nie liczyło się nic więcej, niż szybkie spojrzenie rzucone nam  przez potencjalnego ukochanego, czy też – o matko! – uśmiech skierowany w naszą stronę.

   Jednak oprócz sielankowej historii z miłością, książka porusza także i trudny temat; Malwina wkracza w dorosłość i przestaje akceptować swoje ciało. Anoreksja, bulimia – zupełnie niespodziewanie Gwidoszowie muszą zmierzyć się z chorobami, które dotychczas znali jedynie z gazet i telewizji. Są to tego kompletnie nieprzygotowani, bo przecież uważali swoją córkę za rozsądną, zdrową dziewczynę, która nigdy nie interesowała się dietami i nagle, z dnia na dzień zaczęła unikać posiłków i nie reaguje na żadne prośby ani groźby. Malwina z kolei musi nauczyć się rozumieć, że od wagi ciała o wiele ważniejsze jest to, jakim jest człowiekiem, i co ma w głowie – jednak czy jej się to uda?

   Natomiast Kuba, maturzysta, który dotychczas łamał niewieście serca koleżanek, będzie musiał zmierzyć się z odrzuceniem i to nie ze strony pięknej i ponętnej blondynki (jak to często w książkach bywa), ale ze strony niepełnosprawnej i całkowicie zwyczajnej Magdy. A wiadomo przecież, że przystojni i pewni siebie mężczyźni, choćby dopiero wkraczający w dorosłość, nie są gotowi na żadne odrzucenia… zraniona męska duma boli i może powodować, że człowiek zaczyna zachowywać się zupełnie irracjonalnie.

   „Wszystko, tylko nie mięta” to książka, która oparła się na szczęście zmieniającym się czasom i trendom. Teraz wszędzie królują książki „new adults”, gdzie nastolatkowie i dorośli wokół seksu budują swój świat i to właśnie seks traktują jako sposób na pokazanie drugiej połówce swoich uczuć. Dlatego cieszę się, że jest jeszcze Seria Miętowa i Jeżycjada, gdzie na pierwszym miejscu nie jest cielesność – też ważna, ale przecież drugorzędna – ale właśnie ta nadrzędna, najważniejsza miłość. Cieszę się bardzo, że można jeszcze znaleźć tytuły, gdzie o szybsze bicie serca przyprawia nie gorąca scena tarzania się pod pościelą, ale pierwszy dotyk dłoni czy nieśmiały, kompletnie nieudolny debiutancki pocałunek. Gorąco zachęcam was do sięgnięcia po Serię Miętową. Można się przy niej pośmiać i popłakać i zadumać i czegoś pożytecznego dowiedzieć. Jednym słowem – warto! A poza tym, najnowsze wydanie prezentuje się przepięknie!

„- Analizowaliśmy dziś te rysunki, no, ten test człowieka i okazało się, że… że….
- Że?- Że wszyscy mają genialne, cudowne dzieci z ostro zarysowaną osobowością i tylko moje dzieci są albo maniakami seksualnymi – Kuba narysował hożą dziewoję o wydatnym biuście beztrosko wylewającym się z dekoltu – albo są niedorozwinięte – Malwinie śpieszyło się bardzo na basen, narysowała więc kółeczko z dwiema krótkimi nóżkami, a z boku serce przebite strzałą. – Nie wspomnę już o twoim arcydziele – Ojciec (totalne beztalencie manualne) pokrył całą kartkę nieudolnymi próbami narysowania ufoludka. – Grupa uznała, że to praca schizofrenika i pytała, kim jest dla mnie autor rysunku.” 


24 lis 2017

Skąd się biorą wszystkie historie miłosne? "Chwila na miłość" J. Stovrag

   
   Zastanawialiście się kiedyś, skąd wzięły się wszystkie wielkie historie miłosne? Gdzie swój początek miała opowieść o Romeo i Julii, czy naprawdę istniała kiedyś jakaś Anna Karenina, gdzie mieszka realna Bridget Jones i czy Mark Darcy naprawdę jest taki flegmatyczny? Przyznam się szczerze, że niekiedy wsłuchując się w teksty piosenek, czytając książki czy oglądając film, gdzie miłość aż zapiera dech w piersi i powoduje lekką arytmię, zastanawiałam się, skąd się ona wzięła? Czy to tylko wytwór wyobraźni tekściarzy, autorów i scenarzystów, czy też takie miłości istnieją naprawdę? I dzieją się wokół nas?

   Joanna Stovrag, autorka książki „Chwila na miłość” odpowiedziała mi poniekąd na to pytanie, snując w książce swoją własną historię miłosną. Taką, która, gdyby wpadła w ręce dobrych scenarzystów, mogłaby zostać przeniesiona na ekrany, bo i wzrusza i przeraża i wgryza się mocno w serce czytelnika. Ale od początku.

   Aśka była studentką na Uniwersytecie Jagiellońskim; kiedy zaproponowano jej stypendium w Sarajewie nie była zachwycona, ale w końcu zgodziła się pojechać. I – nie ma co tego ukrywać – ta decyzja, ten wyjazd, całkowicie zmieniły jej życie. To właśnie tam poznała wielu przyjaciół, z którymi nie miałaby możliwości poznać się w Polsce w pokomunistycznych latach; zaprzyjaźniła się z Serbami, z Bośniakami, z Chorwatami, poznała wyznawców nowych religii, które wtedy u nas wydawały się egzotyczne i odległe. Miała okazję zobaczyć, jak tolerancyjne są Bałkany, gdzie w prawie każdym domu znajdowały się specjalne dywaniki dla gości, którzy byli wyznawcami islamu i chcieli się pomodlić, jak nakazuje im tradycja.

