Jak zapewne większość z was wie –
bo chwalę się tym nieprzerwanie – za 13 równych miesięcy biorę
ślub (fanfary i oklaski). Wiecie
też, że jestem istotą raczej ironiczną i sarkastyczną, dlatego
też w mojej głowie narodziła się myśl, aby przedstawiać wam –
od czasu do czasu – jak wyglądają nasze przygotowania do tego
wielkiego dnia (z którego i tak mało co będziemy
pamiętać.) Czym będzie się
to różnić od tysiąca innych blogerskich historii o wybieraniu
sali i dodatków? Cóż, nie każdy ma w sobie tyle pokładów
ironizmu co ja, więc będzie to pewnego rodzaju powiew świeżości.
Kiedy
więc ten chwalebny dzień zaręczyn nadszedł i minął (jak ładnie poprosicie to i o tym wam kiedyś opowiem), kiedy emocje już
opadły a wzrok przestał co chwilę kierować się na pierścionek
błyszczący się dumnie na palcu, przyszedł czas, aby wziąć się
za organizację całego przedsięwzięcia. Mieliśmy o tyle dobrze,
że szybko i bez przeszkód wybraliśmy datę (ja wybrałam).
Niestety usługodawcy nie czekali z tą akurat datą specjalnie dla
nas i żeby wybrać salę, musieliśmy się nieźle natrudzić. I o
tym właśnie dzisiaj będzie –
wybór sali.
Na
potrzeby dalszej części wpisu muszę dodać, że w naszych
okolicach cena „za talerzyk”, czyli jedzenie na weselu za jedną
osobę, wynosi średnio 150 złotych.
Wiadomo,
że na początku dzwoni się tam, gdzie jest najładniej, dlatego i
my chwyciliśmy za słuchawkę i zadzwoniliśmy do lokalu, który
zachwyca wszystkich swoim wyglądem i kolorystyką wnętrza – beż
i lekka szarość, przy której można pokusić się na wszelkie
szaleństwa dekoracyjne. Niestety, nie tylko nam podobała się ta
sala i najbliższy wolny termin mieli na listopad 2017 lub na
wrześniową niedzielę tego samego roku. Poradzili nam też, że
możemy ewentualnie poczekać, aż ktoś zrezygnuje i miejsce się
zwolni, tyle tylko, że żadnej gwarancji na to nie było.
Trudno,
niewypał, szukamy dalej.
Sala
numer dwa. Duża, przestronna, położona niedaleko od mojego miasta,
cena za talerzyk przystępna. Terminy – równie odległe jak w sali
nr 1, więc bez zbędnych formalności przeszliśmy dalej.
Sala
numer trzy, czyli mój faworyt tego wpisu. Otóż sala położona
jest jakieś 15 kilometrów od mojego miasta, na wsi, droga do niego
jest kręta i wąska a wokoło sali same pola. No i kilka domów, już
nie przesadzajmy, że pustkowie totalne (ale krowę po drodze uraczyć można bez trudu). Cena za talerzyk 190
złotych, czyli nieco więcej niż w naszych okolicach, ale co tam,
raz w życiu ślub bierzemy, to możemy zaszaleć. Umówiliśmy się
z panią, która miała nas po sali oprowadzić i powiedzieć co i
jak. Przyszliśmy, przyszła i pani, salę nam pokazała, ale miejsca
do tańczenia za dużo nie było, co nas szczerze zmartwiło. Jednak
pani nas zaraz pocieszyła, że w momencie, gdy na weselu jest około
130 osób (jak planowo u nas) to za salą, na dworze dostawiany jest
grzybek do tańczenia. Odetchnęliśmy z ulgą, ale było to
odetchnięcie chwilowe, bo zaraz pani dodała, że jest to usługa
dodatkowo płatna sic!
