31 sie 2016

Jedna z lepszych polskich książek - o miłości, o glejaku i o przetrwaniu. "Dzień cudu" W. Sawicka


„Trzęsła się cała moja nijakość, od patyczkowatych nóg, przez wąskie biodra, płaskie piersi, mysie włosy, aż po mój guz gdzieś głęboko w mózgu. Trzęsło się całe moje bezbarwne dwadzieścia pięć lat.”

   Hanka ma raka. Cóż, w dzisiejszym świecie to żadna nowość, ani żadna inność. Można by rzec – taki urok dzisiejszej rzeczywistości, że ten nieprzyjemny stwór zaczyna się gościć w naszym organizmie i szukając sobie odpowiedniego miejsca, powoli nas zabija. U Hanki rak umiejscowił się w mózgu, w takim miejscu, z którego nie można go żadną siłą wyciągnąć. W medycynie ten rodzaj nowotworu nazwano glejakiem.
   Glejak. Nieprzyjemne słowo, lepi się w ustach, nadwyręża język.

   Hanka nigdy nie miała łatwo i zawsze zgadzała się na bylejakość. Chciała być przebojową singielką, chwytającą życie obiema rękami, ale jej brak werwy i śmiałości spowodował, że wyszła za mąż za człowieka, którego na dobrą sprawę nawet nie kochała. Ot, był, chciał ją, więc zgodziła się ślubować mu wszystko co najważniejsze do grobowej deski. I pewnie trwałaby tak w zawieszeniu do później starości, gdyby nie ten glejak. Bo Robert, jej mąż, stwierdził, że nie podobał takiej odpowiedzialności i nie ma dość sił, żeby patrzeć jak jego żona powoli umiera. Dlatego odszedł, obiecując płacić jej rachunki i w miarę możliwości ją utrzymywać.

„Mój rak miał mnie. Kochał mnie tak samo mocno, jak ja go nienawidziłam.”

   Piotr, drugi bohater tej powieści, jest pisarzem i z charakteru przypomina mi trochę dziennikarza Najsztuba – człowieka skrytego, lekko ironicznego, lubiącego własne przyzwyczajenia i nieskorego do zmian. Piotr żył samotnie, sporadycznie uprawiając sex z Elą, która pewnego poranka stwierdziła z całą kobiecą stanowczością, że powinni się pobrać. Jak pewnie się domyślacie, po kilku stron perypetii i przygód, Piotr i Hanka – z glejakiem na doczepkę – spotkają się i narodzi się między nimi miłość.

   I tak, ta książka jest o trójkącie. Tylko, że tym trzecim jest rak, którego nie sposób się pozbyć.

   Oprócz glejaka, kłody pod nogi rzuca im i sama Hanka, która ciągle ucieka; od uczucia, od umierania, od Piotra, od rzeczywistości. Niby to książka o miłości, jednak bardzo jej tam mało. Więcej jest tam żalu, rozpaczy i niezrozumienia. I nie ma się co bohaterce dziwić, bo kto miałby w sobie na tyle egoizmu, żeby związywać ze swoją śmiercią młodego faceta w sile wieku?

   Muszę z całą pewnością stwierdzić, że to jedna z lepszych polskich książek. Nie w tym miesiącu, roku czy dekadzie. To jedna z lepszych książek w ogóle. Porusza temat bardzo trudny, w którym łatwo jest zahaczyć o patetyczne tony, albo o żałosny rakowy humor. Autorka jednak zgrabnie balansuje na cienkiej granicy, która oddziela dobrą powieść od kiczu.
To nie tylko książka o tym, jak ludzie przyswajają sobie wiadomość, że własne komórki go zabijają. To również nie tylko opowieść o tym, jak ciężko jest patrzeć na osobę, która powoli gaśnie. To przede wszystkim historia o tym, jak może pokochać osobę, nad którą ciąży wyrok. Zwykle zakochując się, widzi się w marzeniach wspólną świetlaną przyszłość – wspólny dom, dzieci, starość spędzaną na tarasie przy szklaneczce porto lub kubku gorącej herbaty. Piotr zakochując się w Hance mógł widzieć tylko szpitalne sale, zastrzyki, kroplówki i powolne umieranie kobiety. A jednak mimo to zgodził się na te kilka miesięcy, tygodni, które jej pozostały.