   Tam też Joanna poznała Bośniaka, Seja, w którym się zakocha i z którym chciała spędzić resztę życia i nie ważne, czy w Polsce czy tam, na tajemniczych Bałkanach. I wszystko podążyłoby do szczęśliwego zakończenia, gdyby nie wojna. Wojna, która dla Joanny była przerażająca, bo przecież tak obca, tak odległa dla Polki, której kraj właśnie zaczął odżywać po komunistycznych rządach. Została rozdzielona z Sejem; ona wróciła do kraju, on walczył. Komunikowali się tylko listownie, chociaż i tak te dochodziły do niej sporadycznie, błąkając się gdzieś po froncie. Nie wiedziała co się z nim dzieje, nawet kiedy otrzymywała od niego wiadomość, to była ona sprzed kilku miesięcy i nadal żyła w wielkiej niewiadomej, gdzie on jest, co robi i czy jest bezpieczny.

„Prosimy Boga o różne rzeczy, ale to Bóg wie, co z tego, o co prosimy, jest dla nas, a co nie, i z czym się uporamy lub z czym będzie nam bardzo ciężko.

   Jest to chyba pierwsza przeczytana przeze mnie książka, która pokazuje konflikt, który miał miejsce na Bałkanach w latach 90-siątych. Temat ten w ogóle jest w naszej kulturze uparcie przemilczany; zapytałam nawet mamy, czy pamięta, że taka wojna w tamtych czasach była, czy pisali o tym wtedy w naszych gazetach, czy mówili o tym w raczkującej jeszcze telewizji? Nie pamięta. Myślę, że większość mojego pokolenia nawet o tym nie wie, ba! ze smutkiem stwierdzam, że dla większości „Bałkany” kojarzą się tylko z miejscem na miłe i niedrogie wakacje.

   Wracając jednak do książki; ciężko jest recenzować wspomnienia innej osoby, bo z pewnością tym właśnie jest „Chwila na miłość”. To Joanna opisuje jak to wszystko wyglądało, przytacza treść listów, opisuje, jak się czuła i jak tęskniła.  Mi, jako czytelnikowi jej historii zostaje tylko wierzyć, że to wszystko tak właśnie wyglądało. Nie mogę w żaden sposób skrytykować tej książki, bo nie można krytykować czyjejś historii, miłości dwojga ludzi. I chyba nawet nie chciałabym tego krytykować.
Pozostaje tylko powiedzieć, że to życie pisze najbardziej nieprzewidywalne historie miłosne.

„Czasem uścisk dłoni jest czymś więcej niż słowo".

21 lis 2017

Ideały piękna w różnych krajach.


   Każda z kobiet chce się czuć piękna; nie zostało to pewnie udowodnione naukowo, ale jasnym jest, że jeżeli usłyszymy „ślicznie wyglądasz!” od razu zaczynamy promienieć pięknym wewnętrznym światłem. Oczywiście to, jak mamy ułożone włosy, jak mamy zrobiony makijaż, jakie nosimy ubrania, jest w dużej mierze spowodowane uwarunkowaniami kulturowymi. Niegdyś ideałem piękna były puszyste wałeczki, duże piersi i kobiece biodra, później przyszedł czas na wagę 40+ i artystyczny styl noszenia za dużych bluzek i obciskających rurek. To, jak postrzega się piękno, w dużej mierze zależy od kultury. Dlatego dzisiaj porozmawiamy o tym, co podoba się w poszczególnych krajach. Z przymrużeniem oka.

   Australia. Tam przede wszystkim liczy się to, żeby kobieta była wysportowana. Co nie jest niczym dziwnym, biorąc pod uwagę, że w Australii wszystko chce człowieka zabić, więc trzeba umieć się przed tym obronić. Albo uciec. A tak na bardziej poważnie – jeżeli mieszka się w kraju, który zewsząd otoczony jest wodą, gdzie zawsze jest ciepło, to po prostu trzeba mieć ładną figurę; my swoje boczki możemy ukryć pod zimową puchówką, tam wyglądałoby to nieco dziwnie.
Szwecja – blond, blond, blond. Znana jest uroda Szwedek, które mają piękne, grube, jaśniutkie włosy i wielkie niebieskie oczy. Co dziwne, Szwedki wcale nie noszą rozmiaru XS czy S, ale mają apetycznie zaokrąglone ciało i to się podoba!

   Stany Zjednoczone – im więcej tym lepiej. Nie wiem, dlaczego, ale myśląc o ideale piękna w Ameryce, przed oczami staje mi moja lalka Barbie z dzieciństwa. Wiecie, szczuplutka sylwetka i ogromny biust, do tego szeroki uśmiech i długie, jasne włosy. A, i oczywiście piękna opalenizna.

   Plemię Bodi, Afryka – jeżeli macie jakiekolwiek blizny i się ich wstydzicie, musicie odwiedzić to plemię. Tam specjalnie okalecza się ciało, ponieważ uważa się, że blizny symbolizują piękno i odwagę. Czyli ja z moją blizną na pół brzucha byłabym tam istną królową!

   Samoa – ponętne kształty są tam jak najbardziej pożądane; w tym i w wielu innych krajach afrykańskich za zdrową sylwetkę uznaje się taką, gdzie rozmiar ubrań znacząco przekracza naszą europejską, nielubianą zazwyczaj L-kę. W tamtych kulturach chuda kobieta źle świadczy o mężu, który o nią po prostu nie dba. Więc wiecie, przybierzcie trochę kilogramów, dla mężów.

   Iran – nos, nos, nos. W Iranie za najbardziej pożądaną część kobiecego świata uchodzi narząd węchu. Ponoć w ciągu roku w tym kraju wykonuje się aż 70 tysięcy operacji plastycznych nosa, żeby nadać mu bardziej smukły wygląd. A te panie, które już mają ładne nosy – cóż, naklejają na niego plaster i udają, że też przeszły taką operację, bo to po prostu modne.

   Tajlandia – macie problemy z zębami? Nie martwcie się, zamiast wydawać krocie na dentystów, po prostu wyjedźcie do Tajlandii. Tam uważa się, że białe zęby mają tylko zwierzęta i … demony. Dlatego też kobiety specjalnie barwią sobie zęby na ciemno i je piłują. Podobnie jest w Japonii, gdzie dentysta zazwyczaj nie koryguje wad zgryzu, ale je uwydatnia

   Brazylia – co najbardziej liczy się w wyglądzie kobiet w Brazylii? Pupa! Im większa (i bardziej krągła) tym lepiej. Przysiady są dla Brazylijek czymś na porządku dziennym, w końcu trzeba jakoś te mięśnie wyćwiczyć.

