Strony

28 lip 2016

"Skrajnie Mylne Sygnały" czyli parodia wszelkich erotyków.


   Zapewne każda z was była kiedyś szalenie zakochana; na tyle szalenie, że zachowywałyście się irracjonalnie i kiedy trochę już otrzeźwiałyście z tego amoku stwierdzałyście z zażenowaniem, że byłyście typowym przykładem „miłosnego haju”. Jeśli jednak jakimś trafem nigdy nie byłyście w takiej sytuacji, bądź pogrzebałyście ją w odmętach pamięci, aby więcej się nie wstydzić, to książka „Skrajnie Mylne Sygnały” uświadomi was lub pomoże wam sobie przypomnieć co znaczy być szalenie zakochanym.

   Bri była zakochana i nie było w tym nic dziwnego. Była kobietą i kochała mężczyznę, więc pod względem biblijnym wszystko w tej kwestii przebiegało prawidłowo. Miała trzydzieści lat i jej partner też był już pełnoletni, więc o pedofilię nikt nikogo nie mógł oskarżyć. Żadna ze stron nie przymuszała też tej drugiej do związku. Jedyną rysą na ich miłości było to, że ukochany Bri, Luca, miał żonę. I wcale nie zamierzał od tej żony odchodzić bo – takiego dobrego powodu to jeszcze nie słyszałam – musi spłacić z nią kredyt za mieszkanie. Jednak wspólna hipoteka łączy mocniej niż ślubna przysięga.

„Powiedzmy to wprost, istnieje tysiąc powodów, dla których jestem w nim zakochana, i powstanie kolejnych tysiąc, kiedy wreszcie zamieszkamy razem.”

   Głównym problemem mężczyzny, oprócz niespłaconego kredytu, jest wieczny brak czasu. Nie dość, że biedaczyna musi spędzać w pracy całe dnie, to później pędzi do żony, aby wypełniać małżeńskie obowiązki. Tak więc sprytnie swój romans przeniósł do sfery sms-owej z kilkoma tylko wyjątkami, gdy przyjeżdżał do Bri, żeby zjeść u niej kolację i zażyć innych, niekoniecznie kulinarnych, przyjemności.
   Trzeba przyznać, że facet wie, jak oczarować kobietę; wysyła jej takie romantyczne smsy, że sama bym na nie nie wpadła a czasami w przypływie wyższych uczuć łaskawie zgadza się zostać u kochanki na noc, co wprawia ją w istną ekstazę. Ale zrządzeniem losu nigdy do niej nie dociera. Wiecie, przeszkadzają mu w tym korki lub żona, która rzuca w niego wazonem i nadwyręża mu bark.

   Muszę zaznaczyć, że nie oceniam Bri w najmniejszym nawet stopniu. Jak wspomniałam już we wstępie, kobiety w szale miłości są irracjonalne i zachowują się głupio – a przynajmniej ja się tak zachowywałam, gdy zaczynałam się zakochiwać i dlatego daję rozgrzeszenie bohaterce już na początku. Ciągle jednak wierzyłam w to, że w pewnym momencie dziewczyna się opamięta, rzuci smartfona i Lucę (chociaż w przypadku tego związku wystarczyło wyłączyć telefon, aby rzucić Lucę) i znajdzie sobie kogoś odpowiedniego.

   Główna bohaterka to taki typ osoby, której nie da się nie lubić. Lekko roztrzepana wariatka, dzięki której można się zdrowo pośmiać; to prawie taka osoba jak ja. Nie zawsze do końca ogarnia rzeczywistość, ale dzielnie usiłuje stawiać jej czoła. Ja polubiłam ją w momencie, gdy Luca zaczął uprawiać z nią sex przez telefon a biedaczka nie wiedziała co się dzieje i co ma robić, ale ochoczo udawała, że podobają jej się świństwa szeptane przez kochanka zza zamkniętych drzwi łazienki – żeby żona nie usłyszała.
   A skoro już jesteśmy przy sex-telefonie, czyli przy głównym wątku erotycznym tej książki, to muszę dać autorce wielkiego plusa za fantazję i innowację. O ile większość babskich książek żeruje na tym, aby jak najczęściej rozpalać zmysły czytelniczek o tyle „Skrajnie Mylące Sygnały” wyśmiewają się na całego z sexu. Wspomnę tylko, co by wam nie zepsuć przyjemności czytania, że gdy Luca prosi przez telefon Brie aby go wychłostała, ta uderzała świeżo kupionym porem w blat stołu, imitując uderzenia bicza. Nie ma jak pomysłowość.

