Strony

28 kwi 2016

"Poza czasem szukaj" Katarzyna Hordyniec i majówka, czyli jadę oglądać świstaki!


   Zapewne wiele z was jest w długoletnich związkach; bywa lepiej, bywa gorzej, mniej i bardziej romantycznie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że z biegiem czasu do związku wkrada się stabilizacja – i w tym momencie, gdy rozsiądzie się wygodnie pomiędzy dwojgiem ludzi, zaprasza codzienność i razem tak trwają, rozrzucając wrednie skarpetki, co irytuje kobietę i plamiąc tuszem do rzęs ulubioną bluzkę mężczyzny.
W momencie, gdy zjawia się stabilizacja, pojawia się także wybór; bo niektórym za mało jest codzienności, normalności i wspólnego życia; niektórzy chcą ciągłego uczucia przyspieszonego pulsu, dreszczyku emocji, smaku nowego, nieznanego owocu. I wtedy ludzie się rozstają i szukają nowych partnerów aż dorosną do zaakceptowania stabilizacji.

   Helena Miła była w długoletnim związku z mężczyzną dobrym, miłym i uczciwym. Mieszkali razem w niewielkim miasteczku, Helena pracowała w tamtejszej gazecie i wszystko byłoby dobrze i bajkowo, gdyby nie to, że pewnego dnia kobieta stwierdziła, że ona chce od życia czegoś więcej. Zerwała z narzeczonym, wyprowadziła się ze swojego małego miasteczka do samej Warszawy i znalazła pracę w ogromnej firmie zajmującej się zagraniczną prasą. Ah a ja naiwnie myślałam, że era bohaterek, które są dziennikarkami dawno już minęły. W czasie imprezy integracyjnej, podczas której Lena skupia się głównie na tym, aby nie pobrudzić się sałatką z zielonkawym sosem, zauważa ją Juliusz – starszy mężczyzna, który z miejsca stwierdza, że pożąda Rudej Lisicy, jak nazwał ją w swoich myślach. Warto tutaj wspomnieć, że główna bohaterka jest naturalnym rudzielcem, z piegami i rumieńcami na policzkach, jednakże ma także pięknie zaokrąglone kształty, co skutecznie zamienia ewentualne roszczenia na temat jej wyglądu w najbardziej wysublimowane komplementy.

   Później wszystko toczy się całkiem rutynowo – mijają się ciągle, bywają w różnych miejscach o różnym czasie a jednak ciągle o sobie myślą. Co ciekawe – kobieta myśląc o Juliuszu nie ma przed oczami wizji ich wspólnego ślubu i gromadki dzieci, jak to zazwyczaj bywa, ale gorące sceny łóżkowe, które mogłyby się między nimi wydarzyć. Nowość na polskiej scenie literatury dla kobiet, prawda?

   Lekko irytowała mnie sama główna bohaterka, która przeżywała ciągle, że miała w życiu tylko jednego partnera w łóżku i że nie potrafi przyciągać do siebie facetów. Problemy lekko banalne i dziecinne, szczególnie, że w międzyczasie Helena dość odważnie fantazjuje o Juliuszu i o tym co z nim będzie robiła w łóżku. Ah i jeszcze jedno; główna bohaterka nazywała swojego nowego znajomego "Jul", co działało na mnie - z niewiadomych powodów - jak płachta na byka. I pojęcia nie mam czy wymawia się to "Jul" czy raczej "Dżul"? 

   Na okładce książki widnieje pytanie "Każdy sięgnąłby po taką miłość. A ty?" Z żalem stwierdzam, że po taką miłość bym nie sięgnęła, bo wydawała mi się zbyt kanciasta, zbyt skupiona na temacie łóżka i koloru włosów łonowych. Być może niektóre wielkie uczucia rozpoczynają się od takich chwil a ja po prostu jestem inaczej doświadczona przez życie.

   Przyznam szczerze, że mam z tą książką problem. Niby czytało mi się ją miło i przyjemnie, niby dałam radę przełknąć te rozważania Juliusza na temat koloru włosów łonowych Heleny, ale jednak czuć było, że jest to debiut; bezsprzecznie autorka musi jeszcze trochę nad swoim stylem popracować, stonować emocje, które są niezwykle żywe i których jest odrobinę za dużo. A nadmiar emocji, które czytelnika przytłaczają nie jest niczym dobrym; trzeba znaleźć balast, proporcję idealną i wierzę, że przy kolejnej książce pani Kasi się to uda.
   Jeśli macie ochotę na coś lekkiego i emocjonalnego, to przeczytajcie. 


   PS – W sobotni poranek wyjeżdżam w góry na majówkę, ale się nie martwcie – w niedzielę postaram się naskrobać do was kilka słów a może i pokażę wam zdjęcie mojej przepięknej buźki na tle górskich szczytów. Jeśli jednak będę uparcie milczeć, oznaczać to może, że wściekła, rozbudzona kozica mnie zaatakowała i przegrałam nierówną walkę. Albo że postanowiłam zamieszkać w górach razem z nowo poznaną rodziną świstaków.

   Życzę wam udanej majówki i pięknego słońca! A wszystkim maturzystom chęci do nauki, bo wiem, że niezwykle ciężko jest siedzieć nad funkcjami i sinusami, gdy za oknem jest cudowna pogoda. Ale trzeba, później za to będziecie mieć wakacje aż do października! 


27 kwi 2016

#Jeżycjada - "Imieniny" Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens?


Współcześnie niezbyt chętnie obchodzi się imieniny; to raczej urodziny są huczniej obchodzone (a imieniny to tylko pretekst do picia.) Kiedyś jednak było inaczej – to świętowanie dnia swojego imienia było okazją do rodzinnych spotkań i do pałaszowania słodkich tortów. Świętowali również Borejkowie, którzy dwunasty tom Jeżycjady rozpoczęli od hucznego powitania Natalii, która wróciła z Cypru i świętowania imienin Grzegorza, męża Gabrysi. Dodatkowo imieniny te świętował także ich syn, Ignacy Grzegorz, pięcioletni prymus, który – co przyznaję ze smutkiem – bardzo mnie irytował, jako jedyny bohater tej serii. Nawet Janusza Pyziaka darzyłam większą sympatią niż tego małego kujonka.
Szczególnie, że ramię w ramię z nim dorastał syn Idy- Józinek, który Ignacego Grzegorza nie znosił. A że ja Józinka uwielbiam, to nie mogę lubić kogoś, do którego on pałał dziecięcą nienawiścią, prawda?


Róża Pyziak, najstarsza córka Gabrysi, dorasta; a dorastanie w domu, gdzie miesza się tak wiele charakterów nie może być łatwe. Po pierwsze, wszyscy nadal uparcie nazywają ją Pyzą a to przezwisko nie przystoi młodej damie, która ma już lat szesnaście! Po drugie, łagodna i grzeczna Pyza nie potrafi się zbuntować jak na nastolatkę przystało, dlatego to jej dorastanie jest nieco trudniejsze niż innych. Bo jak człowiek z powodu buzujących hormonów wybuchnie, krzyknie i tupnie nogą to mu lżej a jak musi to w sobie tłumić i przywoływać na twarzy słodki uśmiech, to mu ciężko i trudno. I wtedy młody człowiek męczy się w środku siebie.

„Nie ma żadnego „ja”, pomyślała Gabrysia Nie ma żadnego „ty”, bo sami w sobie nie istniejemy. Swoje istnienie czerpiemy z wzajemnej zależności wszystkich od wszystkich i wszystkiego od wszystkiego. Jesteśmy- jednym.”

Pyza, jako osoba mało asertywna, nie potrafi także odmówić żadnej prośbie. Gdy więc trzech braci Lelujków zaczyna się w niej durzyć i po kolei zapraszać ją na „niby-randki”, dziewczyna nie odmawia tylko wędruje na spotkania, mimo że nie do końca ma na to ochotę. W przeciwieństwie do swojej młodszej siostry Laury, która z chęcią wybrałaby się gdziekolwiek z przystojnym Wiktorem Lelujką – lecz ten nie zwraca na nią uwagi, zapatrzony w starszą Pyziakównę. To jawne ignorowanie doprowadza Laurę do szału a powinniście wiedzieć, że kiedy ta dziewczyna się denerwuje to drżą same góry. Dorastająca cicha Pyza i wybuchowa, dziecinna jeszcze Laura – oj, to połączenie jest nieziemską mieszanką wybuchową.

Ah, obiecałam wam powiedzieć czy Natalia i Robert Rojek w końcu zostali parą. Otóż nie – Natalia po powrocie z rocznego wyjazdu zaręczyła się (trochę wbrew sobie) z Nerwusem, który swego czasu przykuł się do niej kajdankami. Robrojek odszedł jak niepyszny, ze złamanym sercem i urażoną dumą...

„To oznacza, że wszechświat rozszerza się wolniej a zatem jest starszy, niż sądziliśmy. Nieskończoność. Strumień czasu, Różo. Chciałbym przebyć z tobą ten krótki odcinek wieczności, jaki jest nam dany. Tych kilkadziesiąt zaledwie lat.”