   Chiny – im mniejsze stopy, tym lepiej. Kojarzycie „Wyznania Gejszy”? Można było tam przeczytać wspomnienia głównej bohaterki, która opisywała jak musiała nosić za małe buty, żeby stopy nie urosły jej za bardzo. Nie wiem, czy taka praktyka w czymkolwiek pomagała, aczkolwiek, jak ze swoim dumnym rozmiarem 38 raczej w Chinach nie zrobiłabym furory.

   Plemię Padaung – chyba każdy z was słyszał kiedyś o kobietach, które rozciągają swoje szyje, nosząc na nich specjalne spirale. Pierwsza taka ozdoba jest nakładana na pięcioletnie dziewczynki, później każdego roku dokłada się jedną nową obręcz, co powoduje, że starsze kobiety mają nieproporcjonalnie długie szyje. Wygląda to imponująco, ale jak w tym spać?

   Podsumowując, drogie panie, nie ma kobiet brzydkich. Nie ma nawet kobiet zaniedbanych. Są tylko kobiety, które żyją nie w tym kraju, w którym powinny. Ot i cały sekret. 


20 lis 2017

Bądźmy umiarkowanymi optymistami. "Szamański blues" Aneta Jadowska.


„Kranówka też by się nadawała, ale herbata miała przynajmniej posmak, który mówił: „Spotka cię coś miłego w tym oceanie gówna.”

   Muszę się wam do czegoś przyznać. Lubię niepokornych bohaterów. Dla mnie idealną postacią jest taka, która wymyka się wszelkim schematom, który nie jest miła, sympatyczna, bosko przystojna i ułożona. Pewnie dlatego tak bardzo przypadł mi do gustu Witkacy, naczelny bohater „Szamańskiego bluesa”.
   Witkacy ma trochę ponad trzydzieści lat (trochę, czyli tak z osiem-dziewięć), jest samotnikiem i zajmuje się głównie magią. Cóż, patrząc na to, co dzieje się na świecie, jego kryzys wieku średniego mógłby z pewnością wyglądać gorzej; mógłby na przykład przefarbować włosy na jakiś szalony kolor, kupić camaro i jeździć po mieście, puszczając na cały regulator „Megierę.” On zamiast tego zajmuje się wędrowaniem do świata, gdzie magia jest na porządku dziennym i gdzie bez przeszkód można porozmawiać sobie z duchami zmarłych. O ile te duchy nie mają akurat ochoty kogoś zamordować.

   Pewnie zastanawiacie się, dlaczego facet, który mieszka w Polsce i nie jest wybitnie szkaradny (nawet nie ma piwnego brzucha w wieku lat prawie czterdziestu!) nie posiada małżonki, która mogłaby go trochę podenerwować i napsuć mu krwi. Spokojna wasza rozczochrana – dawna, młodzieńcza miłość Witkacego wkroczy w jego życie po dwudziestu latach nieobecności i sprawi, że jego życie ulegnie diametralnej zmianie. Po pierwsze, będzie musiał udowodnić, że to nie jego dawna ukochana stoi za śmiercią kilku noworodków w Toruńskim szpitalu, tylko bardzo niesympatyczna dusza, która kilkanaście lat wcześniej opuściła ziemską powłokę. Po drugie Konstancja rzuci na jego barki ciężar, który dotąd dźwigała samotnie przez prawie dwadzieścia lat… a na to Witkacy kompletnie nie jest gotowy.

   Trzonem tej historii są właśnie te niespodziewane, nagłe i niezwykle mnogie zgony dzieci na oddziale położniczym. Wszystkie one zmarły podczas dyżuru Konstancji, więc jest pierwszą podejrzaną. Ponadto, jest przekonana, że za tym wszystkim stoi coś więcej niż bardzo zły i podły człowiek i dlatego zwraca się do swojego byłego chłopaka, który cóż… już w młodości przejawiał dość nietypowe zainteresowania i zdolności.  

   Bardzo się cieszę, że „Szamański blues” ma w sobie elementy romansu, bo w innym wypadku pewnie długo przedzierałabym się przez tą książkę. Nie znałam dotąd pani Jadowskiej i jej twórczości, a muszę powiedzieć, że styl pisania ma dość ciężki, chociaż – jak powiedziałam znajomej – kiedy już się człowiek do niego przyzwyczai, to magicznie staje się stylem bardzo lekkim i przyjemnym. Trzeba tylko „przedrzeć” się przez pierwszych dwadzieścia, trzydzieści stron, a w tym z pewnością pomaga postać Konstancji, która jest jak dobry duch całej tej historii.

„- To brzmi jak opis syndromu sztokholmskiego.
- Dla psychologów. My, laicy, nazywamy to rodziną.”

   Duży plus należy się autorce za niebagatelne poczucie humoru, które świetnie rozluźniało napiętą niekiedy atmosferę. Po przeczytaniu tej jednej tylko książki byłam pewna, że dogadałabym się z autorką w realnym życiu, bo też jest nieco ironiczna i sarkastyczna. No, może tylko musiałabym bardziej wgłębić się w tematykę zjaw i upiorów, bo teraz jestem dość zielona w tej kwestii, a Jadowska jest ekspertem. Dodatkowo – wielki plus za narrację mężczyzny. Jak wiadomo kobiety są rozgadane, przeżywające i emocjonalne, mężczyźni zaś skupiają się na tym, aby mówić zwięźle, na temat i tak konkretnie, jak tylko pozwala na to sytuacja. Jadowska świetnie poradziła sobie z wejściem w skórę mężczyzny i gdyby nie jej nazwisko na okładce, mogłabym przypuszczać, że i autor jest stuprocentowym przedstawicielem męskiego gatunku.