„-Wylej mi gorący wosk na pierś, proszę!
-Gorący wosk... na pierś... Okej, proszę, wylewam, kap, kap, czujesz?
-Tak – mruczy z rozkoszy. - Oooo, właśnie tak, ale parzy!”

   Cała książka jest urocza, zabawna i po prostu trzeba ją przeczytać. Dla relaksu i po to, żeby nauczyć się prowadzić sex-telefony, bo jak się okazuje to nie taka prosta sztuka. Szczególnie, jeśli partner nagle odkryje w sobie sado-masochistyczne ciągoty i trzeba będzie walić porem w blat. Albo udawać, że leje się komuś wosk na pierś. Polecam serdecznie a za książkę dziękuję wydawnictwu


26 lip 2016

Ciocia Agatka ponownie rozwiewa wątpliwości - ślubne przesądy po raz drugi


   Pamiętacie może mój post z początku kwietnia o ślubnych przesądach? Jeśli nie, to z radością i chęcią przypominam – KLIK. Publikując go myślałam, że dzięki mnie wiecie już o nich wszystko, jednak jak się okazało, stare książki i internet kryją o wiele więcej ślubnych przesądów niż mogłam się spodziewać. Oto kolejna – mam nadzieję – ostatnia porcja informacji. I na dodatek i na pocieszenie kilka ślubnych zagranicznych obrzędów.

   Buty ślubne panny młodej powinny stać na parapecie do dnia ślubu - podobno gwarantuje to pogodę. O i cała zagadka rozwiązana, nie ma się co przejmować i odmawiać paciorków za słoneczną pogodę. Wystarczy ślubne buciki umieścić na parapecie i problem z głowy; idealne 25 stopni Celsjusza gwarantowane nawet w listopadzie.

   Pan Młody wg. starego zwyczaju powinien prowadzić Pannę Młodą z lewej strony, aby prawą ręką móc odganiać złe moce, które chciałyby przeszkodzić w zawarciu związku – i się wyjaśniło dlaczego pan młody zawsze był po prawej stronie (ubolewam nad tym, bo będę stała gorszym profilem do gości weselnych i nie wiem jak sobie z tym poradzę psychicznie i emocjonalnie.) Teraz zamiast złych duchów Pan Młody może odganiać nadgorliwe ciotki, chcące wycisnąć na policzku Młódki soczystego buziaka okraszonego karmazynową szminką, co zniszczyłoby perfekcyjny makijaż.

   Państwa młodych na weselu można powitać dwoma kieliszkami z przejrzystym płynem - w jednym jest woda, a w drugim wódka. Młodzi wybierają dla siebie kieliszek i muszą go wypić do dna. Ten, komu dostanie się wódka będzie rządził w małżeństwie – i tu pojawia się dylemat, bo nie chciałabym trafić na wódkę, bo nie potrafię wypić naraz jednego kieliszka – wiem, trudno w to uwierzyć – ale chciałabym w tym małżeństwie jednak rządzić ^^

  Czytając różne fora, często natykam się na pytania innych narzeczonych, które zastanawiają się, czy w dniu ślubu kupić Panu Młodemu prezent i co miałoby to być. Ogólnie samo pytanie uważam za głupie dziwne, bo po co kupować mu jakiś specjalny prezent? Kojarzy mi się to z formą zadośćuczynienia – wiecie, kawaler traci wolność a ukochana w zamian daje mu jakiś prezent. Co by za bardzo nie rozpaczał, że na jego palcu pojawi się obrączka. Ale nie o tym teraz. Niektóre z młodych decydują się wręczyć ukochanym zegarki, natomiast według przesądu nie należy nigdy prezentować zegarka, ponieważ odlicza on czas do rozstania.

   Zabobony nie ominęły także kwestii bukietów. O ile dopiero wczoraj dowiedziałam się, że w pierwszą rocznicę ślubu należy ususzony bukiet ślubny spalić, aby miłość między małżonkami ciągle płonęła, o tyle o drugim przesądzie wiedziałam już wcześniej. Otóż, jeśli w bukiecie ślubnym znajdą się kalie, to pierwszy umrze mąż. Mi w ogóle kalie kojarzą się tylko i wyłącznie z pogrzebowym nastrojem, ale co kto lubi.