Wspomniałam na początku, że w tej części hucznie obchodzone są imieniny niektórych bohaterów; także i Gabrieli, która w prezencie od swojego męża otrzymała w prezencie zmywarkę. Nigdy nie pomyślałabym, że ten cud techniki, który ratuje nasze dłonie od detergentów i zmęczenia może stać się kością niezgodny pomiędzy dwoma mężczyznami, którzy w swoim życiu nie zmyli więcej niż kilka talerzy. Ale Grzegorz i jego teść, Ignacy Borejko awanturowali się tak ostro, że przecierałam oczy ze zdumienia, że ci dwaj łagodni mężczyźni potrafią drzeć ze sobą koty. Oczywiście wszystko odbywało się kulturalnie i z zastosowaniem łacińskich zwrotów a zakończyło się padnięciem w sobie ramiona, nie mniej jednak muszę przyznać, że pani Musierowicz potrafiła mnie zaskoczyć.

A na koniec mam do was pytanie, które to Róża i Laura zadawali przechodniom: 
Jak byście zareagowali na wiadomość, że wasz sąsiad to homo sapiens? Piszcie w komentarzach!

25 kwi 2016

Chcecie poznać moją ulubioną książkę? "Pan srebrnego łuku" David Gemmell


   Trzymam w dłoniach pierwszą część serii, która kilka lat temu wkradła się do mojego serca i do dzisiaj wiedzie tam prym, jako najlepsza trylogia jaką kiedykolwiek czytałam. Nie ma tam ani wampirów, ani statków kosmicznych, ani wilkołaków a i wróżkę ciężko jest w tej powieści uraczyć. To historia o historii; piękny hołd oddany tym, którzy kilkaset lat temu żyli na tej samej ziemi co my a która wyglądała całkiem inaczej, niż na dzisiejszych widokówkach. To trylogia o odwadze, o męstwie i o strachu, który niczym cień podążał za największymi bohaterami. Niektórzy by powiedzieli, że to książka o herosach i o bogach, którzy zeszli na ziemię. Ja twierdzę, że to powieść o zwykłych ludziach, którzy swoim oddaniem i dobrem przewyższyli bogów i którzy płacili słoną cenę za swoje przekonania.

   A o czym jest cała historia? Ah, boję się, że jak usłyszycie o czym, to z miejsca stwierdzicie „to nie dla mnie”. Bo my, ludzie, tak już mamy, że zamykamy się w czterech ścianach swoich zainteresowań i boimy się wyjrzeć spoza tych ścian, żeby czasami nas nie pacnęła świadomość, że na świecie jest o wiele więcej lepszych i piękniejszych rzeczy, niż nam się wydaje.
   Część z was stwierdzi, że zbytnio kojarzy się wam to z historią, inni z miejsca machną ręką, bo nie uświadczy w tej trylogii przegryzania wargi i picia ludzkiej krwi a jeszcze niektórzy pokręcą nosem, bo to trylogia a trylogie się długo czyta. Ale, przekonam was czy nie, płynę dalej.

   „Pan srebrnego łuku” to historia o Troi. O mieście skarbów i herosów, gdzie złote mury okalające miasto były tak wysokie, że ci, którzy kryli się za nimi, czuli się bezpieczni i niezwyciężeni, niczym sami mieszkańcy Olimpu. To powieść o tym jak męska chciwość i żądza poniosła na śmierć miliony, o tym jak delikatna i słodka może być miłość.
   Heliakon, główny bohater, nazywany był Nieustraszonym. Jego statki były niezniszczalne a bitwy przez niego toczone nigdy nie kończyły się dla niego porażką. Jego słowo było świętością a opinia, która podążyła kilka kilometrów przed nim, sprawiała, że nieznajomi drżeli na jego widok. Jednak ci, którzy go znali, wiedzieli, że Heliakon jest tak naprawdę człowiekiem niezwykle dobrym, mądrym i sprawiedliwym. I że zabijał tylko wtedy, gdy musiał. Lub wtedy, gdy zabito jego przyjaciela.

   „Pan srebrnego łuku” to książka, która udowodnia, że jedna postać może zmienić całe oblicze historii; bo większość z was kojarzy „Iliadę” - Parys zakochał się w pięknej Helenie i z tego powodu wybuchła dziesięcioletnia wojna, której największą ofiarą stała się wielka i wspaniałą Troja. Historia banalna, prosta i wyzuta z innych, niż miłość, emocji. David Gemmell do swojej opowieści dołączył jednego mężczyznę, który zmienił całkowicie oblicze całej tej legendy. Heliakon był jednocześnie przyjacielem Hektora i ukochanym jego żony, Andromachy, którą poznał chwilę przed trojańskim księciem. Był też przyjacielem Odyseusza a jego zna większość z was, chociażby z lekcji języka polskiego. Tyle tylko, że tamten Odyseusz był ponury i nieprzystępny. Ten, który pojawia się w książce Gemmella jest Odyseuszem rubasznym, radosnym i niezwykle wręcz inteligentnym. To gawędziarz, który doskonale zdawał sobie sprawę, że jego jedyną zaletą jest magiczne wręcz opowiadanie historii; a jako człowiek mądry wiedział, że jest to dar, który zniweluje braki w jego urodzie czy urodzeniu. I dzięki temu został królem Itaki, bogatym i szczęśliwym, który ciągle snuł barwne historie, opowiadane później z pokolenia na pokolenie.

   Priam, wielki i potężny król Troi, miał ponad pięćdziesiąt dzieci, jednakże z tej gromadki cenił jedynie dwójkę z nich; Hektora, który był niezwyciężony w bitwie i Kreuzę, która równie jak ojciec kochała złoto i władzę. Reszta dzieci mogłaby dla niego nie istnieć; w pierwszej części trylogii jest to bardzo widoczne, w szczególności wobec Laodike, która chciała być kimś ważnym dla swojego ojca, jednak ten traktował ją gorzej niż zwykłą niewolnicę. Zresztą Priam był zbyt zajęty zabieganiem o względy swojej własnej synowej – Andromachy – i nie zauważał nawet własnej żony, która była równie okrutna jak on. I być może właśnie z tego powodu wytrzymali razem tyle lat i spłodzili dzieci, o których świat pamięta do dziś. Bo i Hektor i Kasandra, która przewidywała przyszłość, znani są do dzisiaj; a tylko garstce ludzi udaje się pozostać w ludzkiej pamięci przez wieki. 

   W pierwszej części trylogii cały konflikt pomiędzy Troją a władcą Myken, Agamemnonem, dopiero się zaczyna rodzić; do wojny jeszcze daleko i autor daje czytelnikom możliwość, by poznać i zweryfikować, których bohaterów będzie się opłakiwać a którym życzyć się będzie śmierci. Gemmell tworzy grunt, by na nim przeprowadzić później ogromną bitwę, która zmieni całkowicie oblicze starożytnego świata; a kto wie, czy tamta wojna nie miała wpływu na to kim jesteśmy dzisiaj i jak przyszło nam żyć.

   To książka o bitwach, o chwale, o zdradach i o miłości; to niesamowity obraz, który stworzył człowiek, który zmarł niemal dziesięć lat temu. David Gemmell miał niesamowitą wyobraźnię a jego talent i kunszt pozwoliły stworzyć mu historię, która zachwyca; jego opisy są tak realistyczne, że czytając ma się przed oczami Wielką Zieleń, wspaniałe złote mury Troi, pod stopami czuje się gorący piasek i zaczyna się wierzyć, że Posejdon faktycznie włada całym morzem. Po kilku stronach można poczuć na twarzy oddech morskich fal a Andromacha i Heliakon stają się nagle jakby znajomi i bliscy.
   Mam nadzieję, że teraz – po drugiej stronie – David Gemmell może podróżować po Wielkiej Zieleni i biesiadować z tymi, których powrócił do życia w swoim dziele. Wierzę, że Odyseusz opowiada mu o swoich niesamowitych przygodach a Heliakon nalewa mu najlepszego wina do kufla. Mam nadzieję, że odnalazł on swoje miejsce. Swoją Troję.


21 kwi 2016

"Beta", która mnie zawiodła i rodzę ósemki. Czyli post o bólu.



  Bywa czasami w życiu tak, że człowiek bardzo czegoś pragnie. Myśli o tym dzień i noc, obiecuje sobie, że kiedy zdobędzie już swojego Świętego Graala to będzie człowiekiem spełnionym i szczęśliwym. Niekiedy jednak później okazuje się, że złoto było pomalowane farbą, która odpryskuje a cała cudowność tej rzeczy była … cóż, niecudowna.