   Poza tym, w książce zauroczył mnie duch byłego alkoholika, który gotowy był zdradzić wszystkie tajemnice – których oczywiście zdradzić nie mógł pod żadnym pozorem – za kilka kłębów oparów palącego się alkoholu. Jak widać stara dobra śliwowica rozwiązuje języki również po śmierci. W ogóle po tej książce – i jej następnej części, którą już przeczytałam, ale którą zrecenzuję wam dopiero koło piątku – nabrałam sympatii do duchów; zwykle w literaturze byli oni przedstawiani nieco obcesowo, bez większego zainteresowania czy polotu. Tutaj mają swój charakter i niekiedy bywają radosnymi zawadiakami.

  Podsumowując, jeżeli listopad was przygnębił, jest wam źle, mokro i smutno, to musicie zapoznać się z Witkacym, bo jemu też jest źle, mokro i smutno. Jednak mimo to los postanawia się do niego leciutko uśmiechnąć i wprowadzić do jego życia osobę, która stanie się dla niego wszystkim. I żeby była jasność – nie mówię tu o Konstancji, bo to byłoby za proste. A los nigdy nie chodzi prostymi drogami. Na koniec cytat, który mówi wszystko to, co we mnie siedzi. I pewnie w was obecnie też.

„Byłem jednak umiarkowanym optymistą, dostrzegałem więc cień szansy, że kiedyś nie będzie mokro, zimno i szaro, a ja, być może, doczekam tego dnia. „Być może” to wszystko, na co mnie stać, ale nie mówicie, że nie próbowałem wykrzesać z siebie radości istnienia.” 


17 lis 2017

List do Mikołaja.


Mikołaju!

   Na samym początku postanowiłam wylać do Ciebie wszystkie swoje żale, bo nie warto odkładać na później tego co nie miłe. A więc – chciałam rok temu pod choinką znaleźć susła i co? Susła brak a sprawdzałam, czy się gdzieś czasami w iglastych gałęziach nie zaplątał, ale nie! Przez cały rok było mi niezmiernie smutno z tego powodu, że nie spełniłeś mojego choinkowego życzenia. Wiem, że w zamian dostałam mężą, ale Mikołaju, powiedzmy sobie szczerze – suseł to jednak suseł. I brak susła boli.

   Skoro mamy już za sobą tą nieprzyjemną część, możemy przejść do konkretów. Bardzo się cieszę, że Mikołajowa skorzystała z mojego prezentu (płyty Chodakowskiej!) i że straciła pięćdziesiąt kilogramów wagi. Jednocześnie bardzo mi przykro, że teraz zamiast Ci pomagać szykować prezenty, siedzi w willi Playboya i przywdziała króliczy ogonek – wiem, jak nie lubicie się z wielkanocnym zającem i rozumiem, że może być to zniewaga w Twoją stronę.

   Tak, jak w poprzednim roku, proszę o trochę pieniędzy.  Nie to, że lubię je wydawać i kupować ciągle nowe rzeczy, oj nie. Nie lubię, ale muszę, żeby podratować polską gospodarkę, która ostatnio podupadła, więc w gruncie rzeczy ten prezent jest nie tyle dla mnie, co dla patriotyzmu. Albo chociaż mógłbyś przesłać mi sześć cyfr, które pomogą mi wygrać w totka – to przecież nic nie kosztuje a na pewno masz odpowiednie znajomości. W najbliższej przyszłości trzeba będzie kupić jakieś mieszkanie i stworzyć swój mały przytulny świat, więc milion akurat się przyda.

 Czego mogę sobie życzyć na nadchodzący rok? Spokoju, szczęścia, może kogoś trzeciego. Życzę sobie tego, żebym za kilka lat zrobiła wigilię u siebie, żebym dostała od męża śliczne malutkie kolczyki – może w kształcie susła – żebym pokazała dziecku jak zawiesza się bombki na choince, żeby przy stole zastawionym najnowszym kompletem talerzy, kupowanym dwa dni przez wigilią, bo stary się wyszczerbił, zasiedli wszyscy ci, którzy coś znaczą w moim życiu. Żeby z radia cichutko grała „Cicha noc”, żeby było przytulnie, ciepło, żeby nasz leniwy kot leżał rozłożony na kaloryferze. Żeby chociaż raz jeszcze przy wigilijnym stole spotkali się wszyscy ci, którzy byli tam jeszcze kilka lat temu a teraz porozjeżdżali się w różne strony i ich miejsca stoją puste i czekają cierpliwie na ich powrót. I żeby nowi ludzie zajmowali nowe miejsca i żeby siedzieli na nich długo, przez wiele śnieżnych, mroźnych Świąt. 

   Życzę sobie głośnej, rodzinnej wigilii i późniejszej ciszy, która zapadnie, jak wszyscy już się rozejdą do domów, dzieci pójdą spać a ja zostanę sama na kanapie z mężem, w ciemnym pokoju, gdzie świecić będzie tylko choinka.
   I żeby na drugi dzień odwiedzili nas nasi przyjaciele, ze swoimi już rodzinami, ze swoimi dziećmi, swoja dorosłością. Chciałabym, żeby tak jak dzisiaj, byli i za kilka lat, żeby ubiegające lata nic nie zmieniły. Żeby niektóre przyjaźnie, te nowe, raczkujące, jeszcze się pogłębiły a te, które mają już kilka lat, trwały nadal i żeby nic się w nich nie zepsuło.

   I sielanki sobie życzę. I Tobie, Mikołaju, też. Bo cóż może być piękniejsze niż normalne życie?
Walcz o Mikołajową! Kup jej pączki, wyrzuć płytę z ćwiczeniami i kochaj ją z jej wszystkimi kilogramami. Pozdrawiam renifery, szczególnie Pyszałka, bo o nim zawsze mówi się najmniej. Każdego z osobna całuję w mokry, zimny nos.

   Do usłyszenia za rok! Nie myśl sobie, że po ślubie przestanę do Ciebie pisać. Przecież nadal pozostanę w środku małym dzieckiem, które wierzy, że pod poduszką znajdzie prezent od samego Świętego.


Agata. 

13 lis 2017

#zbliżamy się, czyli „Listy do M 3”.


