27 gru 2017

PRZEDPREMIEROWO "Jesteś moja" Helen Klein Ross


   Lucy była przeciętną kobietą, jakich tysiące na świecie. Miała męża, dobrze płatną pracę, wymarzone mieszkanie – jednym słowem idealnie wpisywała się w amerykański sen lat 80-siątych. Kiedy skończyła trzydzieści lat, postanowiła ze swoim ukochanym, że pora przywołać na świat kogoś trzeciego, idealną mieszankę jej i jego. Niestety, biologia nie chciała z nimi współpracować i pomimo ich chęci, los nie dał im dziecka. Nie pomagało in vitro, wtedy jeszcze raczkujące, nie pomagały wszystkie inne niekonwencjonalne metody. Lucy była gotowa zaadoptować dziecko, dać dom jakiemuś porzuconemu maleństwu, ale jej mąż nie chciał brać na siebie „problemów genetycznych innych ludzi”.

   Z czasem – jak to często w takich sytuacjach bywa – ich związek się rozpadł. Kobieta chciała zaadoptować dziecko sama, ale jako osoba samotna, nie miała na to najmniejszych szans. Wpadła więc w wir pracy, chcąc zagłuszyć swój instynkt macierzyński, który w żaden sposób nie mógł zostać spełniony. Aż do pewnego piątku. Miała wtedy wolne w pracy i wybrała się do Ikei. Tam, pomiędzy alejkami dostrzegła małe dziecko w wózku, całkowicie samo, bez żadnej opieki. Pod wpływem impulsu, nie przemyślawszy swojego zachowania, zabrała je i wyszła ze sklepu. Wróciła do domu. I zaczęła być matką.

   Oczywiście dziewczynki nikt nie porzucił w sklepie. Jej matka odeszła na chwilę na bok, przez zwyczajne roztargnienie. Spuściła na chwilkę córkę z oczu, co wypominała sobie później przez kolejne dwadzieścia jeden lat. Ani na chwilę nie przestała szukać swojego dziecka; słyszała po nocach jej łkanie, w ulicznym gwarze zdawało jej się, że słyszy radosny śmiech swojej córeczki. Ale małej przy niej nie było; rosła i uczyła się życia kilkadziesiąt kilometrów dalej, pod opieką innej kobiety. I do innej kobiety mówiła „mamo”.

„Tak wiele z tego, kim jesteś, ma związek z twoją matką.”

   Autorka już na samym początku książki, w jej pierwszych rozdziałach, zaznacza, że prawda wyszła na jaw. Biologiczna matka Mii ją odnalazła, odzyskała swoje dawno zaginione dziecko, które – choć starsze o całe dwadzieścia lat rozłąki – wciąż było tym samym najukochańszym stworzeniem na świecie. Szkopuł tej historii tkwi w tym, aby postarać się zrozumieć jak jedna, impulsywna decyzja Lucy wpłynęła na życie kilku innych osób. W żadnym wypadku nie można jej usprawiedliwiać, bo jak można wybaczyć zabranie rodzicom ich dziecka, jak można wybaczyć tak wielkie oszustwo? Jednak nie da się zaprzeczyć, że jej czyn miał również pozytywne konsekwencje. Jakie? Tego wam nie powiem, musicie poznać je sami.

   „Jesteś moja” to bardzo trudna książka. Nie ze względu na styl pisania, bo ten jest dość lekki i przystępny, ale ze względu na tematykę. Ponoć osoba, która nigdy nie była matką, nie może zrozumieć jak wielka jest matczyna miłość. W tym wypadku autorka stawia przed nami pytanie, czy ta miłość może narodzić się nagle, zupełnie niespodziewanie i być skierowana do zupełnie obcego dziecka? Czy Lucy pokochała małą Mię, bo musiała po prostu w kimś ulokować swoje matczyne uczucia, a dziewczynka „stanęła jej na drodze”? Czy też właśnie to dziecko było dla niej w pewien sposób przeznaczone? A może była po prostu chorą, zagubioną kobietą, która potrzebowała kogoś do kochania?

„Gdy dorastasz w rodzinie, w której się nie urodziłaś, czasami czujesz, że tak naprawdę nie jesteś prawdziwa.”