   Ponad rok marzyło mi się, żeby przeczytać książkę Rachel Cohn, „Beta”. Moje marzenie w końcu się spełniło – ba! Miałam okazję przeczytać od razu i kontynuację, ale okazało się, że niektóre marzenia powinny pozostać niespełnione. 
Dzisiejsza recenzja będzie krótka, bo jak coś człowieka boli, to nie warto długo nad tym dywagować. A o bólu to ja coś wiem*


   W świecie jaki wykreowany jest w książce, nic nie jest takie, jakie znamy. Nauka i medycyna rozwinęły się na tyle, aby móc tworzyć klony, służące bogatym ludziom jako pokojówki, służący, kucharze a niekiedy – maskotki. Klony były o tyle „dobre i przyjemne”, że w przeciwieństwie do ludzkich pracowników nie narzekali, nie żądali podwyżek, nie brali urlopów a całą pracę wykonywali z uśmiechem na twarzy i byli na każde zawołanie swojego pana.
Elizja była takim klonem, któremu trafiło się być maskotką bogatej rodziny; właścicielka traktowała ją jako córkę, którą może się pochwalić przed bogatymi koleżankami. Przez pierwsze tygodnie Elizja była klonem idealnym, oddanym całej rodzinie; jedyne co mogło niepokoić ją samą to to, że – w przeciwieństwie do innych klonów – czuła smaki jadanych potraw. Nikomu jednak o tym nie mówiła, bo wie, co dzieje się z klonami, które w jakikolwiek sposób się wyróżniają – są likwidowane.

   Wszystko zmienia się, gdy spotyka Tahira i zaczyna odczuwać ludzkie emocje, które – podobnie jak smak – nie są domeną dla perfekcyjnych klonów. Dziewczyna zaczyna walczyć pomiędzy tym co właściwe a tym co dobre.... tylko co tak naprawdę jest właściwe w tym pokręconym świecie? Dostosowanie się czy walka z tym, co dla nas wydaje się pewną formą niewolnictwa?

   Pewien czas później Elizja dowiaduje się, że posiada duszę i że została wyhodowana z genów Zhary, która nadal żyje; Zhara jest członkinią grupy buntowników, którzy walczą z tym dziwnym światem, na którym przyszło im żyć. Dodatkowo, całkowicie irracjonalnie nienawidzi Elizji, której nawet nie zna i wie o niej tylko tyle, że obie mają ten sam łańcuch DNA. Pierwsza (bo tak ją nazywają) jest dość buntowniczą osóbką a jej charakter daleki jest od spokoju joginów i od opanowania buddyjskich mnichów. Jest wybuchowa, miałam wrażenie, że samej autorce z trudem było ją kontrolować, co niestety jest kolejnym minusem tych książek –  Rachel Cohn dała trochę za dużo swobody swoim bohaterom i w pewnym momencie przestała mieć władzę nad tym co pisze. A może po prostu jej się znudziło i pisała byleby tylko już skończyć?

   O ile tom pierwszy dało się czytać – opornie, bo opornie, ale się dało – to o tyle drugi był zbyt... przytłaczający, zbyt patetyczny, zbyt górnolotny. Dialogi bohaterów odbierałam jako zbyt wzniosłe, ich myśli jako myśli starców a nie nastolatków a ich zachowanie było często niezrozumiałe i nielogiczne.

„- Zrozumiałem, dlaczego akwinowie uprawiają seks tylko wtedy, gdy chcą się związać na całe życie. Czuję się teraz tak blisko z tobą związany. Nie wyobrażam sobie jak dam radę wyjechać do Uni-Milu.”

Ja rozumiem romantyzm, naprawdę. Ja nawet lubię romantyzm, ale gdybym usłyszała taki tekst od narzeczonego to chyba wybuchnęłabym nieposkromionym śmiechem a później zaczęłabym szukać śladu po wkłuciu, bo ktoś musiałby go nieźle odurzyć.

Niestety cała akcja została zakryta przez dziwną, niepokojącą miłością nastolatków, którzy sami nie wiedzą czego chcą i próbują udawać dorosłych, chociaż bliżej im do przedszkola, niż do poważnego życia. Cóż, być może mój starczy i podeszły wiek to sprawia, że czytanie o niespełnionej miłości, która miała być na śmierć i życie (mimo, że zakochani mieli po lat 16 i znali się dwa tygodnie) jakoś mnie już nie rajcuje. Chyba dorosłam a Rachem Cohn mi to uświadomiła.


Dziękuję, Rachel Cohn! Ale nie pisz już więcej książek.  

*zastanawiacie się pewnie co ja o bólu wiem. Otóż wiem wiele, bo obecnie wyżynają mi się jednocześnie dwie ósemki - górna i dolna, obie po tej samej stronie. W nocy w zasadzie nie śpię, bo boli, w dzień w zasadzie drzemię tylko wtedy, gdy nafaszeruję się lekami i chwilowo nie boli, ale wtedy mama mnie budzi i narzeka, że się faszeruję lekami. Włosy mi oklapły, nie pomagają żadne odżywki ani olejki, skóra mi zszarzała a pół szczęki napuchło i nawet gdybym umiała się malować, to nie wiem czy potrafiłabym to zakryć.
Pani dentystka pocieszyła mnie, że górną ósemkę już czuć pod palcem i tylko patrzeć jak wystawi główkę i  będzie wśród nas (czuję się, jakbym rodziła). Dolna niestety jest dopiero gdzieś w połowie drogi i nie obejdzie się chyba bez chirurga szczękowego. Na razie mam antybiotyk, który jest tak wielki, że nie da się go połknąć a jak wspaniałomyślnie przecięłam go na pół to myślałam, że z goryczy wyzionę ducha. Dlaczego antybiotyki nie mogą mieć smaku czekolady? Ludzie, potrafimy latać na księżyc a nie potrafimy zrobić dobrego antybiotyku?!
No, to się wyżaliłam. Tego mi było trzeba. 

20 kwi 2016

"Pasażer 23" Sebastian Fitzek


   Dzisiejsza recenzja Borejków zostaje przesunięta o tydzień w czasie, co musicie mi wybaczyć, ale musiałam całymi dniami szukać tego tomu w księgarniach i bibliotekach i dopiero teraz ją zdobyłam. Aby Wam to wynagrodzić, chcę przedstawić dzisiaj książkę niecodzienną i wstrząsającą.

   Powiedzmy sobie szczerze – są książki, które na pierwszy rzut oka nie zachwycają. Takie, które mają niezbyt piękne okładki i mało chwytliwe tytuły. Ale często zdarza się, że takie książki są jednymi z lepszych jakie przyszło nam czytać.

   Martin Schwartz jest policjantem, który nie boi się żadnego zadania; jeśli powodzenie misji zależy od wyrwania sobie zęba obcęgami i wstrzyknięcia antyciał wirusa HIV, robił to bez dłuższego zastanowienia. Nie dlatego, że kierowały nim wyższe pobudki czy też dlatego, że był odważny i nieustraszony. Robił to dlatego, że nie miał nic do stracenia, bo wszystko co kochał odeszło kilka lat wcześniej.
   Z nieznanych nikomu powodów jego żona uśpiła ich dziesięcioletniego syna chloroformem i rzuciła jego bezwładne ciało do ziejącego czernią oceanu a później dołączyła do niego, znikając w odmętach zimnej i nieprzyjaznej wody. Schwartz do końca nie wierzył, że to prawda; twierdził, że było to morderstwo, jednak proces sądowy zakończył się przyznaniem racji właścicielowi statku, na którym jego rodzina wtedy podróżowała – według opinii sędziego i całego świata, nikt trzeci nie brał udziału w tym wydarzeniu.

   Kilka lat później do cienia człowieka, jaki z Martina pozostał, dzwoni telefon. Nieznajoma staruszka twierdzi, że może pomóc udowodnić mu, że jego żona nie była dzieciobójczynią i samobójczynią. Policjant wkracza na statek, gdzie swoje ostatnie dni spędzili jego bliscy i zostaje złapany w pułapkę, o której nawet nie mógłby śnić w najgorszych koszmarach.

„Ostatni peeling przechodził rok temu, kiedy dwaj Słoweńcy przeciągnęli go twarzą po asfalcie na parkingu restauracji przy autostradzie.”

   Właściciel statku, niezwykle bogaty i wpływowy człowiek nakazuje mu rozwiązać zagadkę Pasażera 23 – dziewczynki, która zaginęła pewnej nocy, gdy statek był na pełnym morzu i wróciła nie wiadomo skąd kilka tygodni później. Jeżeli Schwartz powie komukolwiek o dziewczynce i o tajemniczych zaginięciach wielu osób, o których przekupione media milczały, zostanie oskarżony o jej porwanie i zgwałcenie. Problem w tym, że dziesięcioletnia dziewczynka cierpi na stres pourazowy i ciężko jest do niej w jakikolwiek sposób dobrzeć; dodatkowo na statku zaczynają dziać się niepokojące rzeczy a uwięziony na nim Schwartz nie wie do kogo może zwrócić się o pomoc.