   Wigilia to taki czas, kiedy chce się mieć przy sobie tylko najbliższe osoby; to kilka godzin wyrwanych z trzystu sześćdziesięciu pięciu dni zmartwień, niepewności, gonitwy, żalów i codzienności, kiedy nie liczy się nic, poza podzieleniem się opłatkiem, wysłuchaniem corocznej opowieści wuja o tym, jak nie zabił karpia, tylko hodował go przez kilka kolejnych miesięcy i wysłuchaniem kolędy, która nieprzerwanie, od kilkunastu lat sprawia, że roztapia się nam serce.

   Kiedyś zapowiedzią nieuchronnie zbliżających się świąt był padający w okolicach połowy grudnia śnieg; zmiany klimatyczne sprawiły, że obecnie w Wigilię mamy pogodę bardziej jesienną, niż zimową, dlatego też ducha świąt zapowiadają nam czekoladowe bałwanki dostępne w każdym supermarkecie, girlandy łańcuchów porozwieszane na mieście i premiera „Listów do M.”

   Czy warto wybrać się na trzecią część tego hitu sprzed kilku lat? Cóż, jeżeli poczytacie trochę recenzji w Internecie to zostaniecie zapewnieni, że absolutnie nie warto. Recenzenci, dziennikarze i publicyści grzmią, że ten film jest zbyt płaski, zbyt idealistyczny, mijający się z tym, co tak naprawdę przedstawia realny świat. Bo przecież nie można zakochać się z nieznajomej osobie, nie można porzucić kilkuletniego oświadczającego się właśnie partnera tylko po to, żeby pocałować chwilę temu poznanego biednego weterynarza. Niemożliwe jest dostać od nieznajomego piękną balową czerwoną suknię, którą widziało się kilka godzin wcześniej fruwającą po niebie. I trudno jest wyobrazić sobie wybaczenie ojcu czterdziestoletniej nieobecności.

   Jak dla mnie – właśnie z powodu tych wszystkich absurdów film ten należy obejrzeć. Bo kiedy, jak nie w święta powinniśmy wierzyć w te wszystkie cuda? Kiedy mamy dać szansę drugiemu człowiekowi, jak nie w dzień, kiedy wybacza się wszystko? Chcę chociaż w ten jeden dzień wierzyć niezachwianie, że można zakochać się tak po prostu, bez analizowania i bez nadmiernego zastanawiania się, czy to właściwe. Chcę na powrót – jak za dziecięcych lat – być przekonaną, że księżniczki i książęta istnieją i że piękne czerwone sukienki tańczą po niebie. I że człowiek jest zdolny do wybaczania i do zapominania.

   W „Listach do M 3” zachwyciła mnie nie tyle gra aktorska, co scenariusz; być może był bajkowy, ale już od samego początku filmu reżyser puszcza do nas oko, jakby chciał przekazać, że wie, że tak nie wygląda świat. Jednak prosi nas żebyśmy na półtorej godziny o tym zapomnieli i żebyśmy dali się porwać w ten wigilijny dzień.

   Co do aktorów, wielka pochwała należy się Wojciechowi Malajkatowi – jak dla mnie to nasz osobisty pan Darcy z „Bridget Jones”. Mimo, że tym razem sam reprezentował na ekranie swoją filmową rodzinę, to czułam niezwykłe ciepło, które buchało z jego związku z Małgorzatą. Co mnie kompletnie rozczuliło to scena z pokoju pełnego prezentów pochowanych w najróżniejszej wielkości pudła, okraszonych karteczkami z kolejnymi latami; to Małgorzata, która wiedziała, że odejdzie, zostawiła prezenty dla swojego męża na wszystkie kolejne Wigilie.  

   Brak było w tej części filmowej Tosi, czyli Julki Wróblewskiej i produkcja - moim zdaniem - tylko na tym zyskała. Osobiście nie przepadam za zachowaniem tej młodej aktorki i wolę pamiętać ją z czasów kiedy była mała i urocza, niż z żartów na temat przejechanego lisa. Trochę gorzej zniosłam brak Macieja Stuhra i Romy Gąsiorowskiej, którzy byli głównym filarem tej opowieści; jednak później doszłam do wniosku, że być może i dobrze się stało, bo brak ich epizodu dał więcej miejsca dla innych. Pojawiły się nowe postacie i nowa historia miłosna - nieco inna, nieco "żwawsza" i nieco mniej rozczulająca, ale przecież każda miłość rządzi się własnymi prawami.

   Epizodyczne role Hanny Śleszyńskiej i Joachima Lamży były wprost fenomenalne i przypominały rodziców Kasi Solskiej z kultowej polskiej komedii „Kogel-mogel”. Nawet i Tomasz Karolak zagrał – po raz pierwszy chyba – poważnie i wyważenie; jasne, wciąż był tym szalonym Melem z poprzednich dwóch części, ale trochę jakby dorósł i zrozumiał, co w życiu jest tak naprawdę ważne. Mały Kazik, który dorasta na oczach widzów, czyli Mateusz Winek, jest przesłodki. Jak kiedyś uparcie powtarzałam, że syna nie chciałabym mieć, to patrząc na niego zmieniam zdanie, bo jednak i chłopcy mogą być uroczy! Zakochałam się w tym maluchu i nawet w jego niezbyt stylowej fryzurce.



   Jedyny mój osobisty minus dla tej ekranizacji to makijaże bohaterek – każda, ale to każda aktorka miała innym kolorem szminki pomalowaną górną wargę a innym dolną. Pamiętam ten trend z początku roku i nie czepiałabym się, gdyby jedna, dwie z niech miały w ten sposób zrobiony make-up, ale żeby nagle wszystkie? Lekko mnie to irytowało. Już prędzej uwierzę w tę sukienkę, niż w to, że kilkanaście kobiet maluje się w ten sam sposób. 

   Podsumowując, „Listy do M 3” to przedsmak zbliżających się świąt i historia, która daje nadzieję, że być może niekiedy cuda się zdarzają. Trzeba tylko dokładnie ich wypatrywać. Jak czerwonej sukienki tańczącej po niebie.

   Naprawdę. Cuda się zdarzają! 

10 lis 2017

Książka, która opowiada o tym, o czym milczą podręczniki od historii. Andrzej Zieliński "Żony, kochanki, damy, intrygantki".