   Kto jest matką Mii? Ta, która ją urodziła i która opłakiwała jej stratę przez wiele lat, czy ta, która ją porwała, ale dała jej bezpieczny i szczęśliwy dom? Czy bycie matką oznacza tylko urodzenie dziecka, czy wychowanie go? „Jesteś moja” to książka z wieloma pytaniami, na które odpowiedzieć musi sobie indywidualnie każdy z nas. Podążając za historią bohaterów możemy zobaczyć jakie relacje łączą Mię z obiema kobietami; z którą lepiej się dogaduje, która jest dla niej ważniejsza. Rozum podpowiada dziewczynie, że to biologiczna matka powinna być tą najważniejszą dla niej kobietą na świecie, jednak jej serce rwie się do tej, która opowiadała jej bajki na dobranoc i która zabierała ją na lody w sobotnie popołudnia.

   Jak skończy się ich historia? Czy Lucy odpowie za swoje winy? Czy Mia porozumie się ze swoją prawdziwą mamą? I gdzie leży granica matczynej miłości?


„Jesteś moja” w księgarniach w całej Polsce już od 11 stycznia!


19 gru 2017

Hejt na Sylwestra i chiński horoskop prawdę ci powie.


   Za bajtla Sylwester to było nie lada wydarzenie – można było nie spać do północy a godzina ta jawiła mi się równie oddalona od mojego dziecięcego świata co Biegun Północny. Nie musieć iść spać i móc oglądać telewizję przez pół nocy, toż to było spełnienie mojego dziecięcego snu o niezależności. Nie ważne, że wtedy nic ciekawego w owym elektronicznym pudle nie „leciało”, że oczy same się zamykały już od 22 i że było ogólnie nudnawo; i tak cieszył mnie smak Piccolo (uwielbiam, ale teraz mi nie wypada go pić z racji wieku), bawiły mnie kolorowe fajerwerki za oknem i nawet Kiepscy w telewizji byli bardziej sympatyczni niż zazwyczaj. W sumie, jak sięgnę pamięcią te kilkanaście lat wstecz, to z Sylwestrowej ramówki pamiętam tylko Ferdka Kiepskiego i Mocnego Fulla.

    Później zaczęła się u mnie burza hormonów, więc obrażona na cały świat i na święta, przestałam obchodzić Sylwestra. A potem nadeszła era domówek wszelakich, które były słabe lub jeszcze słabsze i zawsze kończyły się u mnie potokiem łez (nie ze wzruszenia) i samotnym powrotem do domu. Ale przynajmniej najadałam się na nich pysznych sałatek, bo – nie wiedząc czemu – zawsze te sylwestrowe smakowały mi najbardziej. Magia Sylwestra zdechła niczym pchła zamknięta w słoiku, chociaż przyznać muszę, że niebo przecinane kolorowymi fajerwerkami co roku mnie w pewien sposób urzeka i zachwyca. Ale dzisiaj pozwolę sobie na hejt na Sylwestra, bo czemu by nie?

   Po pierwsze, obecnie Sylwester niczym się nie różni od zwykłej piątkowej imprezy (oczywiście dla tych, którzy co piątek imprezują.) A nie, błąd – różni się ceną. Bo w ten jeden dzień w roku okazuje się, że dwa gorące dania, sałatka i lampka szampana o północy kosztują 220 złotych za osobę a nie jedyne 50 jak na co dzień. Być może wtedy używa się magicznych składników, które są niebagatelnie drogie a w szampanie pływają drobinki szafranu, który przecież mało nie kosztuje?
  
   Po drugie fajerwerki. Są piękne, zachwycają, mamią, wzbudzają w ludziach pozytywne odczucia. Ale w zwierzętach już nie bardzo i biedactwa nie wiedzą co się dzieje – wyobraźcie sobie te wszystkie biedne susły, które trzęsą się ze strachu, żeby ludzie mogli sobie pooglądać spektakl na niebie. Swoją drogą, skoro jesteśmy takim rozwiniętym gatunkiem i wiemy, jak pokonać większość chorób i jak pozabijać siebie nawzajem w ilości masowej, to czemu nie potrafimy wymyślić bezdźwiękowych fajerwerków? Wczoraj zasypiając znalazłam genialne porównanie fajerwerków – są jak czekoladowy tort – pyszny, soczysty, ale jak ważysz 180 kilogramów, to jest on złem. Jak puszczasz petardy na totalnym pustkowiu to w porządku, ale jeśli straszysz mniejszych, to tak jakbyś był 180-kilogramowym facetem wcinającym tort. Niesmaczny widok.