   Całą książkę pochłonęłam w dwa wieczory – co biorąc pod uwagę mój ostatnio chroniczny brak czasu na czytanie – jest imponujące i świadczy jedynie o tym jaka dobra jest ta książka. Autor potrafi zachęcić i skubany przy każdej końcówce rozdziału, kiedy to stwierdziłam, że pora już iść spać, potrafił tak mnie zaciekawić i zamotać, że na drugi dzień chodziłam z workami pod oczami, ale za to byłam zaspokojona czytelniczo. Czego się nie robi dla własnej przyjemności...

„Z życzeniami jest pewien problem. Tylko te niewłaściwe natychmiast się spełniają.”
 
   Głównego bohatera nie da się lubić i to w nim lubię; nie jest przesłodzony, nie jest przystojny, nie zachwyca, nie ma chłopięcego uroku ani ironicznego poczucia humoru. Jest całkowicie przeciętny i lekko denerwujący z tą jego ciągłą depresją i chronicznym zmęczeniem – lecz mimo to muszę przyznać, że jest w nim coś nieuchwytnego co sprawia, że nie można przejść obok niego obojętnie. A to w głównych bohaterach jest najważniejsze – to, że potrafią intrygować.

   „Pasażer 23” to thriller, który już od pierwszego zdania trzyma czytelnika w uścisku mocnego napięcia i ciężko jest tego uczucia się pozbyć; nawet zakończenie nie uspokaja, wręcz przeciwnie – jakiś czas po skończeniu lektury chodziłam jakaś nieswoja, zaszczuta przez ogrom okrucieństwa, jaki był w książce przedstawiony. Ale to komplement, nie zarzut, bo – wiadomo – książka nie może wobec emocji czytelnika być obojętna; ona musi je łechtać, podrażniać.

   Jeśli szukacie dobrego thrillera osadzonego w nietypowym miejscu, bo na statku, to polecam Wam „Pasażera 23”. Nie będziecie zawiedzeni.  


18 kwi 2016

Kogo można spotkać na imprezie, czyli typy ludzi występujące w przyrodzie.


   Wróciłam z dwudniowego wesela – żyję, mam się dobrze, nie przebrałam szpilek na baleriny, nie zaliczyłam żadnej żenującej sytuacji i nie kontaktowałam się z morzem, wyrzucając mu jaki to alkohol piłam po części oficjalnej.

   Czyli było dobrze.

   Wesela mają to do siebie, że poznaje się na nich nowych ludzi a zwykle spektrum ich charakterów jest tak szerokie i zróżnicowane, że w pamięci zapisują się jedynie osoby specyficzne, które czymś się wyróżniły. Ja jednak, jako przyszył dziennikarz śledczy tudzież autorka bestsellerowych książek o niczym, postanowiłam obserwować zachowanie całego towarzystwa i stworzyłam specjalnie dla Was katalog osób, które można spotkać na prawie każdej uroczystości, rodzinnej czy też towarzyskiej. Gotowi?

   „Nie, nie, ja nie piję!” - czyli typ najbardziej denerwujący. Zdecydowanie przeważają tutaj dziewczyny, które założyły sobie, że pozostaną trzeźwe i idealne aż do późnych godzin nocnych, żeby czasami nie ziewnęły bez zasłonięcia ust dłonią, lub – nie daj Boże – żeby nie pomyliły kroków w tańcu! Żeby nie było pretensji, że odmawiają picia w ogóle, to naleją sobie kieliszek wódki na całą noc i maczają w nim co jakiś czas usta.
DOPISEK - absolutnie nie chodzi tutaj o to, że ktoś nie pije. Chodzi o to, że ktoś nie pije i się z tym obnosi jakby co najmniej dźwigał na głowie koronę cierniową. I oczekiwał, że wszyscy będą mu współczuć i/lub podziwiać ją/go.
Blogerki zajmujące się kosmetykami – powiedzcie mi, może to jakoś wpływa na kondycje ust, dzięki temu są bardziej lśniące? Taki naturalny błyszczyk, czy co?

„Jak mi się nie chce tutaj być, gdyby matka mi nie kazała, to bym się wyrolował z tej imprezy” - typ, który jest wiecznie na nie. Jest oburzony od samego początku, że impreza nie odbywa się 200 metrów od jego domu, ale 20 kilometrów dalej i on musi tam dojechać. Poza tym na obiad podali rosół, którego on nie znosi, ale zje, bo wypada i być może potem będzie już tylko gorzej. Wódkę to on pija inną, droższą i w ogóle lepiej zmrożoną a nie takie popłuczyny, no ale wypije, bo przecież innej nie dostanie. Gdyby to on robił imprezę, to – o matko i prababko!- wtedy to by ludzie zobaczyli jak to jest się dobrze bawić!
Tańczyć to on nie będzie, bo po pierwsze, partnerka nie dorównuje Agnieszce Kaczorowskiej z „Tańca z gwiazdami” a po drugie to zespół gra same złe kawałki i to bez względu na to czy gra wolne czy szybkie piosenki. Po prostu każda jest nieodpowiednia i lepiej już pić tą niedobrą wódkę.

„Jestem najprzystojniejszy, wszystkie foczki moje!” - do każdej puszcza oczko, uśmiecha się niczym półnagi mężczyzna z okładki Harlequinu, ale jest zbyt wstydliwy, żeby podejść i zagadać. Zwykle taki delikwent nabiera odwagi dopiero po północy, kiedy w jego żyłach krąży tylko i jedynie czysta wódka.

„Wiem wszystko, znam się na wszystkim” - o, takich to się spotyka najczęściej na papierosie i – dlatego, że nie palę – ten typ osobników ludzkich, poznałam dopiero wtedy, kiedy zaczęłam towarzyszyć narzeczonemu w tej formie rozrywki. Ludzie! To na papierosie odbywa się najlepsza impreza! Tam można się osłuchać takich rzeczy, że rajstopy same z nóg zjeżdżają a panom rozwiązują się sznurówki.
Zawsze na dworze koczuje człowiek, płci obojętnej, który tylko czeka, żeby ktoś zaczął rozmowę i zaraz się do niej wtrąca. Temat nie ważny, zna się zarówno na geologii jak i na kuchni staropolskiej a i o nowinkach w medycynie estetycznej potrafi porozmawiać. Skarbnica wiedzy, profesor nauk wszelakich. Szkoda, że tylko po procentach.

„Ja na Twoim miejscu zdecydowanie zrezygnowałabym z tego koloru włosów, miodowy heban z pewnością podkreśliłby Twoje nieliczne atuty” - oh, jak ja lubię słuchać takich rad! Uwielbiam wprost kiedy ktoś mi wypomina, że bransoletka nie pasuje do sukienki a odcień obcasa w szpilkach gryzie się z moimi tęczówkami. I zawsze wtedy się zastanawiam jak na ową dobrą radę zareagować? Podziękować? Dać z pysk? Zmilczeć? A może wyrwać się z imprezy i pojechać do sklepu w celu kupienia nowych szpilek, tudzież kolorowych soczewek?

„Dlaczego ona bierze ślub a mój chłopak nie chce mi się oświadczyć, skoro jesteśmy razem już dwa tygodnie?!” - o, takie dziewczyny to ja uwielbiam. Z powagą osoby doświadczonej przez życie i związki zawsze wysłuchuje takich smutnych sercowych historii a później niczym stuletni mędrzec klepię przyjaźnie delikwentkę po dłoni i mówię, że na pewno niedługo wszystko się odmieni i będzie szukała swojej wymarzonej sukni. Kobieta się cieszy, jej chłopak się cieszy, bo kobieta zachłyśnięta wizją ich ślubu jest dla niego słodka niczym plasterek miodu a ja uchodzę na źródło spokoju i inspiracji.


„U nas to było lepiej” - zawsze znajdzie się i taka para, która ciągle mówi, że u nich trawa jest zdecydowanie bardziej zielona. Jeśli chodzi o chrzciny, to u nich i obiad był smaczniejszy i dziecko bardziej grzeczne. Jeśli o ślub, to ona miała milion razy ładniejszą suknię a on był przystojniejszy. Nawet na pogrzebach potrafią wtrącić swoje trzy grosze, że ich wieniec najlepiej się na tle trumny prezentuje.
Oczywiście wszystkie te przechwałki są szeptane po kątach, żeby się głównym organizatorom smutno nie zrobiło, że są tacy mało idealni.

„Szyk mody” - czyli kobieta ubrana tak, że ja wstydziłabym się w takim stroju drzwi listonoszowi otworzyć a ona nosi to niczym wspólne dzieło życia Channel i Armaniego. Na sobotnim weselu jedna koleżanka Młodej miała na sobie sukienkę do kostek w czarne grochy a do tego założyła moherowy różowy sweterek w pół uda. Szyk, nawet ksiądz chyba nie mógł pojąć, bo zerkał na nią co chwilę.


Więcej typów nie pamiętam i serdecznie żałuję, ale w maju idę na kolejną imprezę, więc może dopatrzę się nowych; a może Wy znacie jakieś ciekawe przypadki występujące w ludzkim gatunku? Piszcie.  

14 kwi 2016

"Chłopak, który stracił głowę" - dajmy sobie czas na spadanie.