   O welonie wspominałam już co nieco w poprzednim poście, jednak teraz muszę was doinformować. Otóż kobieta, która założy Pannie Młodej welon na głowę, ukradnie jej także przyszłego męża. Tak więc moje drogie koleżanki i przyjaciółki – łapy precz od mojego welonu!
Ah i welon był niezbędny, aby uchronić Pannę przed złymi duchami, które krążyły nad jej głową. Jeśli więc zdecydowałyście się na woalkę albo wianek to może w was wstąpić zły duch; ale nie martwcie się, mój kolega twierdzi, że przed ołtarzem zawsze rodzi się demon i nazywa się „żona”.
   Jeżeli będziecie wybierać kiedyś starostę, to pamiętajcie, że musi być to urodziwy mężczyzna z obrączką na ręku, który jest na tyle zaradny, żeby zarządzać całym weselem.

   Ciekawym staropolskim zabobonem, który idealnie będzie pasował do naszej sytuacji, jest przyniesienie przez Pana Młodego wiadra wody do domu swojej lubej, jeśli miał tam zamieszkać po ślubie. Niestety nie znalazłam nigdzie co miałoby to zapewniać, ale może jest to analogia do sytuacji, gdy Panna Młoda zamieszkuje w domu swojego nowego męża i w czasie wprowadzki zakrywano rękami otwór w piecu, bo wierzono że w przeciwnym razie teściowa szybko umrze.

 A jeśli chcecie, żeby wasza świadkowa szybko stanęła na ślubnym kobiercu to nic prostszego - wystarczy się potknąć przed ołtarzem. Ha! Będę specjalnie się potykała. Ciekawe co się dzieje w przypadku, jeśli świadkowa ma już męża? Potykając się fundujemy jej szybko rozwód?
   
 Co do zagranicznych przesądów, to mam dla was kilka ciekawostek. W Irlandii szczęście przynosiło pianie koguta o poranku w dzień ślubu oraz zobaczenie trzech srok. O ile na moim osiedlu koguta raczej nie uraczę (papuga się nie liczy?) to trzy sroki mogę przez okno wypatrzeć, chociaż mi się zawsze sroki mylą z wronami i będzie kolejny kłopot... Jest tu jakiś ornitolog, który mógłby do mnie przyjechać za te jedenaście miesięcy? 

   W Polsce przyjęło się, że ślub powinien zacząć się o pełnej godzinie, zaś w Chinach ceremonię rozpoczynają się w połowie godzin, na przykład o 13.30. Spowodowane jest to tylko, że po godzinie "wpół do" wskazówki zegara idą w górę jego tarczy, a nie w dół, dzięki czemu para młodych rozpoczyna wspólne życie wraz ze "wzrostem", co ma jej zapewnić szczęście.

    Uważacie, że nasza kościelna przysięga nie zachwyca? Albo twierdzicie, że jest staromodna? Cóż, przeczytajcie jak brzmi przysięga wypowiadana przez Pana Młodego w Tanzanii: "Niech się wykrwawię, niech mnie piorun roztrzaska, niech mnie zeżre krokodyl, niech ogłuchnę i oślepnę, niech stanę się żebrakiem, jeśli oszukam lub opuszczę żonę." Wam też zmiękły nogi od nadmiaru romantyzmu?

    Na koniec zostawiłam wam najlepszy zagraniczny przesąd, który z pewnością wywoła u was przypływ zazdrości. W Mauretanii przyszła żona ma obowiązek jak najwięcej przytyć przed ślubem. Ha! Szach mat, diety całego świata!


25 lip 2016

Ratunku! Spodobała mi się babska książka!


   Od razu pozwolę sobie zaznaczyć, że z moimi hormonami jest wszystko w porządku. Po prostu potrzebowałam typowo babskiej książki o miłości, co by poprawić sobie trochę humor. Wiecie, poszukiwanie pracy nadwyrężyło moje zdrowie psychiczne, dlatego też udałam się do biblioteki w jednym celu – aby nabyć jakąś książkę Susan Elizabeth Phillips, bo co jak co, ale ta kobieta wie, jak porwać damskie serca.