    Po trzecie postanowienia. Które i tak zostają zapomniane w okolicach Trzech Króli. Powiedzcie sobie szczerze – czy gdyby wszystkie wasze noworoczne postanowienia się spełniły, bylibyście szczęśliwi? Bo ja ani trochę; byłabym odizolowana od czekolady, łaziłabym na imprezy, żeby być bardziej towarzyską i w każdej wolnej chwili siedziałabym na siłowni, żeby w końcu wyrzeźbić sobie brzuch. Ha! Moje życie byłoby wtedy takie puste i smutne. Ale miałabym płaski brzuch, na który mogłabym sobie zerkać. Najlepszym postanowieniem noworocznym jest brak postanowień noworocznych. Los i tak wie swoje a nasze plany swędzą go tylko po tyłku.

   A propo losu i planowania przyszłości, przeczytałam swój horoskop na przyszły rok.  Co dziwne, ubiegłoroczny chiński horoskop sprawdził mi się całkowicie i chociaż nadal w te wróżby nie wierzę, wolę zapoznać się z tym, co wymyślili Azjaci. Jako typowa Koza, w 2018 roku mam zacząć być bardziej odpowiedzialna (ha!) a kluczem do sukcesu będzie cierpliwość. "Koza powinna sobie zakodować w umyśle, że z czasem wszystkie jej starania przyniosą oczekiwane rezultaty. Być może nie wszystkie w tym roku, ale za jakiś czas... nagrody posypią się jak z rękawa." - w końcu zostanę Blogiem Roku, tak czułam!
   "Horoskop chiński 2018 roku przewiduje, że życie seksualne Kozy będzie w rozkwicie. Bardzo nietypowym rozkwicie, należałoby dodać." - nawet nie wiem jak to skomentować, więc zmilczę. 
   "Prognozy astrologiczne sugerują, że w tym roku Koza będzie miała szczęście w kwestii pieniędzy. Zarobi ich znacznie więcej niż w zeszłym roku" - stawiam wam wszystkim po czekoladzie, w takim razie!
   "Dziedziną, w której Koza ma największe szanse zabłysnąć, jest sztuka. Zresztą każda dziedzina wymagająca kreatywności oraz rozwiniętej wyobraźni będzie dla Kozy niesamowitym polem do popisu. W tej kwestii nie warto się wahać. Niech Koza śmiało rozpoczyna przygodę z działalnością artystyczną, jeśli dotąd tego nie zrobiła." - trzeba się zebrać w sobie i skończyć tą książkę, która się już miesiąc pisze. Może ktoś ją kupi (moja wewnętrzna wredna strona się śmieje, że kupi ją ewentualnie skup makulatury). 

    Czego wam życzę w 2018 roku? Niczego – wszystko przyjdzie samo przecież. I to co dobre i to co złe, bo czasami musi być źle, żeby człowiekowi za słodko w życiu nie było. Mam nadzieję, że za rok nadal wszyscy tu będziecie, że nikt nie zrezygnuje z blogowania, że znajomości będą głębsze (duchowo, oczywiście) i że może kiedyś spotkamy się w końcu na żywo. 

14 gru 2017

Pajęczyna, małpi ogon i puste miejsce przy stole. A jak Ty obchodzisz Boże Narodzenie?


   Ile ludzi, tyle zwyczajów, chciałoby się powiedzieć. I dotyczy to każdego aspektu życia, poczynając od pory jedzenia śniadania, poprzez sposób spędzania wakacji, kończąc na sposobie obchodzenia Świąt. Zapewne każda z rodzin ma swoje tradycje, które wyrosły z danej kultury. Dzisiaj przedstawię wam sposoby obchodzenia Świąt w innych krajach i … w innych czasach. Bo przecież to właśnie przeszłość kreuje teraźniejszość, a niestety dawne zwyczaje coraz częściej zanikają.

   Jestem przekonana, że każdy z was wie po co zostawia się puste miejsce przy stole – dla strudzonego wędrowca, który może pojawić się podczas Wigilii i którego należy ugościć. Równie mocno jestem przekonana, że większość z was nie wie, że kiedyś puste miejsce pozostawiało się dla tych członków rodziny, którzy zmarli i którzy – jak wierzono – w czasie wieczerzy wigilijnej powracali, żeby razem z bliskimi obchodzić ten ważny, rodzinny czas. Ponadto, palono dla nich na polach ogniska, by mogli się przy nich ogrzać.

   W naszych polskich domach uważano kiedyś, że zasiadając do wigilijnego stołu, nikt, oprócz gospodyni, nie może od niego wstać do czasu zakończenia kolacji. Co więcej, każda osoba musiała przez całą wieczerzę trzymać w ręce łyżkę; jej odłożenie albo co gorsza, upuszczenie na podłogę, oznaczało złą wróżbę. Wierzono, że osoba, której łyżka wypadnie z rąk, nie doczeka kolejnej Wigilii. W drugi dzień Świąt gospodarze szli z kolędą do koni, gospodynie zaś do bydła; zwierzęta dostawały opłatki, chleb i wigilijne potrawy, aby dobrze się chowały przez kolejny rok.