„Może na tym właśnie polega istnienie nas wszystkich: na trwaniu naszych kolejnych wersji, a my musimy znaleźć sposób na odszukanie każdej z nich, dotarcie do niej i powiedzenie, że wszystko jest w porządku, że tak to po prostu działa.”

Travis ma szesnaście lat; to doskonały wiek na to, aby spróbować pierwszego łyku piwa, żeby sprawdzić jak smakuje pocałunek i nauczyć się pozbierać roztrzaskane serce. Niestety, Travis w wieku szesnastu lat miał jedynie raka i całe dnie spędzał na przegrywaniu z nim. Nie żeby nie walczył, bo każdy chory walczy, chociażby przez chwilę. Tyle tylko, że jego rak był silniejszy niż reszta Travisa.

I byłby to idealny początek dramatycznej historii o żałobie tych, którzy zostali, gdy Travis odszedł, gdyby nie to, że istnieje kriogenika. Cóż, w książce istnieje trochę bardziej – a raczej jest bardziej rozwinięta, bo nie można chyba istnieć bardziej, prawda?

W każdym razie pewien lekarz proponuje mu, aby poddał się doświadczeniu, które polegać będzie na tym, że oddzielą jego głowę od reszty ciała, które jest trawione przez raka i – za parę lat – gdy nauka się rozwinie i gdy znajdzie się odpowiedni dawca, przywrócą go do życia. Bajerancko, prawda?

„To dość smutne, kiedy czujecie, że jedyną osobą, do której możecie się zwrócić, jest zupełnie obcy człowiek.”

Travis się zgodził, bo lepiej zasnąć z perspektywą ewentualnego obudzenia się choćby za sto lat, niż zasnąć na wieki i po prostu umrzeć. Jednak chłopak nie obudził się po stu latach i świat nie był zamieszkały przez istoty z Marsa, adoptowane przez dobrych i sympatycznych Ziemian. Obudził się pięć lat później a jego głowa przyczepiona była do korpusu młodego wysportowanego chłopaka, który zmarł na guza mózgu i przed śmiercią postanowił poświęcić swoje ciało – młode, zdrowe i z sześciopakiem – aby służyło komuś innemu.

Oczywiście chłopak nie do końca może pogodzić się z nową rzeczywistością; podczas gdy on spał snem sprawiedliwego (tyle, że bez nóg, rąk i reszty tułowia) życie toczyło się swoim rytmem. Jego najlepszy przyjaciel dorósł, skończył liceum, jego dziewczyna zaręczyła się z innymi i wydawać by się mogło, że jedynie rodzice pozostali tacy sami.
Travis musiał na nowo wrócić do szkoły i znowu uczyć się wzorów matematycznych i poprawnej gramatyki – cóż, mogli mu odpuścić, skoro jego głowa była przyspawana do ciała obcego mu chłopaka. Ale jak widać edukacja nie może ominąć nikogo, nawet współczesnego Frankensteina.

Jak może czuć się chłopak, który obudził się po pięciu latach, wygrywając – poniekąd – ze straszną chorobą, który dowiaduje się, że jego dziewczyna, jego miłość największa, jest zaręczona z innym? Cóż, nieciekawie. Z drugiej zaś strony jak może czuć się dziewczyna, która żegna się na nie wiadomo ile lat ze swoim chłopakiem a potem wraca do domu, opłakuje go i po kilku tygodniach łzy się kończą i zostaje tylko rzeczywistość? Czy można było oczekiwać od niej, że będzie czekała w nieskończoność aż on ewentualnie się obudzi?
W książce widać dosadnie, że to Cate jest tą złą, która ułożyła sobie życie, nijako za plecami Travisa. Jednak moim zdaniem miała prawo do szczęścia, które byłoby czymś więcej niż tylko trwaniem przy śpiącej głowie, która nie ma żadnego kontaktu z rzeczywistością.

„Teraz, kiedy wiedziałem, jakie to uczucie kochać Cate, niekochanie jej wydawało mi się kompletnie bez sensu.”

Czy ta książka jest o życiu czy o śmierci? Moim zdaniem ani o jednym ani o drugim. To książka o tym jak radzić sobie w nowej rzeczywistości, gdy nagle nasze życie przewraca się do góry nogami a my w panice machamy odnóżami i chcemy chwycić się czegokolwiek. Zawalony rok w szkole, zerwanie z miłością życia, złamana kariera, problemy rodzinne – w każdej z tych sytuacji czujemy się jakbyśmy spadali w dół, jakby nasz los nie należał do nas a do kogoś innego. Przejmujemy się tym, przeżywamy, zamartwiamy się a mądrzy tego świata mówią, że to czyni nas ludźmi.

Jednak niekiedy trzeba być jak Travis – przyjąć to, co daje los i po prostu dać sobie czas na spadanie. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila złapiemy się czegoś i staniemy na nogi. Ale pamiętajcie, że i nogi czasami muszą odpocząć, bo inaczej robią się żylaki. W duszy też.


Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję  


13 kwi 2016

#Jeżycjada - "Nutria i Nerwus" oraz "Córka Robrojka"


   Dzisiaj recenzja dość wyjątkowa, bo podwójna. Z uwagi na to, że dwie kolejne części Jeżycjady skupiają się dość mocno na osobie Natalii Borejko, postanowiłam połączyć je w jedną, bardziej obszerną recenzję.

„Są takie spojrzenia, które można sobie zapamiętać na całe życie. Ułożyć w pamięci jedno po drugim jak kwiaty w zielniku, i do śmierci przeglądać, wspominają, gdzie które zostało znalezione.
Lub otrzymane.”

   W czerwcu 1994 roku Natalia Borejko znajdowała się w stabilnym związku z niejakim Tuniem, znanym z prequela Jeżycjady „Małomówny i rodziny”. Tunio jest mężczyzną władczym, zdecydowanie wyznaje patriarchalny model rodziny. Natalia nie do końca podziela jego zdanie, czemu nie ma się co dziwić, patrząc na to w jakim domu została wychowana. Ciężko wszak wyobrazić sobie Ignacego Borejko, który nakazuje swojej żonie cokolwiek, od zmywania naczyń poczynając a na sposobie spędzenia wieczoru kończąc.


Kiedy więc pewny siebie Tunio oświadcza Natalii, że biorą ślub, ta płocha i nieśmiała dziewczyna wybucha całym pokładem swojej złości i w dramatyczny wręcz sposób zrywa ich znajomość. Zamiast jednak cierpieć z powodu złamanego serca – które po prawdzie złamane nie było, bo ciężko tęsknić za kimś kogo się nie kochało – została Natalia wysłana na wakacje nad morze wraz ze swoimi siostrzenicami, Pyzą i Tygrysem. Oczywiście nie był jej to pomysł, bała się dziewczynek a szczególnie młodszej z nich, bowiem nie umiała sobie radzić z ich dorastaniem i indywidualnymi, silnymi charakterkami. Jednak czego nie robi się dla siostry? Szczególnie dla siostry, która niedawno urodziła i która leży uziemiona w łóżku z powodu choroby naczyniowej.

„Tylko ten wie, gdzie trzewik ciśnie, kto go nosi”

   Natalia wyrusza więc pociągiem z dziewczynkami i już na początku podróży zostaje skuta kajdankami przez brata Tunia, który poczuł się w obowiązku ukarać dziewczynę za krzywdy dotykające jego braciszka. Dodatkowo marudny Tygrys zapada na ospę wietrzną a to zdecydowanie nie pomaga w realizacji planu jaki podjęła Natalia a więc dramatycznej ucieczki przez lasy i pola. Oczywiście nad morze nie dojechały, utknęły w połowie drogi i musiały radzić sobie z krostami, kończącymi się finansami i podążającym za nimi psychicznym bratem byłego ukochanego.

   Cóż, przyznać muszę, że ta część Jeżycjady przypomina mi z lekka dobry thriller.

   Podczas, gdy dziewczęta spędzają czas w odległym lesie, na ulicy Rossvelta w Poznaniu, po raz pierwszy mamy okazję zaobserwować Gabrysię w całkowitej niemocy – cała jej energia i witalność musiała zostać zgaszona, gdyż niestabilne naczynie w jej nodze mogło w każdej chwili spowodować śmierć. Na szczęście nad chorą czuwała Ida, która – aż trudno uwierzyć – była w stanie błogosławionym (i mimo tego nie zaczęła zachowywać się bardziej dostojnie i poważnie.)

   Podczas samotnych wieczorów w domu, kiedy za jedynego kompana Gabrysia miała swojego półrocznego syna, jej wrażliwość wychylała się spomiędzy fałd hardości i odwagi i dawała o sobie znać. Mnie, jako czytelnika, zdziwiło to, jak podatna na krzywdę osobą jest Gaba. Zawsze silna, zawsze przygotowana do walki z przeciwnościami tym razem pozwoliła sobie na lęk przed przyszłością. Możemy także w tych dwóch częściach po raz pierwszy obserwować ją jako matkę; wprawdzie ma już dwie starsze córki, lecz dopiero przy Ignacym Grzegorzu, Gaba pozwoliła sobie na to, co czuje każda matka – na strach przed tym, co świat szykuje dla jej dziecka.