   Być może zakończenie niezbyt mnie urzekło, ale reszta książki jest na tyle dobrze napisana, że wybaczę autorce to, że miała inne plany co do dalszego życia swoich bohaterów. W sumie to jej prawo, jej historia.


   Za możliwość zapoznania się z tą pozycją dziękuję serdecznie wydawnictwu

25 sie 2016

"Szczęście w nieszczęściu" Izabella Frączyk


   Zacznę niestandardowo, bo od okładki. Zwykle nie zwracam na nią uwagi a jeśli zwracam to w głębi siebie i nie opowiadam wam o tym jakie zrobiła na mnie wrażenie. Tutaj jednak jest inaczej, bo jestem zauroczona trampkami pani na okładce! Tak zauroczona, że z miejsca dałam książce wielkiego plusa.
   Czy było warto?

   Klarę, główną bohaterkę poznajemy w trudnym momencie jej życia. Straciła ukochaną babcię i pracę, pozostał jej tylko weekendowy narzeczony, którego wprawdzie nie kochała, ale który zapewniał jej rozrywkę w piątkowe i sobotnie wieczory. Powiedzieć o Mirku, że był nieprzyjemnym typem mężczyzny to mało; powiedzieć o Klarze, że była głupia, pozwalając się tak traktować, to duże niedomówienie.

„- Czy ty przypadkiem czegoś nie paliłeś? - zirytowała się.
-- No pewnie, że paliłem. W końcu jestem w Holandii, ty tępa kobieto! Kto by pomyślał, że taka inteligentna, a głupa rżnie! Odebrałaś to pranie?”

- dla waszej wiedzy – nie, nie odebrała prania.

   Klara to typ kobiety całkiem odmienny niż ja; nie wstydzi się krzyczeć na swój samochód na środku zatłoczonego parkingu, płacze rzewnie i odważnie prezentując światu swoje podpuchnięte oczy i zakatarzony nos i podoba jej się układ „przyjaciele z dodatkami”, jeśli wiecie o czym mówię. Z taką dziewczyną mogłabym się zakolegować, ale na pewno nie taką kobietą chciałabym być. Ale miło jest poczytać o bohaterkach, które są całkowicie odmienne ode mnie.

   W każdym bądź razie, Klara w końcu przeciera ze zdumieniem oczy i spostrzega z kim się związała i w rezultacie rozstaje się z upalonym Mirkiem. Bez pracy, bez rodziny, bez chłopaka, z zepsutym samochodem – cóż, z takim stanem rzeczy można zrobić tylko jedno. Zacząć wszystko budować od początku.
   Tak, jest to typowo babska książka, z całym tym love-story. Tak, to taka typowa opowiastka o zakochanej niej i o zakochanym nim. Jednak co miłe i zaskakujące, romantyzm w tej książce jest iście „męski”. Brak jest tutaj patetycznych wynurzeń o wielkiej miłości, brak jest fajerwerków wybuchających na głowami zakochanych i brak jest całej tej otoczki z gołębi i czerwonych serduszek fruwających nad każdym słowem.

„Ponieważ dowiedziałem się wczoraj, że jesteś, hm, niczyj, postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Jeśli tylko zechcesz, możesz być moja. Chętnie cię przygarnę.”

   Treść tej książki niesie ze sobą pewną miłą, przyjemną prawdę, o której często zapominamy – co by się nie działo, jak źle by nam w życiu było, los, Bóg, Jahwe, Latający Potwór Spaghetti, czy w kogo tam wierzycie, ma dla nas plan. Nie zostaliśmy zostawieni sami sobie, jesteśmy częścią czegoś większego i musimy pamiętać o tym, że gdyby nie my, to świat wyglądałby całkiem inaczej, chociaż trudno uwierzyć w tak absurdalne zapewnienie.

   Człowieku! Nawet jeśli masz nos tak duży, że zakrywa ci całą twarz, nawet jeśli bekasz po zjedzeniu pomidorówki, nawet jeśli jesteś humorzasta i obrażasz się za żarty o blondynkach, nawet jeśli twoją życiową ambicją jest obejrzenie całej serii „Gry o tron” - tam gdzieś w świecie czeka na ciebie druga połówka. Ktoś, kto pokocha cię bezinteresownie i kto będzie kochał twój za duży nos, będzie ze spokojem słuchać bekania przy pomidorówce, obejrzy z tobą serial i będzie całował cię po rączkach, żeby humory poszły precz.