   Ze swojego dzieciństwa pamiętam, że mama i babcia kazały mi być szczególnie grzeczną, od Bożego Narodzenia do Święta Trzech Króli, ponieważ te dwanaście dni miało odpowiadać poszczególnym miesiącom w nadchodzącym roku. Jeżeli więc chcecie szczęśliwie przeżyć cały 2018 rok, to w tym czasie trzymajcie nerwy na wodzy i wiecie – uśmiech przede wszystkim. I nie pijcie dużo w sylwestra, bo jeżeli w Nowy Rok będziecie męczyć się z kacem, to taki sam będzie cały sierpień. Może to dlatego sierpień jest miesiącem abstynentów?

   A jak wyglądają Święta w innych krajach? Cóż, w Czechach przyjęło się, aby na początku grudnia ścinać gałązki czereśni, forsycji i jabłoni i wstawić je w domu do wody. Jeżeli przed świętami zakwitną, to oznacza to, że w rodzinie pojawi się dziecko, a później odbędzie się ślub. Gdy gałązki nie zakwitną, to w rodzinie nie będzie w przyszłym roku ani ślubu, ani dziecka.

   Choinki ozdabiamy przepięknymi bombkami, łańcuchami, aniołkami, a na Ukrainie przyozdabia się je… pajęczynami. Wszystko wzięło się z dawnej legendy o wdowie, która nie miała pieniędzy, aby udekorować to iglaste drzewko i pająk pod osłoną nocy zrobił na gałązkach ozdobną pajęczynę. Nasz „wdowi grosz” u wschodnich sąsiadów jest „wdowią pajęczyną”.

   W pewnym szwedzkim miasteczku od kilkudziesięciu lat buduje się ogromnego słomianego kozła, który symbolizuje Julbocka, czyli postać ze skandynawskiej bożonarodzeniowej tradycji. Natomiast u ich sąsiadów, Norwegów, w Wigilię wszyscy chowają… miotły. Miejsce musi być niebagatelne, bowiem wierzono tam, że czarownice i inne złe duchy właśnie w tej wieczór nawiedzają domy zwykłych ludzi i kradną im miotły, na których mogą latać. A wiadomo, że przemieszczająca się czarownica, to niebezpieczna czarownica.

   Jak się okazuje, ryby nie są jedzone we wszystkich krajach; ba, nawet w Polsce zagościły na wigilijnych talerzach stosunkowo niedawno, bo wcześniej biedni mieszkańcy miast i wsi nie mieli dostępu do ryb. W większości krajów w ten wieczór jada się pieczoną kaczkę, dziczyznę, owoce morza a w Chile pije się… małpi ogon. Napój ten jest zrobiony ze skondensowanego mleka, rodzynek, wódki, cynamonu i szczypty kawy. Inaczej mówiąc, wódka na słodko – nie wiem, czy bym się tam odnalazła…

   Z pewnością najważniejszym elementem wszystkich Świąt w naszych domach jest opłatek; na jego temat powstało wiele wierszy, piosenek i chyba każdy uwielbia jego smak, chociaż nie jest specjalnie wyszukany. W Hiszpanii rolę opłatka przejęła chałwa. Jeżeli już znajdujemy się w tym południowym kraju, warto wspomnieć, że po pasterce wszyscy wychodzą na ulicę i tam tańczą i śpiewają kolędy, aż do rana. Czyżby zapożyczyli ten małpi ogon z Chile i też go popijali?

   Bardzo spodobał mi się zwyczaj Filipiński. Tam przez określoną ilość dni przyjaciele i rodzina obdarowują się prezentami i każdego dnia wręcza się coś z innej tematyki (na przykład w czwartek wręczamy prezenty koloru zielonego, w piątek prezenty związane z muzyką). W dzień Wigilii dopiero można wyjawić, który prezent był od kogo.

   Ile krajów, tyle zwyczajów. Ile kultur, tyle sposobów obchodzenia tego specjalnego czasu w roku. Nie ważne, czy będziecie wypatrywać pąków na gałązce forsycji, czy zamiast karpia zjecie ostrygi, czy spijecie się małpim ogonem, czy wręczycie komuś jeden prezent czy dwanaście. Nieważne czym udekorujecie choinkę, czy podzielicie się opłatkiem z waszymi zwierzętami i z jakiego powodu pozostawicie puste miejsce przy stole – ważne jest, że w ten jeden, jedyny wieczór będzie inaczej. Bardziej spokojnie, bardziej rodzinnie, bardziej idealnie. I kto wie – może wasza rodzinna tradycja stanie się kiedyś obrzędem obchodzonym przez cały świat? Piszcie, jakie nietypowe zwyczaje mają miejsce w waszych domach! 


