Z
okazji nadchodzącego roku szkolnego, który totalnie mnie nie dotyczy, bo z
wszelakiej edukacji wyrosłam już dawno, wzięło mnie na wspominki. Niektóre
rzewne, niektóre zabawne, inne dość straszne, ale jak chyba każdy po kilku
latach mogę powiedzieć – ta szkoła nie była taka zła.
Do
pierwszej klasy poszłam w 1999 roku. Jak to było dawno! Teraz dzieci, które
wtedy się rodziły, już dodają milion zdjęć na Instagramie i kurczę, są
pełnoletnie! Ja wtedy miałam dwa blond kucyki, niebieski plecak w
Dalmatyńczyki, piórnik w Myszkę Miki i pióro zamiast długopisu, bo moja ambitna
mama stwierdziła, że będę pisała piórem (nie
pisałam.) Umiałam już czytać i pisać, bo nauczyła mnie tego
babcia-nauczycielka, więc na lekcjach generalnie się nudziłam. Długo początkową
edukacją się nie cieszyłam, bo końcem listopada trafiłam do szpitala,
zoperowali mnie i do szkoły wróciłam w okolicach marca. Mama-nauczycielka (tak, i mama i babcia to nauczycielki, a
babcia nawet dyrektorka szkoły!), zadbała o to, żebym nie została w tyle i
zamiast lenić się popołudniami i wracać do zdrowia, rozwiązywałam z nią
ćwiczenia i obie udawałyśmy, że matematyka jest równie przyjemna co polski.
Właśnie,
ta nieszczęsna matematyka… każdy inny przedmiot nie był mi tak straszny, nawet
fizykę obroniłam zawsze na mocną czwórkę. Z „królową nauk” natomiast miałam
problem, bo po prostu jej nie rozumiałam. Z wyjątkiem tangensów i sinusów, bo
te potrafię rozwiązywać do dzisiaj i kompletnie nie wiem, dlaczego mi to
wychodzi. Biorąc pod uwagę zdolności matematyczne mojego męża, dziecko będę
musiała zapisać na korepetycje już w przedszkolu, żeby nadrobiło.
Oprócz
matematyki, w szkole nie cierpiałam jeszcze jednego. Kanapek. Czyli drugiego
śniadania. Do dzisiaj jak widzę bułkę w folii aluminiowej to mi słabo i apetyt
zanika mi na pół dnia. Nie wiem czemu mam taki uraz, może w poprzednim życiu
zadławiłam się folią aluminiową przemyconą w bułce z szynką i serem? W każdym
razie po pierwszej klasie moi rodzice zrezygnowali z domowych śniadań i
kupowali mi rogaliki do szkoły. A w gimnazjum przestawiłam się na batony mars i
uwierzcie – przez trzy lata, od
poniedziałku do piątku, codziennie, w szkole, jadłam jednego marsa. Nie mam
urazu, aczkolwiek teraz za nimi nie przepadam.
O,
mam pytanie. Czy u was w gimnazjum też malowanie się było całkowicie zakazane?
U nas respektowali to okropnie, wychowawczyni potrafiła wstawić uwagę nawet za
podmalowane rzęsy. Gorzej jak ktoś miał swoje długie i ciemne i był codziennie
oskarżany o potajemne malowanie się. Zabronione było też noszenie szortów i
spódnic krótszych niż te sięgające do kolana; teraz, jak przechodzę koło
gimnazjum, z żalem stwierdzam, że przepisy chyba się zmieniły, bo połowa
uczennic ma pośladki na zewnątrz a makijażu mają na twarzy więcej niż ja na
swoim ślubie. Cóż, czasy się zmieniają.
A
jeżeli mówimy już o wychowawczyniach, to jakoś nigdy nie miałam do nich
szczęścia. No, z wyjątkiem podstawówki. Moja wychowawczyni z liceum tak nas nie
lubiła (co powtarzała nam na każdej
lekcji), że w ramach wycieczki szkolnej wzięła nas na …. Spacer po mieście.
Nasze miasto jest malutkie, każdy je zna jak własną kieszeń, nie ma tu żadnych
zabytków, ba! w tamtych czasach nawet kino działało tylko w piątki. To była
pierwsza i ostatnia wycieczka w ciągu trzech lat.
Warto
wspomnieć jeszcze o maturze, której każdy się boi. Oczywiście, jak większość
maturzystów, miałam ambitny plan, żeby od września uczyć się do niej pełną
parą. I jak 60% wszystkich odkładałam to w czasie: najpierw przełożyłam ostrą
naukę do „po 11 listopada”, potem do „po Świętach”, po feriach, po Wielkanocy,
a później uznałam, że i tak niczego się nie nauczę w tak krótkim czasie. Maturę
zdałam, nawet nie czułam wielkiego stresu, ot trochę dłuższy i bardziej
oficjalny sprawdzian. Zdawałam też rozszerzoną maturę z polskiego i do
interpretacji był wiersz „Niech żyje bal”; wiecie, ten, który później śpiewała
Rodowicz. Przez pół godziny próbowałam go przeczytać, bez włączania się w mojej
głowie muzyki; trudna to sztuka, spróbujcie sami „przeczytać” tekst znanej
piosenki.
Uwierzycie, że na pierwsze wagary poszłam dopiero na studiach? Jak koleżanka raz mnie namówiła na opuszczenie wykładu, tak później często można nas było spotkać w kawiarni, zamiast na wykładzie o ustawodawstwie europejskim.
Czy
chciałabym wrócić do szkoły? Na dzień, może dwa. Na pewno nie na cały rok
szkolny. Ale wy, którzy w poniedziałek zaczynacie intensywny rok szkolny,
cieszcie się tym czasem. W końcu szkoła jest jak gorzka czekolada.