   Nie da się ukryć, że to mężczyźni zawsze władali światem. Dzierżyli berła, nosili na głowach złote korony, decydowali o poczynaniach wojsk i o rozpoczęciu i zakończeniu wojen. To mężczyźni przez wiele wieków decydowali co jest nakazane, a co zabronione, co właściwe a co nieprzyzwoite. Karali, nagradzali, posyłali na wojnę i skazywali na wygnanie. Kobiety stały wtedy z tyłu, za główną rolę mając jedynie urodzenie potomka płci męskiej, który mógłby w przyszłości objąć tron po ojcu. W wieku dwunastu lat były oddawane możnowładcom, wydelegowywane z własnego kraju i podróżowały do oddalonych o setki kilometrów państw, aby tam służyć nowego panu i przymykać oko na jego zdrady i nieślubne dzieci. Jednak tak to natura dobrze wymyśliła, że stworzyła miłość – uczucie, które ponoć bierze się ze skomplikowanej reakcji chemicznej, tak niejasnej, że nie można wywołać jej sztucznymi sposobami. A kiedy król zaczął swoją królową kochać… cóż, wtedy zmieniały się losy świata.

   Na lekcji historii uczyłam się głównie o mężczyznach; z kobiecego grona znałam tylko królową Bonę, królową Jadwigę i Annę Jagiellonkę, ale cała wiedza o nich sprowadzała się kolejno do włoszczyzny, nieprzeciętnej urody i jej kompletnego braku. Na szczęście miałam okazję przeczytać wydaną wczoraj książkę „Żony, kochanki, damy, intrygantki. Niezwykłe kobiety u boku naszych władców.” To książka, która opowiada o tym, o czym milczą podręczniki do historii. O tym, jak wielki wpływ na nasz kraj miały kobiety niekiedy kompletnie pominięte bądź takie, których zasługi zostały zdegradowane do kilku mało interesujących ciekawostek.

   Na pewno nie wiecie, że królowa Bona była świetnym politykiem; gdyby nie to, że jej mąż, Zygmunt Stary ani syn – Zygmunt August, nie byli orędownikami zmian, polskie ziemie byłyby o wiele większe. Zresztą syn Bony nieraz oskarżał ją o próby otrucia jego i jego ukochanej, Barbary Radziwiłłówny, która faktycznie zmarła młodo, jednak przyczyną jej zgonu nie była trucizna a…. syfilis, choroba weneryczna. Zresztą z tego samego powodu zmarł i on sam, jej wieloletni kochanek. I właśnie w kontekście ich historii autor książki zadaje bardzo ważne, choć w tamtych czasach kompletnie ignorowane pytanie:

„Pozostają jeszcze pytania znacznie szerszej natury: czy król ma prawo do osobistego szczęścia? Co ważniejsze: tron czy miłość? I wreszcie – gdzie są granice tego osobistego szczęścia monarchów.”

   Próżno jest szukać w historii monarszej wielu prawdziwych miłości; w większości przypadków już kilkuletnie dzieci były ze sobą swatane, by w momencie ukończenia przez dziewczynki 12 roku życia, rozpocząć prawdziwe małżeńskie pożycie. Ciężko jest uwierzyć, by z takich znajomości zrodziły się wielkie, ponadczasowe miłości. Najbardziej chyba szanowana i pamiętana królowa polski – Jadwiga, bardzo lubiła a może i nawet kochała mężczyznę, który od maleńkości był jej przeznaczony, Wilhelma Habsburga. Niestety, po śmierci starszej siostry musiała kompletnie zmienić swoje życie, przyjechać do Polski i poślubić Jagiełłę, księcia Litwy, który był od niej o kilkanaście lat straszy i z którym nawet nie mogła się porozumieć, bo nie władali tym samym językiem. Jesteście w stanie wyobrazić sobie was, w wieku lat dwunastu, kiedy mężczyzna bardziej niż dorosły staje się waszym panem, władcą i jesteście od niego uzależnieni? I kiedy zamiast bawić się z przyjaciółmi, macie za zadanie jak najprędzej zajść w ciąże i urodzić zdrowego, silnego dziedzica? Może to właśnie z tego powodu, że życie w tamtych czasach toczyło się szybko, gwałtownie, te kobiety były tak silne? Może dlatego, że przez społeczeństwo uparcie były usuwane w cień, tak bardzo z tego cienia błyszczały?

   Poruszająca jest historia Anny Jagiellonki, córki i siostry jednych z największych władców ówczesnej Europy. Nie wiadomo do końca, dlaczego rodzice poskąpili jej posagu, dlaczego nie starali się wydać jej dobrze za mąż; zamiast tego o jej rękę starali się jedynie chorzy psychicznie i sadyści, co spowodowało, że dziewczyna zaczęła popadać w hipochondrię i zamykać się przed światem zewnętrznym. Do historii przeszła jako osoba mało urodziwa, której nikt nie chciał pojąć za żonę. A przecież – z tego co można wyczytać w starych kronikach – wcale brzydka nie była. W przeciwieństwie do Elżbiety Rakuszanki, która miała silne skrzywienie kręgosłupa, lordozę, skoliozę, wadę zgryzu taką, że z ust wystawały jej górne siekacze, a do tego obwisłą dolną wargę – co potwierdziło badanie jej szkieletu w XX wieku. Mimo to Kazimierz Jagiellończyk, który ją poślubił z czasem ją pokochał i traktował z szacunkiem i oddaniem.

    „Żony, kochanki, damy, intrygantki. Niezwykłe kobiety u boku naszych władców” to lektura, która być może przekona was do tego, że historia to nie tylko zbiór dat i podporządkowane im wydarzenia. Być może pokaże wam, że tak naprawdę to opowieść, która nie została przez nikogo wymyślona, ale która wydarzyła się naprawdę. To wiele miłości, wiele zdrad, wiele smutku i wiele rozgoryczenia, których autorami byli ci, którym przyszło żyć przed nami. A skoro to właśnie życie pisze najpiękniejsze historie… jak można nie chcieć ich znać?

7 lis 2017

Typy panien młodych.

