„Stoję tu samotny, stoję tu z
przypadku, jak prawdopodobnie całe życie. Wszechświat
prawdopodobnie też powstał z przypadku. A tu, na tej sali są
ministrowie, ambasadorzy, profesorowie, posłowie, dyrektorzy,
wychowawcy, nauczyciele, Za wami są instytucje, organizacje, rządy
a nawet całe państwa. Za mną jest nicość. Nicość, w którą
odeszły setki tysięcy ludzi. Odprowadzałem ich do wagonów.”
Getto nieodłącznie kojarzy się z
bólem, upokorzeniem i śmiercią. W getcie ludzie głodowali,
cierpieli i konali w męczarniach... Jednak ta otoczona murem
dzielnica to coś więcej niż ból i śmierć. Tam ludzie prowadzili
też normalne życie, starali się wyrwać śmierci chociażby jeden
dzień normalności, chociażby jedną godzinę niezmąconego
szczęścia. Mówiąc o getcie omija się ciągle jeden temat, jakby
mówiąc o tym strasznym miejscu nie wypadało mówić o uczuciach,
które kojarzą się z czymś dobrym, niezwykłym. Ale wiecie co? Tam
była miłość.
Marek Edelman, przywódca powstania
w getcie warszawskim, tuż przed śmiercią powierzył Pauli
Sawickiej zadanie, by z jego wspomnień stworzyła książkę, która
będzie dowodem na to, że to delikatne i dobre uczucie znajdowało
się w tak strasznym miejscu. Zaręczał za tym swoim życiem i
swoją pamięcią, w której zachowały się obrazy kradzionych w
ciemnościach pocałunków, niewinnych uściśnięć dłoni i
szczęścia z powodu narodzin dziecka.
Bohaterowie tej książki nie zawsze
mają imiona; czasami są jedynie kobietą o blond warkoczu i
mężczyzną o ciemnych, posępnych oczach; trudno było zapamiętać
ich wszystkich, w końcu było ich tak dużo. Ciężko było pamiętać
gdzie dana historia się wydarzyła i kiedy, ale sam Edelman
twierdzi, że nie ważne kiedy to było, ważne co się wtedy
wydarzyło. Czy było to zimą, czy wiosną, na rogu ulicy czy w
ciemnym mieszkaniu, nie ważne. Ważne, że była tam ona i on i że
przez moment mieli okazję poczuć, że ich serca biją jednakowo i
że cały ten strach przed Niemcami, przez Hitlerem, przed komorą
jest niczym w porównaniu z tą chwilą, kiedy mogli być sami i
delektować się szczęściem.
Były tam też inne rodzaje
miłości; była tam miłość do bliźniego, która wyrażała się
poprzez podanie ręki osobie z wagonu, która też jechała na
śmierć. Była tam też ta ponoć najsilniejsza z miłości,
rodzicielska, która nie raz oddawała swoje życie, by ratować
dziecko, by zapewnić mu kilka dni więcej życia, bo nie wiadomo co
mogło się wtedy wydarzyć. Autor wspomina o pewnej kobiecie, która
popełniła samobójstwo i swojej córce zostawiła „numerek
życia”; czy takie poświęcenie nie jest przejawem tej miłości
najsilniejszej, najtrwalszej? Opowiada też o młodej dziewczynie,
która wsiadła z matką razem do wagonu, bo nie chciała, by ta
umierała samotna, by w tych ostatnich chwilach nie bała się sama.
„Piękno polega na tym, że miłość
istnieje, a ci, którzy żyli miłością, czy zginęli, czy
przeżyli, byli wielkimi ludźmi.”
Te miłości były niezdarne, skazane na
niepowodzenie, szybkie, bolesne i dlatego tak wyjątkowe; szczęśliwe
zakończenie polegało w getcie na śmierci w tej samej chwili, by
jedno nie musiało żyć bez drugiego.
Niewielu jest mężczyzn, którzy
potrafią mówić o miłości. Niektórzy się wstydzą, inni nie
potrafią układać pięknych zdań a jeszcze kilku z nich nie
potrafi w ogóle kochać. Oczywiście zdarzają się wyjątki, jak
Sparks czy Coelho; piszą kwieciście, podniośle, gloryfikują
miłość tak bardzo, że wydaje się ona otoczona nabożną czcią.
Edelman nie był pisarzem, nie skończył studiów, w młodości nie
zaczytywał się w klasykach. Nie spędził życia przed maszyną do
pisania, tworząc historie o niesamowitej miłości, która zwala z
nóg. Edelman opowiadał o tym, co widział, a opowiadał w taki
sposób, że ta „jego” miłość, nieumywająca się nawet do tej
z książek Sparksa, była o wiele piękniejsza i o wiele bardziej
wartościowa. Mówił o niej prosto, bez zbędnych ozdobników, bez
metafor i bez widoku zachodzącego słońca w tle; jego historie,
napisane przez życie, nie były tak doskonałe jak te, które
powstały w umyśle pisarzy.
Jest jeszcze jeden mężczyzna, nie
zbyt znany obecnie pisarz Jacek Bocheński, o którym warto
wspomnieć. Napisał on przedmowę do tej książki i dwoma zdaniami
sprawił, że dla mnie przewyższył on wspomnianych wcześniej
autorów nie o głowę, ale o całą długość człowieka. „Otóż
ja kochałem swoją starą, umierającą żonę. Traciłem ją i
byłem bezsilny.” Tak nie wiele, ale jednak tak wiele.
I była miłość w getcie. Stała
na baczność zaraz obok głodu i strachu, w równym rzędzie, nie
wywyższając się, ale i nie chowając za złymi uczuciami.
Egzystowała wśród brudu, ubóstwa, wśród wychudzonych ludzkich
ciał i swoim istnieniem sprawiała, że na wyniszczonych twarzach na
chwilę pojawiał się uśmiech, że zmęczone oczy na moment się
roziskrzały, że utrudzone serce zaczynało mocniej bić. Nikt nie
pytał tych, którzy przeżyli, czy kochali będąc w getcie. Nikt
nie zastanawiał się czy tam można było się zakochać. I to
Edelmana tak irytowało, to, że pytano tylko o ten głód, o ten
strach, o tą śmierć a nie pytano o miłość, o przyjaźń i o
radosne chwile. Bo tam gdzie są ludzie, jest i szczęście, pomimo
tego wszystkiego, co dzieje się na około.
Książka obowiązkowa dla wszystkich tych, którzy sądzą, że wiedzą, co to znaczy kochać. Bo jak się okazuje, nie jest to wcale równoznaczne z dostawaniem kwiatów, z pięknymi przemowami i z dodawaniem wspólnych zdjęć na portalach społecznościowych. To milczenie razem, kiedy jest tak źle, że aż dusza boli; to szybkie spojrzenie mówiące "jestem tu dla ciebie". Miłość jest niczym i dlatego właśnie jest wszystkim.