   Zanim więc z marszu stwierdzicie, że „Z miłości” nie jest dla Was, bo macie takie zasady i nie czytujecie książek takiego rodzaju, dajcie mi szansę Was przekonać. Dobrze? Spróbuję zrobić to w mało bolesny sposób.

   Georgie była kimś w rodzaju sióstr Olsen, przy czym oczywiście nie miała siostry bliźniaczki; rozchodzi się bardziej o to, że Georgie była niegdysiejszą gwiazdką telewizyjnego serialu i mimo że wyrosła już z aparatu na zęby i przestała być dziewicą, publiczność nadal ją uwielbiała. Dlatego też, gdy została porzucona przez swojego męża, przystojnego gwiazdora kina akcji, stała się amerykańskim symbolem litości i współczucia i mimo że w książce nie ma o tym ani słowa, jestem pewna, że jej fani w akcie solidarności z nią, nagrywali smutne filmiki na youtube i zapewniali ją o swoim oddaniu.

   Jakby tego było mało, okazało się, że niewierny mąż szybko zaliczył wpadkę z nijaką Judy i razem z nią wyjechał do Tajlandii budować domy dla biednych mieszkańców tego kraju, co by ocieplić swój wizerunek. Co więc zrobiła Georgie? To, co zrobiłaby każda inna kobieta na jej miejscu – postanowiła pokazać, że bez niego też może być szczęśliwa. Niestety w swoim rozumowaniu stwierdziła, iż niezbędny jest do tego mężczyzna. Najlepiej taki, który zgodziłby się z marszu wziąć z nią ślub. Poprosiła o to nawet swojego najlepszego przyjaciela, jednak ten był zadeklarowanym gejem i nie był zbyt chętny do ożenku z osobą, która nie posiadała pewnych atutów w newralgicznych miejscach.


   Los jednak jej sprzyjał, bo kilka smutnych dni później Georgie uczestniczyła w vip-owskiej imprezie, podczas której ktoś rozpuścił w jej drinku tabletkę z zabawnym wzorkiem. Pech chciał, że podobny koktajl otrzymał Bram – mężczyzna, z którym Georgie grała w jednym z seriali i który pozbawił ją dziewictwa a później radośnie zapiął rozporek i nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem. Mieszanka alkoholu i narkotyku sprawiła, że dwójka ludzi którzy pałała do siebie szczerą niechęcią, wzięła szybki i mało romantyczny ślub w jednej z licznych kaplic Las Vegas.
Postanowili jednak nie przerywać tej farsy i zaczęli udawać – jak na aktorów przystało – że połączyła ich nagła i namiętna miłość. Uśmiechali się więc przed fotoreporterami a w domowym zaciszu darli ze sobą koty i obrażali się wzajemnie. Ona uważała Brama za niechluja, którego głównym zajęciem jest picie, branie narkotyków i palenie a on ją za cnotkę, która ciągle kocha swojego byłego męża.
    A potem cóż... zaczęło się dziać to, co dzieje się w większości lekkich erotyków; wiecie – twardniejące sutki i rozkołysane biodra zaczęły pojawiać się w książce dość często a ja nauczyłam się kilku nowych metafor odnoszących się do seksu. W ogóle muszę zaznaczyć, że podziwiam autorki tych wszystkich erotyków a najbardziej znienawidzoną przeze mnie E.L.James, za to, że potrafią przez tyle stron pisać o sprawach wiadomych. I ciekawi mnie czy one to piszą ze swoich własnych obserwacji czy puszczają wodze fantazji i opisują to, co im się marzy, ale tego nie doświadczyły? Zagwozdka. 

   Ciężko jest mi jednoznacznie powiedzieć co takiego urzekło mnie w tej książce; być może to, że cała historia była po prostu realna? Oczywiście pomijając całe to aktorstwo i niezdrowe bogactwo. Ale w sferze uczuć, ich wspólne „docieranie się” było na tyle rzeczywiste, że taką samą historię mogłabym usłyszeć od swojej najlepszej przyjaciółki przy plotkach przy winie. Była to tak miła książka, że spędziłam przy niej całą dzisiejszą noc i nawet nie żałuję, że mam przez to wory pod oczami. Dla tak dobrej i odprężającej książki warto poświęcić czasami kilka godzin snu.