   Od mojego ślubu minęło już ponad cztery miesiące kiedy?! i dzisiaj mam dla Was humorystyczne zestawienie typów panien młodych, jakie można spotkać na tym ziemskim padole. Jeżeli byłyście, jesteście lub będziecie którymś z tych typów, to nie czujcie się urażone, bo biorę z nich to, co najgorsze a nie to, co najlepsze.

   Panna Budżetowa – tnie koszty jak tylko się da. Paradoksalnie takie kobiety mają najczęściej pieniędzy jak lodu, ale oszczędzają dla samej frajdy oszczędzania. Do ślubu pójdą w starych szpilkach, bo po co inwestować w nowe, suknię ubiorą po kuzynce, która brała ślub przed dziesięciu laty, a Młodemu kupi nowy garnitur, ale z zastrzeżeniem, że będzie go miał od razu na chrzciny dziecka i do trumny, co by się inwestycja zwróciła…

   Princessa – już w przedszkolu zaczęła tworzyć notes z planami tego jedynego, najważniejszego dnia w życiu. Wie jaką ubierze suknię, wie, że do kościoła pojedzie bryczką zaprzęgniętą w białe rumaki i wie, że do ołtarz poprowadzi ją ojciec, ubrany w surdut. Już od gimnazjum rozglądała się za idealnym chłopakiem, który wpisze się w jej wizję. Byle nie rudy, bo jego włosy będą się gryzły z fuksjowymi dodatkami, które leżą już gotowe w szafie w jej pokoju.

   Perfekcjonistka – wszystko musi być idealne. Nawet księdza celebrującego mszę potrafi wysłać trzy dni przed ślubem do fryzjera, żeby wyglądał porządnie i ładnie prezentował się na zdjęciach. Perfekcjonistka niczego nie pozostawia przypadkowi – nad wszystkim panuje. Gdyby mogła, ubrałaby każdego z gości, żeby się kolorystycznie nie gryźli na zdjęciach…

   Pesymistka – ona wie, że coś się nie uda. Orkiestra się upije, zabraknie światła, pan młody zacznie obłapiać świadkową a ksiądz pomyli ich imiona… Dla niej dzień ślubu jest najtragiczniejszy w życiu, bo zamiast cieszyć się, że oto ma męża, ona wypatruje na horyzoncie potencjalnych katastrof. A jeżeli żadna się nie przytrafi to jest niepocieszona i nie wie, jak to mogło się stać!

   Oryginalna na siłę– może wcale nie lubić nowoczesnych form i może być fanką tradycyjnego rosołu i schabowego, ale na wesele wybierze pieczone polędwiczki z dzika w sosie szafranowym i ubierze suknię pełną geometrycznych wzorów i piór. Wszystko po to, żeby się wyróżnić i żeby cała rodzina zapamiętała, że to ona, właśnie ona, nikt inny, była oryginalna!

   Wspominkowa – zamiast skupić się na dniu wesela, ona wspomina. Zaręczyny, moment wybierania sali i orkiestry i opowieści babci, jak to jej rodzice się poznali. Chce, żeby cały ten dzień był ukoronowaniem wszystkich jej najpiękniejszych wspomnień, ale niestety często zamiast cieszyć się ślubem, spędza go na wspominaniu tego co już było.

   Wypominkowa – zanim kogoś zaprosi, zastanowi się czy dana osoba nigdy nie zrobiła jej nic złego. W tym celu cofnie się cztery pokolenia wstecz, przepyta całą wieś o dane personalne osoby oraz jej intencje i jeżeli taki delikwent nie będzie miał niczego na sumieniu – wręczy zaproszenie. A jeżeli stwierdzi, że taka osoba nie zasługuje na miejsce przy jej weselnym stole – skomentuje to na tyle głośno i dobitnie, żeby i w sąsiedniej miejscowości wiedzieli, że ktoś nie dostąpił zaszczytu otrzymania ręcznie tłoczonego zaproszenia ślubnego. Zresztą osoby uczestniczące w weselu muszą na wszystko uważać, bo inaczej zostaną srogo obgadani po uroczystości. I z pewnością zostanie im wypomniane ile włożyli w kopertę...

   Podziękujmy za wszystko – o matko moja, jak ja takich osób nie mogę. Podziękowania dla rodziców, chrzestnych i dziadków jakoś rozumiem – chociaż z trudem, ale niekiedy widziałam na forach pomysły z podziękowaniami dla kuzynki, bo tydzień prędzej obchodziła czwartą rocznicę ślubu, albo podziękowania dla księdza, za to, że odprawił młodym ślub. Obecnie dziękuje się już nawet za to, że osoby niezaproszone na wesele przyjdą do kościoła – serio! Sama byłam zdziwiona, więc zbierzcie paszczęki z parkietu. I uprzedzając pytania – takim osobom, które przychodzą tylko do kościoła, dziękuje się zazwyczaj butelką wódki i … migdałem.

   Roszczeniowa – największym przywilejem jej teściów i rodziców jest to, że mogą zapłacić za jej wesele. Ona nie rozumie tych, którzy chcą płacić sami, no bo jak to tak unieszczęśliwiać rodziców i nie zabrać im tych trzydziestu tysięcy złotych, które na pewno mają i pragną przeznaczyć na wesele swoich ukochanych dzieci? A dzieci w takim wypadku nie próżnują – zapraszają dwieście osób, zamawiają fotobudkę, trzech fotografów, ośmiu kamerzystów a do kościoła podjeżdżają samochodem za kilka tysięcy. A w podziękowaniu za to wszystko dadzą rodzicom wino, kawę i pudełko czekoladek. Ewentualnie statuetkę „jestem najlepszą mamą Magdy!” – jak gdyby ta przykładowa Magda miała więcej mam…

   Tych typów jest tak dużo, że chyba muszę je rozdzielić na dwie części… Poza tym – piszcie jakie wy znacie typy kobiet wychodzących za mąż. Z pewnością wezmę pod uwagę i wasze propozycje w dalszej części! Podsumowując zaś część pierwszą mogę powiedzieć tylko tyle: 


Kochani! Poszłam z duchem czasu, założyłam blogowi stronę na facebooku. Zapraszam do lajkowania, klik w górnym prawnym roku. Tam z pewnością będzie mnie więcej i bardziej prywatnie.