12 gru 2017

W końcu przeczytałam! "Rywalki"


   Muszę zapamiętać, że jeżeli los uparcie odciąga mnie od jakiejś książki, to robi to dla mojego dobra. Od przeszło dwóch lat polowałam na zachwalane przez większość blogosfery „Rywalki” autorstwa Kiery Cass. Byłam przekonana, że książka mnie zachwyci, zainspiruje, że będę nią po prostu oczarowana. I co? I jedno wielkie guano. Okazało się, że podobnie jak w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Grey’a”, „Hopeless” czy „Ognia i wody”, to co podoba się innym, nie podoba się mi.

   Iléa to państwo, które powstało po okrutnej, czwartej wojnie światowej, która zniszczyła całą znaną nam współczesność. Krajem rządzi król, społeczeństwo zaś podzielone jest na osiem kast – im dalszy numerek, tym ubożej żyją jej przedstawiciele. Główna bohaterka książki, America jest Piątką, a więc zajmuje się szeroko pojętym artyzmem, tak samo jak jej rodzice i rodzeństwo. Uważa się za osobę biedną, chociaż w domu mają telewizor, na przekąskę jadają popcorn a jedynym zbytkiem, którego Ami nie może kupić sobie od razu i na który musi oszczędzać są kosmetyki. Każdy inaczej biedę pojmuje.  

   Tradycja kraju stanowi, że ilekroć książę ukończy stosowny wiek życia, organizowana jest Selekcja, podczas której wybiera mu się żonę idealną. Ma to na celu zdobycie przychylności społeczeństwa, bo wybory organizowane są wśród zwykłego pospólstwa i każdy, chociażby najlichsza Ósemka może się zgłosić i zostać wybrana na królową. Kto dokonuje początkowej selekcji nie wiadomo, jednakże z grona dziesiątek tysięcy dziewcząt, które się zgłaszają, wybierane jest 35 „najwłaściwszych” z nich i umieszczane są one w pałacu, gdzie mają starać się o serce młodego księcia.

   America, wbrew sobie, została jedną z wybranych i oczywiście – czego mogłam się spodziewać już podczas zakupu książki – najbardziej przypadła księciu do gustu. Chociaż wcale tego nie chciała. Oh, i oczywiście uważa się za totalnie przeciętną dziewczynę, gdzie z kolei narrator opisuje ją jako piękną, rudowłosą młodą kobietę. Zauważyliście, że w książkach taka sytuacja występuje bardzo często? Bohaterka uważa się za „przeciętną”, albo nawet „brzydką”, a okazuje się, że wygląda tak oszałamiająco, że nie można oderwać od niej wzroku. Irytujące, doprawdy.

   Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nasza słodka bohaterka nie chciała zdobyć książęcego serca, zabezpieczając przyszłość swoją i swoich potomków. Odpowiedź jest nad wyraz prosta – w swoim rodzinnym mieście zostawiła Aspena, chłopaka, którego kochała całym sercem, ale z którym nie mogła być, bo był Szóstką. To znaczy, jej to nie przeszkadzało, po prostu byłaby status niżej w drabinie społecznej, chłopak jednak cierpiał na zdecydowanie zbyt małe ego i co chwilę wypominał Ami, że nie mogą być razem, bo ona nie może go utrzymywać. W przeddzień jej wyjazdu do pałacu definitywnie zakończył ich znajomość a kolejnego dnia machał jej na lotnisku, przytulając się do innej dziewczyny. Ah, ta miłość. Jest taka trwała i tak ciężko jest się pozbierać po jej stracie.

„To było proste i genialne. Czasem, aby coś ukryć, najlepiej robić to na oczach wszystkich.”