   Książka ta została „napisana na nowo”. Kilka lat temu pojawiła się na rynku wydawniczym pod tytułem „Pokręcone losy Klary” i autorka po latach zdecydowała się tchnąć w opowieść nowe życie i – nauczona doświadczeniem – poprawiła w niej to i owo. Nie czytałam pierwotnej wersji, więc trudno mi powiedzieć czy zmiana jest czy jej nie ma, ale ogólnie książkę oceniam na plus. Tak jak i trampki na okładce.  


22 sie 2016

"Księga wieszczb" - coś więcej niż książka.


   Kiedy Simon był małym chłopcem, jego mama uczyła go prawidłowo nurkować. Dzięki jej lekcjom chłopiec nie bał się morskich fal i potrafił wytrzymać pod nimi ponad dziesięć minut; pewnego dnia jego mama, jak co rano, przyrządziła dla niego i dla jego siostry śniadanie, po czym wyszła z domu i weszła w morskie fale, dając się porwać temu zgubnemu żywiołowi.

   Od tamtej pory Simon i jego siostra Enola zostali sami na świecie i musieli ramię w ramię stawić czoła dorosłemu życiu. I pewnie wszystko w końcu jakoś by się ułożyło, gdyby nie to, że pewnego dnia Enola postanowiła dołączyć do wędrownego cyrku i zniknęła z życia Simona. Został sam w starym domu, który stał na skraju klifu i który każdego dnia przybliżał się do swojego nieodwołalnego upadku do morza.

   Pewnego dnia do Simona trafia tajemnicza stara książka, w której znajduje się nazwisko jego babci – kobiety, której nie znał, ale która – podobnie jak jego siostra – należała do cyrku i która straciła młodo życie w odmętach fal. Po lekturze książki Simon odkrywa, że wszystkie kobiety z jego rodu czeka ten sam los – śmierć w falach oceanu, dokładnie w tym samym dniu, w odstępie kilkunastu lat. Parę tygodni przed tą feralną datą jego siostra powiadamia go o niespodziewanym powrocie do domu, do zatoki, gdzie niegdyś życie oddała jej matka. Czy Simon zdoła ocalić jej życie? Czy da się przezwyciężyć tajemne siły, które wzięły się nie wiadomo skąd?

   „Księga wieszczb” jest bardzo specyficzną pozycją; można porównać ją do perełki, która leży pomiędzy szlamem i brudem morskiego dna. Pośród tych wszystkich obyczajówek, kryminałów i thrillerów, ta pozycja jest bezwzględnie inna, nietypowa. I nie jest łatwa. Mimo, że skończyłam czytać tą książkę kilka tygodni temu, dopiero dzisiaj wiedziałam co o niej napisać i jak to napisać. Los Simona i jego siostry jest dziwny. Poplątany. Nie z tego świata. A jednak, jakimś sposobem, wciąga jak opowieść snuta przez bliskiego przyjaciela.

   Mimo, że cała akcja toczy się wokoło cyrkowej areny, to jest to inny cyrk niż ten który znamy z dzieciństwa. To miejsce pełne klątw, sekretów i magii. Autorka nie opisywała cyrku współczesnego, tylko taki, który istniał wiele lat temu i był zbiorem ludzi naprawdę nietypowych, wymykających się wszelkim normom. Teraz cyrk to miejsce dla aktorów, wygimnastykowanych akrobatów i odważnych treserów i – nie oszukujmy się – to machina zarabiająca naprawdę duże pieniądze. Natomiast cyrk z „Księgi wieszczb” to społeczność „adoptująca” podobnych sobie dziwaków, wielka patologiczna rodzina, która wędrowała przez świat i zabawiała ludzi po to, aby wyżyć jakoś w ciężkich czasach.