PREMIEROWO "Dwie rodziny" Joanna Miszczuk


   Na początek zobrazuję wam scenę z wczorajszego wieczora; mąż mój przeglądał coś w czeluściach Internetu, ja zaś czytałam książkę, którą uważałam za zwykłą, typową rodzimą obyczajówkę. W pewnym momencie, po przeczytaniu jednego krótkiego zdania tak się zszokowałam, że małżonek przeraził się co mi się stało – pewnie nie był świadomy, że jak jestem zdziwiona to wyglądam tak, jakbym dostała udaru. Później stwierdziłam, że właśnie to, że autor potrafi zszokować swojego czytelnika jest jego najlepszą reklamą i najlepszą pochwałą dla jego kunsztu.

   Historia „Dwóch rodzin” zaczyna się typowo. Jest on – Marek, jest ona - Ewa, kochają się i zamierzają pobrać; jak to w polskiej rzeczywistości bywa, aby rozpocząć wspólne życie, on decyduje się na wyjazd za granicę, aby zarobić niemałą kwotę pieniędzy – ćwierć miliona w cztery miesiące! – a później za to wybudować dom i otworzyć niewielką firmę zajmującą się budowlanką. Ta niebagatelna suma pieniędzy ma być pozyskana poprzez pracę dla zaprzyjaźnionego francuskiego architekta, Gwidona, który jest starszym, tajemniczym mężczyzną. Już w dniu przyjazdu do Paryża Marek dowiaduje się, że ma wyremontować mieszkanie nie dla Gwidona, ale dla jego syna, Adama, o istnieniu, którego nic dotąd nie wiedział. W momencie, gdy obaj się spotykają książka przestaje być „zwykłą obyczajówką”, ponieważ Adam wygląda kropka w kropkę jak Ewa, narzeczona Marka. Jak? Dlaczego? I co z tym wszystkim ma wspólnego A’isza, kobieta, która żyła w średniowiecznej Europie i była wykształcona lepiej niż jeden ówczesny mężczyzna?

   Gdyby nie nazwisko autorki podane już na samej okładce, byłabym przekonana, że powieść wyszła spod pióra kogoś zza granicy. Jasne, wierzę w zdolności naszych autorów, ale jednocześnie widzę pewne ramy, w które zazwyczaj się wpisują; tutaj natomiast te ramy zostają przerwane, Miszczuk poprowadziła akcję w taki sposób, że trzeba oddać jej to, co za taką książkę jej się należy – ogromny szacunek.

   Fakt, nie poradziła sobie – moim zdaniem – z dobrym zarysowaniem wszystkich postaci, bo na przykład Adam czy Marek są zbyt nijacy. Znacząco bledną na tle innych, o wiele „bogatszych charakterologicznie” bohaterów; miałam wrażenie, że zostali stworzeni po to tylko, aby usiąść wygodnie i wysłuchać całej historii, sami jej w ogóle nie tworząc. Ale braki w tych dwóch postaciach nadrabia świetnie poprowadzony Gwidon, Robert oraz większość opisanych w książce kobiet; silnych, władczych, pewnych siebie i swojego losu.

   Miszczuk skupiła się w „Dwóch rodzinach” na tematyce religii; doszło tam do zderzenia chrześcijaństwa z muzułmanizmem, chociaż zderzenie to nie było wcale ostre i brutalne. Dwie kobiety, wychowane w dwóch różnych religiach, ale obie mądre i dobre, miały okazje spleść ze sobą swoje życia i nauczyć się od siebie tego, co tak naprawdę oznacza Biblia i Koran. Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, czy autorką w tym względzie kierowała obecna sytuacja polityczna i obecna niechęć do muzułmanów, ale ja osobiście zrozumiałam ten wydźwięk jak próbę złagodzenia współczesnego konfliktu. Jako próbę wytłumaczenia, że są dobrzy i źli muzułmanie, tak jak są dobrzy i źli chrześcijanie i tylko do człowieka, nie od religii, zależy, jaką wybierze drogę.

   Co do budowy książki, to jej fabuła toczy się dwutorowo; w rzeczywistości i w przeszłości, w średniowieczu. Ten rozdźwięk czasowy powoduje, że czytelnik zaczyna zastanawiać się, kim byli jego przodkowie. Tak naprawdę nic o nich nie wiemy, wiedza o naszej historii rodzinnej sięga dwa, trzy, może cztery pokolenia wstecz. Wszyscy wcześniejsi są nam kompletnie nieznani, a przecież oni byli, żyli i poprzez swoje życie i swoje wybory tworzyli naszą przyszłość. Świetnie pokazane jest to na przykładzie Gwidona – gdyby jego prapradziadek nie postanowił się wzbogacić i nie przeniósł się do Kambodży, gdzie uprawiał herbatę, prawdopodobnie wszyscy jego potomkowie zginęliby w czasie drugiej wojny światowej, tak jak jego kuzyni i dalsi krewni. Sama mam w rodzinie historię, która mogłaby się potoczyć inaczej i która mogłaby sprawić, że mnie, w ogóle mojej mamy, jej rodzeństwa nie byłoby na świecie. Gdyby jeden człowiek podjął inną decyzję, gdyby życie pozwoliło wybrać mu inaczej, gdyby był na miejscu, a nie wyjechał walczyć – być może wtedy cała historia brzmiałaby zgoła odmiennie. Miszczuk uświadomiła mi, że to, co dostałam od losu jest wynikiem setek, tysięcy decyzji podejmowanych przez tych, którzy byli przede mną. I uświadomiła mi również to, że moje decyzje – teraz być może błahe i małostkowe – mogą kiedyś wpłynąć na życie moich dzieci, wnuków, prawnuków i dalszych potomnych, którzy nawet nie będą wiedzieli, że ja kiedyś byłam.

   Reasumując, „Dwie rodziny” to książka jak najbardziej godna polecenia. Zadziwia i uświadamia. Więc rekomenduję. Od dzisiaj można ją znaleźć w księgarniach w całej Polsce.