   Cóż, dobra, powiedzmy, że byłam gotowa na jakiś miłosny trójkąt w końcu to książka dla nastolatek. Jednak nie byłam gotowa na … brak jakiejkolwiek akcji. Biorąc pod uwagę fakt, że fabuła przypomina współczesne reality show, gdzie grupa dziewczyn bije się o jednego mężczyznę (albo kobietę, pamiętam, było coś takiego!), byłam przygotowana na wszelkiego rodzaju intrygi, awantury, rzucania biustonoszami i bójki. Zamiast tego nie dostałam nic. Dziewczęta żyły spokojnie obok siebie, mało było między nimi interakcji, czasami tylko lekko się spięły i szczerze mówiąc, z tych 34 kandydatek zapamiętałam imiona trzech z nich; reszta była jedynie tłem, a ich główną rolą było „odpadanie” z konkurencji. W tej kwestii autorka mogła sporo zdziałać, miała przeogromne pole do popisu. Niestety, wolała skupić się nad dumaniami Ami, które nic odkrywczego do lektury nie wnosiły. Lekka iskierka nadziei zapaliła się w moim sercu, gdy rozpoczął się wątek rebeliantów, którzy sprzeciwiają się Selekcji i szturmują zamek, jednak już na kolejnej stronie autorka zdecydowanie i ochoczo tą moją nadzieję zdeptała, bowiem rebelianci atakowali zamkowe mury…  zgniłym jedzeniem. Doprawdy, straszna broń, jeszcze książę dostałby w głowę mandarynką i co wtedy? Która chciałaby księcia z guzem, co?

   „Rywalki” jednak, mimo tych minusów, książkę czyta się – o dziwo! – całkiem przyjemnie. Co oznacza, że autorka pisać potrafi, tylko może nie chciało jej się bardziej popracować nad pewnymi aspektami książki, a szkoda, bo wtedy naprawdę byłaby to współczesna opowieść o Kopciuszku. Pomysł miała genialny, wykonanie z kolei jest niestety mało ambitne. A szkoda.  


„Trudno przytulić kogoś nieprawidłowo.”

8 gru 2017

Tajemnice pachną mandarynkami. "Siedem dni razem" Francesca Hornak.


   Wszędzie teraz dookoła można usłyszeć, że święta to magiczny czas, który zbliża do siebie rodziny i sprawia, że na nowo zaczyna czuć się tą magiczną więź, która łączy ludzi. Zapach mandarynek większości ludzi kojarzy się z bliskością, z domem rodzinnym i z ciepłem, które nieśmiało otula zmęczone codziennością serce. To moment, kiedy na chwilę zatrzymujemy się w biegu, wyłączamy smartfony, odłączamy Internet i dajemy się ponieść spokojnemu rytmowi życia, odmierzanego przez takty ckliwej kolędy. Co stałoby się jednak, gdybyśmy byli zmuszeni spędzić ze swoimi bliskimi nie kilka godzin, ale całe siedem dni? Gdybyśmy nie mogli włączyć telefonów, dostęp do Internetu byłby utrudniony, brak byłoby głosów płynących z telewizora, które zapełniają niezręczne momenty a dookoła byłaby tylko cisza, biała i puchata jak świeży śnieg?

   W takiej sytuacji znalazła się rodzina Birchów, rodzice i dwie dorosłe już córki, Pheobe i Oliwia, która była „przyczyną” tej przymusowej kwarantanny, gdyż wróciła z Afryki, gdzie leczyła osoby zarażone wirusem haag. Dla bezpieczeństwa społeczeństwa musiała pozostać w odosobnionym miejscu, a jej bliscy zgodnie stwierdzili, że czas świąt muszą spędzić razem – chociażby ryzykowaliby tym samym swoje zdrowie i życie.

   Już na samym początku powieści okazuje się, że każdy z domowników ma tajemnicę, której nie chce wyjawić bliskim; głowa rodziny, Andrew ze strachu przez złością żony, ona ze strachu przed tym, że mogłaby popsuć wszystkim święta, a córki… cóż, one po prostu nie chcą dzielić się pewnymi informacjami ze swoimi rodzicami. W efekcie święta, który miały być magicznie spędzonym czasem, stają się spektaklem, odgrywanym przez głównych bohaterów bez jakichkolwiek emocji czy żaru. Czwórka pozornie najbliższych sobie osób, okazuje się być bardziej dla siebie obca niż spodziewaliby się sądzić. Jednak siedem dni spędzonych razem poniekąd wymuszają sytuacje, w których tajemnice wychodzą na światło dzienne. I kiedy można by stwierdzić, że nie może stać się nic gorszego, do drzwi puka osoba, która nieodwracalnie zmieni życie całej rodziny….