   Ciężko jest pisać o książce tak trudnej; pomimo dość przejrzystej fabuły i wartkiej akcji, drugie tło, które majaczy się jakby pod napisanymi słowami, dotyka niemal filozofii, sprawiając, że czytanie tego wymaga wiele uwagi i zastanowienia. Ta książka z pewnością wnosi w życie czytelnika o wiele więcej, niż wydawałoby się to na pierwszy rzut oka. Ta historia to – jak dla mnie – wielka metafora ludzkiego życia. Opowieść o tym, że ciągle coś tracimy, ale i coś zdobywamy, chociaż ciężko jest to zauważyć. Bo człowiek już tak ma, że stratę zauważy od razu a zdobycie czegoś dopiero po czasie.

   To także ukazanie tego, że patetyczna sentencja, że nie liczy się cel a droga, jest prawdziwa. Cel cieszy nas przez chwilę, przez jedno westchnienie wszechświata. Droga natomiast nas kształtuje, temperuje nasze charaktery a to jak się podczas niej zachowujemy, definiuje nas jako ludzi.

„Kiedy znajdziesz książkę, którą pokochasz, zawsze będziesz pamiętał uczucie, jakie w Tobie wywoływała, jej wagę i to, jak leżała w Twojej dłoni.”

   „Księga wieszczb” to także wielki hołd oddany wszelkim książkom; bo to właśnie książka gra tutaj jedną z pierwszoplanowych ról; po cichutku, trochę na uboczu, ale prawdą jest, że gdyby nie ona, to cała ta historia nie miałaby sensu.

 Polecam. Szczególnie jeśli oczekujecie od książki czegoś więcej, niż tylko rozrywki.

19 sie 2016

Eksperymentalna recenzja - "Co nas kręci, co nas podnieca"


   Na wstępie muszę się wam przyznać do grzechu – nigdy nie oglądałam żadnego filmu Woody'ego Allena. Cóż... do dzisiaj. Recenzja powstawała o pierwszej w nocy, więc za chaotyczność wielkie sorry!

   Stwierdziłam, że czas w końcu poznać tego mistrza od ironii i sarkazmu, bo skoro chcę kiedyś zająć jego miejsce, to muszę wiedzieć, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Długo przeglądałam listę jego filmów i miotałam się między najnowszymi produkcjami a klasykami, bo jak wiadomo, mistrzów powinno poznawać się od początku ich drogi a nie od końca. Jednak jestem buntowniczką i wybrałam film ani nowy, ani stary – z samego środka dostępnej listy. Trafiło na „Co nas kręci, co nas podnieca.”

   Ah. Zaznaczyć muszę, że ta recenzja będzie czymś w rodzaju eksperymentu – bo nie napiszę jej po skończonym seansie, nie dam swoim neuronom odetchnąć w spokoju, Będzie pisana na bieżąco podczas oglądaniu filmu. Gotowi?
Pierwsze pięć minut i już niespodzianka – myślałam, że to w „Deadpoolu” po raz pierwszy zbudzono barierę pomiędzy bohaterami a widzami. Jak się okazało – Allen go wyprzedził i sympatyczny dziadzio-główny bohater doskonale zdawał sobie sprawę, że obserwuje go pełna kinowa sala.

 W historii właściwej Boris – główny bohater i nasz narrator – jest naukowcem, który zajmuje się teorią strun. I cóż... nie jest do końca normalny. Uważa, że świat to zło, złożone z pieniędzy, bogaczy i niebezpiecznych mikrobów a swoimi tyradami o niemoralności ludzkiej obarcza swoją żonę o 4 nad ranem, co się kobiecie nie podoba. I nic dziwnego, też miałabym obiekcje.

   Po krótkiej, aczkolwiek żarliwej kolejnej przemowie na temat ich nieidealnego związku Boris próbuje się spektakularnie zabić, rzucają się z okna. Niestety, trafia na baldachim i cóż... zaczyna całkiem nowe życie, które nie jest łatwiejsze od poprzedniego. Ale z pewnością inne. Zamieszkał w obskurnym mieszkanku, rozwiódł się z żoną, która nie chciała z nim rozmawiać o 4 nad ranem, uczył małych chłopców grać w szachy i prowadził powolne, niczym niezakłócone życie. Do momentu, gdy pod jego drzwiami znalazła się młoda dziewczyna szukająca czegokolwiek do zjedzenia (najlepiej owoców morza, chociaż sardynki z puszki też ją zadowoliły.)