„Może zostanie filozofem. Szkoda, że już nie zobaczę, na kogo wyrośnie. Tak, tego jednego mi żal, kiedy myślę o śmierci: że się nie dowiem, co było dalej.”

   W części drugiej, która dzieje się dwa lata po dramatycznych wydarzeniach z lasu – które skończyły się szczęśliwie, wszyscy przeżyli, krosty Tygrysa zniknęły a Natalia i jej prześladowca zaczęli się ze sobą spotykać (mówiłam – jak w dobrym thrillerze), na scenę wraca Robert Rojek.

   Pamiętacie Roberta? Był najlepszym przyjacielem Kłamczuchy i Gabrieli w „Kwiecie kalafiora”; zawsze miły, oddany im całym sercem, niezrównany przyjaciel. Gdy Aniela wrzuciła z całą swą szczerą brutalnością jego zaloty do kosza na śmieci, Robert wyjechał i ślad o nim zaginął na długie lata. Teraz wrócił, z piętnastoletnią córką, która była kropka w kropkę jak on – co dla jej wyglądu było nieszczęściem, lecz wielkim błogosławieństwem dla jej charakteru.

   Oczywiście duma nie pozwalała Robertowi, który był w potrzebie, zwrócić się do starych przyjaciół, ale los postawił na jego drodze Natalię, która zaprowadziła go do Borejkowej kuchni, by na nowo poczuł, że jest w domu, w miejscu, gdzie zawsze było mu dobrze.

„Prawdziwe poświęcenie to przecież takie, którego nie widać.”

   Mimo że między Robertem a Natalią różnica wieku jest spora i ciągle mówią do siebie per Pan - Pani, to łatwo dostrzec, że między tą dwójką coś zaczyna się dziać. Jednak rodzące się uczucie nie jest nachalne, nie wpycha się pomiędzy bohaterów i nie macha ręką wołając „no już, bądźcie razem, natychmiast!”. Przypomina raczej kota, który leniwie rozciąga się na parapecie i czeka aż promienie słońca zaczną ogrzewać jego futro.

   Niezaprzeczalną gwiazdą „Córki Robrojka” jest Ida i jej półtoraroczny syn Józinek. Ida, jako kobieta ciągle rywalizująca z siostrami – mimo że one z nią nie rywalizują – za cel postawiła sobie, żeby jej pierworodny był mądrzejszy od syna Gabrysi. Dlatego też jej monologi prowadzone w stronę małego chłopca są tak komiczne i przewrotne, że czytając je, nieraz pokładałam się ze śmiechu. Niestety, Józinek przy swojej matce posługiwał się jedynie pojedynczymi sylabami i dopiero jak ta znikała z pola widzenia zaczynał gaworzyć i składać dość logiczne zdania. Co oczywiście Idę szalenie irytowało.

   Obie książki są tradycyjnie okraszone ciepłem, humorem i cóż... Borejkami.

    Czy Natalia i Robert odnajdą w sobie odwagę i zdecydują się być razem? Kto czytał kolejne części ten wie, kto nie czytał, ten dowie się dopiero w przyszłą środę. 

12 kwi 2016

Kawowy Tag - czyli ratunku, ja nie lubię kawy!


  Nie lubię kawy; jedyne co w miarę mi smakuje to „niby-kawa” rozpuszczalna, 3 w 1 a i tak dodaję do niej cukier i mleko. Jednak ostatnio mam tyle roboty, że nie mogę pozwolić swoim gałkom ocznym za całonocne opadnięcie i zmuszam się do picia zwykłej kawy. Bleh, wolałabym chyba pić wódkę duszkiem – w sumie ohyda smaku jest w mojej ocenie zbliżona.

   Żeby poprawić sobie trochę humor i wyśmiać moje cierpienia, zrobię kawowy tag – tak na dobitkę, żeby nie tylko moje kubki smakowe cierpiały, ale i dusza.

1. Czarna kawa – seria, w którą ciężko się wbić, ale ma wielu fanów

Proste! „Ogień i woda” - w to w ogóle się wbić nie da a fanów ma sporo czego nie rozumiem i chyba do końca mego życia już nie pojmę. Książka jest słabą namiastką „Igrzysk Śmierci”, gdzie z jaj wykluwają się lwy i króliki. A główna bohaterka jest tak irytująca, że przy niej Bella ze „Zmierzchu” wydaje się być równą babką.

2. Miętowa mocha – książka, która zyskała większą popularność w zimę lub inny uroczysty czas w roku.

Zaraz, zaraz – istnieje coś takiego jak miętowa kawa? O matko i prababko, dwa najgorsze dla mnie smaki połączone w jedno! Tak, nie przepadam za smakiem mięty, tak, wiem, dziwak ze mnie.
Co do książki to taką książką z pewnością jest „Noelka” Musierowicz. Nie znam bardziej świątecznej książki, możecie mi machać przed nosem „Opowieścią wigilijną” a ja i tak zdania nie zmienię. A co do Jeżycjady to jutro podwójna, długa na milion stron recenzja! No dobra, na dwie strony. 

3. Gorąca czekolada – twoja ulubiona dziecięca książka

Większość ludzkości w tym momencie powiedziałaby, że „Kubuś Puchatek”, ale jego czytała mi mama jak leżałam w szpitalu (chora nerka, bite dwa tygodnie na oddziale, operacja, pół roku siedzenia w domu) i dlatego kojarzy mi się lekko niesympatycznie.
Moją książką z dzieciństwa jest chyba „Dynastia Miziołków” - znacie?

4. Podwójne espresso – książka, która trzymała cię na krawędzi fotela od początku do końca.

Ale dlaczego na krawędzi? Może wbijała mnie w fotel raczej? W ogóle to nie czytam zwykle książek siedząc na fotelu, tylko znajduję jakiś kąt, w którym mogę się wygiąć w dziwnej i niewygodnej pozie, w której nogi mi cierpną i potem nie mogę chodzić i dopiero w takich warunkach mogę czytać. Cierpnące nogi są u mnie połączone z radością czytania (co to będzie jak apokalipsa zombie zacznie się podczas mojego czytania? Nie będę miała szans na ucieczkę!).
Książka, która mnie wbiła w metaforyczny fotel bądź jego krawędź to „Harry Potter i Insygnia Śmierci”. Wczoraj nawet z narzeczonym rozmawialiśmy o tym w jakim tempie czytaliśmy ostatnią część sagi – on pochłonął wszystko w jeden dzień, ja dawkowałam sobie po dziesięć stron, żeby przedłużyć przyjemność.

5. Starbucks – książka, którą widzisz wszędzie.

A to zależy od tego na co jest akurat BOOM! Ostatnio blogerzy „katują” Miasto Kości i Rywalki. Bez wątpienia nieśmiertelne będzie „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”, które co jakiś czas przewija się na blogach – miałam kiedyś chęci policzyć ilu blogerów nie recenzowało tej książki, ale zwątpiłam po czwartym blogu, na którym Anastasia i jej wewnętrzna bogini były wychwalane pod niebiosa.
Ale kocham was, mimo że wy kochacie ją. I przegryzacie razem z nią wargę.

6. Ups! Przypadkowo dostałem bezkofeinową! - książka, po której spodziewałeś się więcej.

Seria „Beta”, którą zrecenzuję w najbliższym czasie. Byłam taka ochocza do przeczytania tej książki a jak przyszło co do czego, to nawet nogi mi ścierpnąć nie chciały podczas czytania...

7. Idealne połączenie – książka lub seria, która była zarówno gorzka jak i słodka, ale ostatecznie przypadła ci do gustu.

Kurczę, chyba nie wymyślę nic lepszego niż tradycyjny, dobry, stary „Zmierzch”. Szału w tej książce nie ma, Bella potrafi człowieka zirytować, Edward niekoniecznie jest bożyszczem nastoletnich serc a Jacob powinien najpierw dorosnąć nim zaczął zamieniać się w wilkołaka, ale mam jakiś sentyment do tej serii i lubię do niej wracać. Przynajmniej raz na rok odświeżam sobie ich wilczo-wampiryczne perypetie i muszę ze wstydem przyznać – tak, lubię tą serię.

I tyle. Szybko poszło, wy dowiedzieliście się czegoś o mnie (w sumie dowiedzieliście się tylko o moim nawyku dziwnych póz podczas czytania), ja miałam radochę z dowiedzenia się, że istnieje miętowa kawa (fuj!), więc wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani.

Miłego wtorku! Idę pić kawę. 