   Na początku zaznaczę, że nie polubiłam żadnej z postaci z „Siedmiu dni razem”. Olivia wydawała mi się zbyt zasadnicza, typowa dziewczyna, która zadziera nosa i czuje się lepsza od reszty rodziny, bo robi coś dla ludzkości. Jej siostra, Pheobe z kolei nie przejmowała się niczym, co nie dotyczyło jej osobiście, osoba dość egoistyczna. Ojciec, Adrew, krytyk kulinarny i niegdysiejszy korespondent wojenny zdaje się w ogóle nie zauważać swojej żony, która z kolei usługuje wszystkim, na siłę starając się zachować pozory normalności. Mimo wszystko miałam pewne perwersyjno-przyjemne uczucia czytając o tym, jak cała czwórka stara się udawać szczęśliwą rodzinę, jednocześnie kryjąc przed sobą nawzajem swoje największe sekrety. To chyba pierwsza książka, gdzie nie polubiłam się z żadną postacią, a jednak sama fabuła mi się podobała. I to bardzo.

   Jednak z pewnością nie zgodzę się z tym, że jest to dowcipna książka, co zostaje nam obiecane na okładce; humoru jest tam niewiele. Ja osobiście uznaję „Siedem dni razem” za dramat, który odkrywa pewną smutną prawdę współczesności – nie potrafimy być razem. Coraz częściej uciekamy do sieci, do telewizji, nawet do książek, oddalając się od drugiego człowieka. Po przeczytaniu tej lektury jakoś lepiej zauważyłam, że teraz to nawet przechodnie nie patrzą sobie w oczy; każdy jest zatopiony w ekranie smartfona, albo patrzy pod nogi, uciekając spojrzeniem od innych ludzi. Skoro nie potrafimy być ze sobą, to jak mamy tworzyć ludzkość? To pewnie jedna z niewielu książek, która pokazuje, że święta to nie tylko kolorowe lampki, choinka, opłatek i radosne, gromkie „Dzisiaj w Betlejem”, ale też niesnaski, żale i niedoskonali ludzie stłoczeni przy wspólnym stole. Nie mam pojęcia jaki był zamysł Francesci Hornak kiedy pisała tą książkę, ale wiem, że stworzyła prawdziwy, może nieco przesadzony, aczkolwiek szczery obraz typowej współczesnej rodziny, której przyszło przez siedem dni być zdanym tylko na swoje towarzystwo.

   Do świąt pozostało jeszcze nieco ponad dwa tygodnie, ale już teraz życzę i wam, i sobie – żebyśmy chociaż przez ten krótki okres czasu byli razem. Bez nowoczesności, współczesności i technologii. Po prostu – z drugim człowiekiem. 


5 gru 2017

Co jesteś gotów zrobić dla miłości?


   W momencie, kiedy matka po raz pierwszy bierze w ramiona swoje dziecko, tworzy się między nimi potężna więź; mówi się, że największą miłość życia trzeba sobie urodzić, że nie sposób jest pokochać innego człowieka tak mocno, jak własne dziecko. A jeżeli coś się kocha, to chce się to za wszelką cenę chronić. Mama musi walczyć z bolącymi kolkami u noworodka, wypędzać potwory z szafy swojego pięciolatka, oswajać straszną i skomplikowaną matematykę, sklejać złamane po raz pierwszy serce i ratować swoje dziecko, ilekroć się potknie. I każda mama powinna prosić wszystkie bóstwa – dawne i obecne – żeby tylko z takimi zagrożeniami musiała walczyć. Bo czasami, niekiedy, zdarza się, że w imię miłości trzeba zrobić o wiele więcej.

   Nina Frost jest prokuratorem i zajmuje się prawdopodobnie najtrudniejszymi z możliwych przypadków w sądach – przemocą wobec dzieci. Codziennie musi nakłaniać przestraszonych maluchów, by w obecności jej, sędziego i rodziców – gdzie niekiedy to właśnie oni są winni siniaków na ciele dziecka – aby opowiedziały, co im się przytrafiło.  Wie, że to dla nich traumatyczne przeżycie, ale wie też, że tylko w taki sposób może im pomóc uwolnić się od osoby, które je systematycznie krzywdzi. Prywatnie jest szczęśliwą mamą pięcioletniego Nathaniela i żoną Caleba, którego chyba nadal kocha. Chyba, bo po kilkunastu latach małżeństwa całą namiętność przykrył kurz codziennych obowiązków, trosk i kłopotów i trudno jest przypomnieć sobie uniesienia z pierwszych miesięcy związku.

„Wystarczy zmienić punkt widzenia, a perspektywa ulega całkowitemu przewartościowaniu.”

   Cały ich świat sypie się w posadach, kiedy okazuje się, że Nathaniel był molestowany seksualnie. Nagle okazuje się, że potworności, które Nina znała z sal sądowych staną się jej codziennością a ona, jako matka, w żaden sposób nie może pomóc własnemu dziecku uporać się z tym strachem. Nie pomaga przytulenie, pocałunek w czoło, zapewnienie, że jest już bezpieczny – nie ma żadnej sposobności, aby wymazać to przerażające wspomnienie małego chłopca i żeby na nowo przywrócić mu beztroskie dzieciństwo.