   Wyprowadziła się z rodzinnego domu, od bogatych rodziców, których jedynym celem było pobożne życie z całym jego przepychem i przyjemnościami. Zamieszkała z Borysem, którego zaczęła uważać za geniusza i powoli, powolutku, słodka blondyneczka Melody zaczęła zmieniać życie starego, smutnego i cynicznego Borysa. Ale jeśli myślicie, że wszystko skończyło się banalnym happy endem to cóż... nie oglądaliście nigdy filmów Allena.

   Muszę przyznać, że dawno nie widziałam tak ciepłego, tak prawdziwego w swoim przekazie filmu. Poruszane były wszystkie możliwe kontrowersyjne kwestie – homoseksualizm, homofobia, rasizm, związki ludzi oddalonych od siebie wiekiem – a mimo to wydźwięk tych słów nie był ostry, nie trącił kontrowersją. W tym filmie brak jest wartkiej akcji; przypomina ona raczej sędziwego żółwia, który powoli zmiesza do celu a cel ten okazuje się być miejscem, gdzie woda jest piękna i przejrzysta. Tak samo jest z tym filmem – nie wiadomo dokąd zmierza, ale kiedy już tam dotrze, widzi się klarowną mądrość i prawdę w całym przekazie.

   Nie wiem jak sytuacja wygląda w pozostałych filmach, ale „Co nas kręci, co nas podnieca” to grotesk w najlepszych swoim wydaniu. To film, w którym nie fabuła jest najważniejsza i bardzo dobrze – bo w tym wypadku liczy się to, co pomiędzy. Nie chodzi o wielkie uczucia, o miłość, o pretensje, czy o złości; chodzi o ludzkie życie, które toczy się pomiędzy tymi zdarzeniami. Allenowi rozchodzi się o codzienność, o której ciągle zapominamy, skupieni jedynie na wielkich momentach naszego życia. I może to jest jedna z tych prawd, które powinniśmy wynieść z kina – celebrujmy naszą codzienność. Kawę wypitą co rano, pranie nastawiona na 40 stopni, deszcz uderzający w szyby i kłótnie przy zapałce o niezapłacony rachunek za prąd. Bo jeśli nie będziemy się cieszyć normalnością, to czym mamy się cieszyć?


„Świat się kręci? Czemu my byśmy nie mieli?”

16 sie 2016

Podłość ludzka nie zna granic - czyli kilka anegdot z ostatnich dni


   W niedzielny wieczór spotkałam się ze znajomymi mojego najwspanialszego i jak to przy spotkaniach towarzyskich bywa – każdy opowiadał co u niego słychać, co się ostatnio zmieniło i co zabawnego wydarzyło się w okolicy. Znajoma zaczęła opowiadać o swoim koledze, nazwijmy go W. (bo i tak nie pamiętam jak on miał na imię), który jest dorosłym facetem, pracującym i zarabiającym dość dużo. Otóż W. został niedawno zaproszony na wesele. Stwierdził zawczasu, że nie za bardzo lubi państwa młodych, więc do koperty włożył im 200 złotych, co by z niego nie mieli zbyt dużego zysku. Stojąc jednak w kolejce do składania życzeń W. stwierdził wewnętrznie, że nie lubi młodych nieco bardziej i udał się do łazienki, gdzie wyciągnął z koperty banknot pięćdziesięciozłotowy i usatysfakcjonowany z powrotem zajął miejsce w kolejce. Jednak po chwili jego zwoje mózgowe zapaliły się niczym czerwona lampka w filmach akcji i uznał, że przecież oni są bogaci, to po co on im aż tyle pieniędzy będzie dawał? I znowu udał się w ustronne miejsce aby wyciągnąć kolejny banknot.
   Nie rozumiem dlaczego według znajomych ta historia była „fajna i zabawna” a z W. to „jest taki żartowniś”. Wesela nie robi się dla pieniędzy – co każdy powtarza z uporem maniaka – ale jeśli już się na nie idzie i w dodatku jeśli ma się pieniądze, to warto dać chociaż za to, co się przeje i przepije. A jeśli się młodych nie lubi, to się zostaje w domu, prawda?
   EDIT - z powodu komentarzy dodam tutaj, co by tam się nie rozpisywać - racja, nie chodzi o to, żeby w kopertę włożyć tyle, co młodzi wydali na jedzenie i picie gościa. Daje się to, co się ma a jak się nie ma to się po prostu przychodzi i nikt się o to nie obraża. Jednak jeśli pan W. zarabia miesięcznie kilka tysięcy i ma kasy pod brodę a żal mu 50 złotych dla gości, to według mnie jest coś nie tak. Bo mi osobiście byłoby po prostu głupio i chociażbym im ręczniki głupi kupiła. 