Nie
zraziliśmy się jednak, bo sala faktycznie ładna, przeszliśmy więc
do omawiania menu. Pani powiedziała, że przykładowego menu podać
nam nie może, dopiero jak podpiszemy z nią umowę, bo nie chce,
żeby ktoś im ukradł pomysły. Zapytałam, czy może mnie chociaż
zapewnić, że na pierwsze danie będzie rosół do wyboru, bo bez
rosołu ani rusz. Nie mogła mnie o tym zapewnić, dopiero po
podpisaniu umowy, bo tajemnica, no wiecie... Zapytałam w takim razie
co jest w cenie talerzyka i usłyszałam, że obiad, deser, dwie
sałatki, trzy gorące kolacje i ciasta. Naiwnie zapytałam ile tych
ciast i usłyszałam, że tyle, żeby starczyło (pani
widocznie robi wcześniej wywiad ze wszystkimi gośćmi i pyta ile
zjedzą. Albo wróży sobie ze szklanej kuli.) Kwestia
„szyszek”, czyli ciast dawanych gościom na odchodne też nie
była ciekawa, bo cena szyszki to 17 złotych za
„trudno-powiedzieć-ile-deka-bo-to-ciężko-zważyć.”. Czyli ta
naprawdę w opakowaniu mogły być trzy liche kawałki ciasta i nic
by się z tym nie dało zrobić.
Pani
zaproponowała nam także bar z drinkami. Tu się ucieszyłam, lokal
nagle zyskał w moich oczach, ale pani dodała, że alkohol i barmana
musimy zamówić i opłacić sami ona nam udostępni tylko za cenę
500 złotych ladę i szklanki. Zapał upadł.
W
ostatnim podrygu zapytaliśmy o kwestię zaliczki; otóż zaliczka
wynosiła 50% końcowej ceny. Narzeczony zapytał czy mogłaby nam
dać czas na przemyślenie i zarezerwować nam wstępnie termin,
który nas interesował. Otóż nie mogła, bo taka polityka firmy. I
pewnie oknami i drzwiami do nich pukają, żeby tylko tam wesele
robić...
Sala numer cztery była wściekle pomarańczowa, ale poza tym nie
można było się do niej przyczepić w żaden sposób. Terminu
naszego nie było, ale mogliśmy pogrymasić pomiędzy 13 maja a 23
września, gdybyśmy chcieli. Teraz sobie uświadomiłam, że miałam
do tygodnia czasu dać panu znać czy się decydujemy, ale
zapomniałam... cóż, może jakoś to przełknął i przestał czekać.

Ostatnia sala, numer pięć, to ta, którą wybraliśmy. Niestety
trzeba do niej kawałek jechać
(według mnie pół godziny,
według narzeczonego 15 minut), ale ma wszystko to, co chcieliśmy
– osobną salę do tańczenia i jedzenia
(bo nie cierpię jak w
całej sali, gdzie się je, czuć ludzki pot), przystępną cenę za
dużą ilość jedzenia
(150 złotych/osoba za dwudaniowy obiad,
deser, półmisek mięs pieczystych, dwie sałatki, trzy ciepłe
kolacje i cztery zimne przystawki), pokoje na górze, piękny ogród
z placem zabaw dla dzieci i dużo miejsca do tańczenia
(grzybek
połączony jest drzwiami z salą, gdzie się je, więc daleko
chodzić nie trzeba). Dodatkowo w cenie mamy dekorację sali
weselnej, przywitanie szampanem, chlebem i solą i inne takie typowe
„gratisy”.
Ah, zapomniałabym. Była jeszcze jedna sala, ale o niej nawet
wspominać nie chcę... na podłodze trzy rodzaje parkietu (każdy
położony w inną stronę), na wprost wejściowych drzwi ziała
wielka dziura w ścianie (która miała być chyba drzwiami, ale
zabrakło framugi) i gdzie łazienka była tak wąska i tak
masakryczna, że w spokoju wytrzymałabym całe wesele, byleby tylko
z niej nie korzystać. Spuśćmy na to zasłonę milczenia.
A teraz, kiedy już się uzewnętrzniłam, macie mi napisać, czy
takie wywody z przedślubnych przygotowań, pisane od czasu do czasu
(raz w miesiącu na przykład) przypadłyby wam do gustu? Bo jak nie
to po prostu was dodam do znajomych na Facebooku a potem usunę, żeby
było wam smutno i źle. Taki żart, nie bierzcie tego na poważnie.
Chyba....
I pochwalę się raz jeszcze moim prześlicznym pierścionkiem. Stwierdzam, że skoro po pół roku nadal mi się podoba, to musi być naprawdę wyjątkowy. Bo mało co tak długo wzbudza we mnie zachwyt.