   Kiedy okazuje się kto stoi za tym przestępstwem, rozpoczyna się rozprawa sądowa. Jednak Nina nie łudzi się, że oprawca trafi na kratki; za dobrze zna realia sądowe i zbyt często widziała, kiedy pedofil miał rozkuwane ręce i wychodził z gmachu sądu jako wolny człowiek. Dlatego też decyduje się porzucić wszystko to, w co wierzyła, czego uczyła się przez lata, za co walczyła jako prokurator.  Pozbywa się wszelkich zasad moralnych i etycznych i zaczyna działać instynktownie; a instynkt zawsze mówi matce, aby zniszczyła zagrożenie, aby ratowała dziecko na wszelkie możliwe sposoby. Nawet jeżeli oznaczałoby to zbrodnię.

   Nina nie chciała wymierzyć sprawiedliwości, nie miała na celu odpłacenia za doznane krzywdy; jej celem było sprawienie, że ten człowiek nigdy już nie zbliży się do Nathaniela, że nie będzie sposobności, aby spotkali się chociażby przypadkowo za kilka lat na ruchliwej ulicy. Poświęciła swoją wolność, siebie i swoje człowieczeństwo, aby zapewnić synowi spokojne życie. Zrobiła to, czego nie mógł za nią zrobić żaden wyrok sądu, żadne prawo. Czy została więc wybawicielką dla swojego dziecka czy morderczynią? Cóż, o tym zdecydować musi już sam czytelnik, w swoim sercu.

   Picoult jak zwykle zachwyca swoją stylistyką, swoim kunsztem pisania; gdybym miała możliwość ukraść talent jakiemukolwiek pisarzowi w dziejach świata, bez wahania pokusiłabym się o jej sposób tworzenia historii. Bo jej opowieści zachwycają codziennością, a jednocześnie zapierają dech w piersi i zatrzymują krążenie krwi, gdy nagle okazuje, że zwykłych ludzi dotykają niezwykłe nieszczęścia. Autorka pokazuje, że człowiek potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji, nawet jeżeli początkowo mogłoby się zdawać, że nie ma z niej żadnego wyjścia, że nie sposób jej spaść na cztery łapy jak zwinny kot czy uchylić się przed rykoszetem swojego nieszczęścia. Myślę, że książki Picoult są tak popularne, bo wbrew wszystkiemu dają nadzieję, że nadal najważniejsza na tym świecie jest miłość. Nie pieniądze, sława, kariera czy uznanie, ale właśnie to naiwne i stare jak świat uczucie, które potrafi nie tylko przenieść góry, ale i ruszyć cały świat.  

   „W imię miłości” to historia, która przyciąga jak magnez. Jeżeli reinkarnacja jest prawdą, to Picoult w poprzednich życiach z pewnością była bajarzem; siadała przy ognisku, wokół niej gromadziły się tłumy, a ona snuła opowieści, ze słów niczym z nici plotła piękne wzory i oplatała nimi wyobraźnię słuchających. Tak samo jest i dzisiaj; biorąc do ręki którąkolwiek z jej powieści, trzeba mieć na względzie fakt, że nie zostanie nam ona obojętna. Z pewnością coś w nas poruszy, sprawi, że zastanowimy się nad tym, gdzie tak naprawdę leży granica miłości i kiedy można ją przekraczać. Zastanowimy się, czy prawo ludzkie jest ważniejsze niż prawo uczuć, a jeżeli tak, to jak zahamować instynkty zmuszające nas do ochrony najważniejszych dla nas wartości? I w końcu odpowiemy sobie na pytanie, co gotowi jesteśmy zrobić dla miłości?

„Czasami, gdy się bierze w ramiona swoje dziecko, można wyczuć pod palcami układ własnych kości lub wciągnąć w nozdrza zapach własnej skóry, dobywający się z zagłębienie dziecięcej szyi. To właśnie jest najbardziej zdumiewające w macierzyństwie – odnalezienie kawałka siebie, który jest całkowicie odłączony od naszego ciała, a mimo to absolutnie niezbędny nam do życia. Gdy się dokona owego odkrycia, przeżywa się chwilę niesamowitego uniesienia i pełnego zdumienia zachwytu: jakbyśmy umieścili na właściwym miejscu ostatni element układanki, złożonej z tysiąca kawałków; jakby fotofinisz wykazał, że o włos zdołaliśmy wyprzedzić całą stawkę w sprinterskim biegu.”