"Człowiek nie jest bogaty tym, co posiada, lecz tym, bez czego potrafi się obejść." 

   Sytuacja druga. Napisał do mnie ostatnio pewny pan „Janusz-biznesu” z pewną propozycją. Otóż zaproponował mi, że za napisanie dla niego stu artykułów (każdy po 2 strony A4) zapłaci mi 50 złotych. Artykuł za pięćdziesiąt groszy, czyli strona za groszy dwadzieścia pięć. Nawet na bułkę by mi nie starczyło, bo ze mnie krezus i jadam takie, co kosztują 60 groszy.
Normalnie sprawę bym wyśmiała a maila wyrzuciła do kosza, ale coś mnie podkusiło i napisałam do pana, czy aby dobrą stawkę napisał, bo – kto wie? - może jedno zero mu się gdzieś schowało. Pan napisał, że w sumie mam rację, bo nie zaznaczył, że 50 złotych brutto a nie netto.

   Co do moich przygód z poszukiwaniem pracy – teraz już nie szukam, otwieram coś swojego – to znalazłam raz ogłoszenie, że w mieście moim wojewódzkim szukają osoby do prowadzenia biura. Wysłałam CV, po kilku dniach odezwała się miła Pani, że zapraszają mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałam, zapłaciłam całe 6 złotych za bilet autobusowy, uciekałam przed deszczem, bo oczywiście parasola nie miałam, ale w końcu dotarłam. Zasiadłam przed Panią a ona mnie pyta na jakie stanowisko aplikuję. Trochę się zdziwiłam, że Pani nie wie po co przyszłam, ale powiedziałam zgodnie z prawdą, że na stanowisko osoby prowadzącej biuro. Kobiecina zrobiła oczy jak pięć złotych i pyta czy na pewno. Po kilku minutach i dwóch rozmowach Pani z kierownikiem okazało się, że ogłoszenie faktycznie „zostało tak sformułowane, ale oni szukają ankieterów a jeśli piszą to wprost, to mniej ludzi do nich przychodzi.”

   Ale, żeby nie było, że jestem bez winy, raz i ja dopuściłam się okropnej ludzkiej podłości. Miało to miejsce w zeszłą środę, kiedy to kupowałam w Rossmannie maszynki do golenia dla mojego najwspanialszego. Stanęłam w kolejce do kasy a że przede mną pani kupowała tysiące dezodorantów i tuszy do rzęs a mi zachciało się pić, zrobiłam krok w bok i sięgnęłam po sok i grzecznie z powrotem stanęłam na swoim miejscu.
   Chwilę później – gdy pani przede mną miała na rachunku dopiero 300 złotych a w koszyku jeszcze sporo asortymentu – coś zaczęło za mną buczeć. Kulturalnie zignorowałam, chociaż mnie korciło zobaczyć o co chodzi. Wiecie, silna wola i tak dalej. Po chwili jednak buczenie przeszło w wysokie szeptane alty i usłyszałam: „krowa jedna się wepchała”. Odwróciłam się, za mną stało dziewczę nastoletnie z chłopakiem pod rękę i patrzyło na mnie w rządzą mordu w oczach. Zrobiłam szybki rachunek sumienia i uznałam, że widocznie się wepchałam po tym jak sięgnęłam po sok i nie powiem – głupio mi się trochę zrobiło, bo nie byłam nawet świadoma, że komuś krzywdę robię i że nagle zostaję porównana do zwierza gospodarskiego.

Myślicie, że przepuściłam dziewczynę? Otóż nie. Taka jestem podła, że nie dość, że się wepchałam, to potem jeszcze zignorowałam jej buczenie dalsze (buczała póki nie odeszłam od kasy) i spokojnie kupiłam, co miałam kupić. Znowu pojawiają się u mnie oznaki buntu.