11 kwi 2016

"Łaska" Anna Kańtoch


Grzybobranie jest zwykle bardzo uspokajającym zajęciem; człowiek wstaje prędzej niż słońce, ubiera się ciepło, bierze ze sobą termos z gorącą herbatą i wyrusza w poszukiwanie leśnych skarbów. W 1955 roku pan Jan postanowił wybrać się na grzyby; szukał podgrzybków, prawdziwków, kurek... zamiast nich znalazł kilkuletnią dziewczynkę, która była cała we krwi i nie odzywała się ani słowem. Okazało się, że była to zaginiona przed tygodniem Marysia; co się z nią działo przez te siedem dni, nie wiadomo. Ciotka, która zajmowała się dziewczynką, zdecydowanie nie zgodziła się na przeprowadzenie śledztwa a sama zainteresowana nie miała żadnych wspomnień z tego okresu.

Minęło trzydzieści lat. Maria jest teraz dorosłą kobietą. Uczy w szkole, mieszka samotnie a jej jedyną rodziną jest stara ciotka, która walczy w szpitalu o swoje ostatnie dni na ziemskim padole. Maria ma problemy ze światem i z samą sobą; wie, że w jej dzieciństwie zdarzyło się coś okropnego, ale niepamięć nie pozwala jej się uwolnić od demonów.
Pewnego dnia, jak zwykle zresztą, Maria czuła się rozsypana i na kawałki i aby mieć dla siebie chwilę wytchnienia, nakazała klasie napisać kartkówkę. Jeden z uczniów, zamknięty w sobie i cichy Wojtek zamiast odpowiedzieć na zadane przez nauczycielkę pytania dotyczące lektury, narysował czwórkę dzieci, które stały dookoła przygarbionej, wielkiej postaci. Gdy kobieta zobaczyła ten obrazek poczuła, że jej pamięć zaczyna wyrywać się z odmętów niepamięci, jednak przez szok i naiwność, że obrazek ten jest niczym więcej niż tylko obrazkiem, zbagatelizowała sprawę.

Kilka dni później autora obrazka znaleziono powieszonego na drzewie...

W małym miasteczku, gdzie nawet diabeł nie mówi „dobranoc”, bo nie ma komu, zaczyna dochodzić do serii brutalnych morderstw. Maria czuje, że związane są one z wydarzeniami sprzed trzydziestu lat, jednakże jedyna osoba, która mogła wyjawić jej prawdę – ciotka – nie była zdolna ułożyć jednego sensownego zdania. Zaczyna się robić groźniej i mroczniej... Zaczyna rodzić się strach.

Z prozą pani Anny Kańtoch mam do czynienia po raz pierwszy i już mogę stwierdzić, że kobieta ma styl! „Łaska” z pozoru wydaje się być wpół kryminałem, wpół thrillerem, jednakże można tam dopatrzeć się akcentów nie do końca realnych i rzeczywistych. Cała otoczka sprawy, która rozgrywa się w niewielkiej polskiej mieścinie, tchnie surrealizmem; szczerze muszę przyznać, że przez połowę książki uważałam, że zakończenie jest iście fantastyczne, że zabójcą okaże się postać z baśni, legend i strasznych opowieści.

„Każdy jest zdolny do przemocy. To tylko kwestia odpowiednich okoliczności. Nawet święty mógłby zabić, gdyby odpowiednio go sprowokować.”

Autorka jednak mocno mnie zaskoczyła i przyznać muszę, że choć zakończenie lekko mnie swoją „normalnością” zawiodło, to w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że książka ta mnie rozczarowała. Wręcz przeciwnie – to jedna z lepszych polskich pozycji kryminałów; a na pewno najlepsza wśród autorek, bo chyba na zawsze pozostanę zdania, że mistrzami polskiego kryminału jest Bednarek i Darda.

Warto jeszcze nadmienić, że cała akcja książki dzieje się w roku 1985, czyli mamy okazję na nowo powrócić do czasów, gdy na półkach nie było nic, ale ludzie i tak byli szczęśliwi. Dla mnie ciekawą atrakcją było zobaczyć jak w tamtych czasach pracowała milicja i jak szybko nierozwiązane sprawy trafiały do kosza, bo szkoda było poświęcać na nie czas. To także możliwość obserwacji społeczeństwa, któremu przyszło dzielić wspólne lata i sąsiedztwo; w tamtych latach – choć nie są one zbytnio od współczesności oddalone – obowiązywało ciche przyzwolenie, by za drzwiami domu działy się rzeczy tragiczne i brutalne.
Odnoszę wrażenie, że w czasach PRL-u bano się wtrącać w sprawy innych ludzi; bo nie wypadało, bo się nie opłacało, bo „co ludzie powiedzą”...


Podsumowując, „Łaska” to dobra, trzymająca w napięciu książka, która wzbudza strach i niepokój lepiej niż jedna książka Kinga. Z pewnością styl autorki oddziałuje na psychikę czytelnika a nic nie jest ważniejsze w relacji pisarz-czytelnik, niż nić porozumienia.  


8 kwi 2016

Ciocia Agatka rozwiewa wątpliwości - ślubne przesądy


   Jutrzejszej nocy będę bawiła się pysznie na wieczorze panieńskim a tydzień później „wydawać” będę moją studencką kumpelę. Na szczęście trafiła w dobre, opiekuńcze męskie ręce, więc nie będę musiała siłą odciągać ją od ołtarza. Miesiąc później „wydaję” moją najlepszą przyjaciółkę i ta trafiła w jeszcze lepsze męskie ręce, więc i tutaj będę im kibicowała. I to z pierwszego rzędu.

   Jako, że w drugim przypadku dzierżyć będę ciężkie zadanie bycia świadkową, poczyniłam badania terenu, polegające na tym, aby sprawdzić jakie są ślubne przesądy. Naiwnie myślałam, że wszystko zamyka się w „coś niebieskiego, coś pożyczonego i coś starego”. Ha, nic bardziej mylnego. Jeśli martwicie się, bo nie znacie więcej niż pięciu przesądów to spokojnie – ciocia Agatka zaraz wam wszystko ładnie opisze.
 
   (Mam dziwne przeczucie, że "Ciocia Agatka rozwiewa wątpliwości - ..." stanie się nowym cyklem na blogu.)

   Przede wszystkim – w nazwie miesiąca musi być litera R. Moja koleżanka, która ślub ma w kwietniu próbowała ostatnio mi wmówić, że tam „r” jest, ale mimo że wierzyła w to z całej siły, na mnie to nie podziałało. Pech chce, że żadna z moich koleżanek życiowych ani ja sama nie bierzemy ślubów w miesiącach z literką R. Cóż, spotkamy się wszyscy na sali sądowej.

    Najlepiej jeśli ślub ma miejsce w kościele, w której chrzczona była panna młoda – pech chce, że od momentu moich chrzcin to momentu obecnego, miasto moje wybudowało mi nową parafię, zaraz pod samym blokiem. Kurdę a jeśli ściągnę tutaj księdza, który mnie chrzcił, to przesąd będzie zachowany? 

   Nie zaleca się ślubu w czasie adwentu, Wielkiego Postu oraz w Prima Aprilis – ha, co do tego ostatniego to się zgodzę. Pierwsza kłótnia a małżonek wypomni, że skoro ślub był 1 kwietnia to on żartował z całą tą przysięgą. I po ptokoch, jak to mówi sąsiadka moja.

   Osoba, która zakłada młodej welon, musi być panną – ha! Przez rok mogę jeszcze zakładać welony komu popadnie. Później sorry, nie dotknę się do żadnego, choćby się waliło i paliło!

   Tradycyjne coś białego, niebieskiego, starego, pożyczonego i nowego – coś białego (jak na przykład suknia) oznacza czystość (haha, nie oszukujmy się dziewczęta!) i wierność. Niebieski zapewnia potomstwo i wierność małżonka (widzicie? Nie miałam o tym pojęcia a podświadomie już zdecydowałam, że u mnie kolorem przewodni będzie niebieski.) Coś pożyczonego nie może być tylko pożyczone – musi być pożyczone od osoby szczęśliwej w małżeństwie – i tutaj się zaczynają schody, bo takich osób to ze świecą szukać. Coś nowego gwarantuje bogactwo – ciekawe czy o ile droższa nowa rzecz, tym większe bogactwo?

   Panna Młoda nie może mieć nic różowego, to przynosi pecha. Więc przykro mi kochane, ale różowa suknia ślubna odpada, bo z nieba zaczną lecieć żaby. A szarańcza zeżre cały wiejski stół.

   Nie należy przymierzać obrączek przed ślubem, przynosi to pecha – czyli trzeba żyć w strachu czy aby na pewno pasują. Ale co tam, przynajmniej lekka adrenalina będzie stała z wami pod ołtarzem. Obrączka na środkowym placu wróży zdradę – nie zostało niestety sprecyzowane czyją. Może jakieś dalekiej ciotki?

   Dobrym znakiem jest zobaczenie sroki lub gołębia latającego na niebie w czasie drogi do kościoła – kurde, chyba będę musiała zrobić rundkę po mieście, bo że do kościoła mam 3 minuty drogi, to ciężko będzie wypatrzyć ptactwo. Majowa koleżanka też ma dość blisko i może nie zauważyć gołębi. Ale od czego ma mnie? Będę rzucała ziarno pod kościołem, co by się zleciało całe stado. Pech, że kruki i wrony przynoszą pecha, więc będę musiała jakoś je eliminować. Jakieś pomysły?

   Jeśli czegoś się zapomniało, nie można wracać po to samemu – należy wysłać kogoś z rodziny. To mi się podoba, że będę mogła się innymi wyręczać. Gorzej jak tata będzie musiał wracać po tampony czy coś równie dla tatów wstydliwego.

   W sukni ślubnej powinny zaszyte być: kryształek cukru i okruszek chleba a w bucie powinien znaleźć się pieniążek włożony przez przyszłego męża, co ma zapewnić dostatek – nie dość, że znalezienie wygodnych butów graniczy z cudem, to w dodatku jeszcze dobrowolnie mam tam wsadzić pieniądz – a znając mojego narzeczonego to najchętniej włożyłby tam pięciozłotówkę, co by ten dostatek był spory.

   Łzy Panny Młodej podczas ślubu oznaczają szczęśliwe życie – płaczcie ile się da! Jak nie wzruszy was ceremonie to pomyślcie o bezdomnych kotkach czy osieroconych wiewiórkach.

   Jeżeli rąbek sukni przykryje podczas ceremonii but Młodego, to oznacza to, że rządzić w domu będzie Młoda – czyli inaczej mówiąc: „żegnaj sukienko w typu rybki, witaj princesko!”

   Osoba, która pierwsza wstanie z klęczek przy ołtarzu będzie w związku dominować – o, to będzie taka dodatkowa gimnastyka przed ołtarzem, żeby wyprzedzić swojego partnera!

   Osoba, która zbierze więcej monet rzuconych przez gości, będzie zajmowała się domowym budżetem – ha, co tam goście, trzeba upaść na kolana i zbierać, zbierać! Gorzej jak chce się wspólnie zajmować budżetem – będziecie musieli liczyć czy macie równą uzbieraną kwotę.

   Życzenia złożone przez przypadkową osobę zapewniają szczęście i gwarantują powodzenie w życiu – mogę się zatrudnić jako „przypadkowy gość” i za opłatą 9,99 złotych netto składać młodym przypadkowe życzenia. Znalazłam niszę w biznesie!

   Rzucanie w młodych ryżem gwarantuje szybkie rodzicielstwo – w sumie nic dziwnego, wystarczy spojrzeć ilu chińczyków jest na świecie.

   Plątające się nogi podczas pierwszego tańca Młodych oznaczać będą to, że nie będą zgodni w małżeństwie – kursie tańca, przybywamy! Bo inaczej już teraz możemy drukować papiery rozwodowe, jako że mamy wspólnie cztery lewe odnóża. Przy czym ja mam zgrabniejsze.

   W czasie wesela nie można zdejmować obrączek, bo „można je zdjąć na zawsze” - czyli nie wolno reagować na nawoływania „pokaż, pokaż, pokaż jaki masz grawer!” Ni cholery, pocałuj się w piętkę, nie wolno, wara od mojego serdecznego palucha!



   Kobietki, idę nakładać odżywki, maseczki i co się da, żeby jutro prezentować się pięknie. A Wam życzę jak najmilszego weekendu! :*

6 kwi 2016

#Jeżycjada "Dziecko piątku" - o śmierci słów kilka.


   Człowiek do szczęścia potrzebuje drugiego człowieka; prawda stara jak świat, niestety jednak ciągle w codziennym biegu o tym zapominamy. Związki się kończą, relacje rozpadają a my nic z tym nie robimy, wierząc naiwnie, że kiedyś będzie czas i okazja, by wszystko nadrobić. Niestety niekiedy okazuje się, że to „kiedyś” nie nadejdzie...

   Dzisiaj środa a więc czas na Borejków. Na najsmutniejszą i najbardziej rzewną część, która porusza temat bardzo trudny – śmierć.
Aurelia Jedwabińska, zwana Gienią i Orelką, mieszka u ojca i jego partnerki, Moniki. Czuje się bardzo nieszczęśliwa, nie może odnaleźć się w nowym miejscu a ponadto nie potrafi rozmawiać z własnym ojcem, do którego ma żal, że zostawił kiedyś ją i jej mamę, która była śmiertelnie chora. Mama Aurelii umarła i dopiero wtedy pojawił się ojciec, który wziął ją do siebie i zaczęli mieszkać niby razem a jednak przejmująco osobno.

   Pewnego dnia Aurelia pod wpływem impulsu postanawia pojechać do swojej babci do Pobiedzisk i spędzić tam wakacje. A babcia Orelki jest niczym książkowy ideał – ciepła, mądra starowinka, która pysznie gotuje i która zawsze ma w zanadrzu komplement dla wnuczki. Kobieta wie, że jej jedyny syn nie sprawdził się w roli ojca i że musi jakoś pomóc tej dwójce się dotrzeć, pokochać się na nowo.

   Mało jest w tej książce rozmów pomiędzy Aurelią a jej ojcem; kontaktują się telefonicznie raz na jakiś czas a biorąc pod uwagę, że cała akcja rozgrywa się w 1993 roku, nic więc dziwnego, że trudno jest znaleźć aparat telefoniczny i móc swobodnie rozmawiać, kiedy za człowiekiem stoi kolejka spragnionych rozmów ludzi. Mimo że ich rozmowy są krótkie, zdania często urywane a słowa ich wstydzą i uwierają, to widać, że relacja pomiędzy nimi powoli się zmienia. A zmienia się dlatego, że zmieniła się sama Aurelia; pod skrzydłami babci nauczyła się wybaczać i nie wstydzić się wyciągnąć dłoń do człowieka zbyt dumnego, by przyznać się do błędu.

   W tej części dużo jest także Gabrysi, Grzesia, Pyzy i Tygrysa; i jeszcze kogoś, kto dopiero ma się pojawić, mimo że już jest. Małego nowego członka rodziny, Ignacego Grzegorza, synka Gabrysi i Grzesia, który od samego początku sprawia, że jego mama – kobieta bardzo silna i energiczna – musi bardziej o siebie zadbać i zwolnić codzienny szybki bieg. Jakże miło się o nich czyta! O ich codziennościach, o docieraniu się „macocha” z dziewczynkami, o przygodach dziewczynek, których wszędzie pełno i które sypią łacińskimi sentencjami jak z rękawa a mimo to są tak dziecięco zwyczajnie urocze.

   Przyznać muszę, że nie lubię czytać o śmierci, o przeżywaniu jej, o godzeniu się z nią. Nic dziwnego, to zjawisko, którego się okropnie boję i które jest tak absurdalne i tajemnicze, że aż nie do zniesienia. Bo co się dzieje z nami po śmierci? I dlaczego bardziej cierpią ci, którzy na świecie zostają niż ci, którzy odchodzą?
   Po raz kolejny Małgorzata Musierowicz trochę uśpiła moje lęki i demony tymi prostymi zdaniami:

„Różne nam Pan Bóg daje zadania w życiu: umieranie też jest zadaniem. A że każdy ma coś do zrobienia na tym świecie i po to się rodzi, więc trzeba się posunąć, żeby dla innych też było miejsce.”

    Skoro nie możliwym jest ucieknięcie od śmierci i każdego z nas ona dopadnie w dwojaki sposób; bo wszyscy będziemy jej biernymi i czynnymi składowymi – może po prostu, najprościej, trzeba się z nią pogodzić? Z wysoko podniesioną głową witać każdy dzień i z każdym szczerym „dziękuję” żegnać dzień miniony? Może tyle tylko możemy i na nic zdadzą się nasze walki z wiatrakami? Możemy jeszcze jedno ewentualnie – dać się światu zapamiętać, bo wierzę naiwnie w to, że póki świat o człowieku pamięta to tak, jakby on trochę żył i trochę nadal był.

   Trochę jakby smutno się zrobiło prawda? Za oknem wiosna, ptaki latają i śpiewają jak szalone, psy węszą w trawie, ludzie się szerzej uśmiechają a ja tutaj o takich trudnych tematach. Ale wiecie co? Z trudnymi tematami trzeba się oswajać, bo ich omijanie nic nie da. I może jak już oswoimy sobie to, co trudne, to, co radosne i piękne będzie mocniejsze i bardziej widoczne?  


PS- 100 000 wyświetleń! Dziękuję Wam serdecznie, teraz będę walczyć o milion! <3
W tym czasie opublikowałam 199 wpisów, z czego najchętniej czytaliście o:

Jesteście wielcy! Wasze komentarze często powodowały, że rosły mi skrzydła i później rodzina i znajomi musieli sprowadzać mnie na ziemię! Mam nadzieję, że faktycznie czytacie to, co wam polecam i że faktycznie się wam to podoba! Że moje przemyślenia, głupoty które tu opisuję a które mi rodzą się w mózgu naprawdę się wam podobają. 

Powiedzmy sobie szczerze - nie byłoby tego bloga bez was. Dlatego serdecznie dziękuję! Wszyscy macie ode mnie wielką muffinkę, jak tylko się spotkamy!