   Akcja wbrew pozorom nie jest nijaka i niemrawa; wręcz przeciwnie – ciągle coś się dzieje, autorka nie pozwala się nam nudzić i dla uatrakcyjnienia całej powieści postanawia zamknąć Brama, Georgie i jej byłego męża razem z nową ukochaną w jednym domu na kilka dni. Co skutkuje raczej nieprzyjemnymi zdarzeniami, rodem z MTV.

   Zapewniam, że przy tej książce nie sposób się nudzić a i co twardsze kobiece serce zabije mocniej a przez myśl przeleci „ah, takie historie to tylko w książkach!” 
   Zostałam zobligowana do narzeczonego do tego, żeby napisać wam w tej recenzji, że książki i seriale tego rodzaju lasują mi mózg. Ale nadal mnie kocha, więc chyba mi z tym lasowaniem do twarzy.

20 lip 2016

Typy bohaterek książkowych - moja subiektywna opinia.


   Dawno już nie było żadnego zestawienia a że dzisiaj mnie natchnęło, postanowiłam stworzyć subiektywny przegląd typów bohaterek występujących w literaturze. Oczywiście nie bierzcie tego na poważnie – powinnam chyba zmienić nazwę bloga na „niepoważnie” żeby nie musieć wam tego powtarzać co i raz.
  
   Dziennikarka – mój „ulubiony” typ. Od lat zadaję sobie to pytanie, dlaczego większość książkowych bohaterek – szczególnie polskich – pała się zawodem dziennikarki? Na świecie istnieje tyle możliwości, ale nie! Większość z nich musi pisać artykuły do gazet.
Tyle dobrego w tym typie, że dzieli się on na dwa odłamy:
- dziennikarkę spełnioną, która bryluje w swojej redakcji i pisze najbardziej chwytliwe z tekstów i bywa wysyłana do samego Białego Domu tudzież na Wiejską, aby poprzebywać razem z władzą i przeprowadzić ekskluzywne wywiady;
- dziennikarkę niespełnioną, która pisze nekrologi tudzież redaguje teksty bardziej asertywnych i zdolnych kolegów. Ten typ zazwyczaj nosi okulary, długie bure spódnice do ziemi i z godnością znosi swój los – do momentu, gdy poznaje Księcia Z Bajki, który odmienia jej życie.
Czasami dziennikarka ewoluuje niczym Pokemon i zostaje autorką książek!

   „Młodzieżówka” - czyli większość bohaterek występujących w książkach dla nastolatków. Zwyczajna dziewczyna, jakich wiele, rozkwita pod wpływem swojego ukochanego. Nagle okazuje się, że posiada ona: nadnaturalne moce/ niezłomny charakter/ wybitny talent/ gen odpowiedzialny za bycie wampirem (niepotrzebne skreślić) i jej życie zmienia się diametralnie. Oczywiście w międzyczasie rozstaje się ona z miłością swojego życia za sprawą jakiejś niewyjaśnionej głupoty, by po kolejnych pięćdziesięciu stronach rzucić się mu w ramionach i wyczarować wspaniały happy end.

   Piękna i ślepa - ten typ uważa się za szarą myszkę, która niczym w tłumie się nie wyróżnia. I głupi czytelnik wierzy, że bohaterka faktycznie jest taka normalna, jak setki kobiet mijanych na ulicy, do momentu aż bohaterka napotka na swojej drodze lustro bądź zostaje opisana przez innego bohatera. Otóż okazuje się, że zwykle ma ona kształty bogini i lalki barbie w jednym (wiecie, biust i pupa bogini, talia zaś laleczki), piękne brązowe/lazurowe oczy w kształcie migdałów, zgrabny nosek, piękne kształtne wargi i włosy, które zawsze (zawsze!) spływają kaskadą po jej zgrabnych plecach.
   Skoro takie bohaterki uważają się za „nijakie” to jak ma się czuć kobieta z krwi i kości, która ma oczy nie w kształcie migdała, ale w kształcie wąskiej zapuchniętej kreseczki a jej włosy nijak kaskady nie przypominają a raczej puch młodych kurczaków?

   Niespełniona gwiazda porno – zwykle jest to cicha dziewczyna, która pod wpływem dotyku Tego Jedynego, zamienia się w kocicę, żądną sado- maso i innych wrażeń z pejczem w roli głównej. Często ten typ stroni od mężczyzn, bo w przeszłości został zgwałcony/znieważony/obrażony i boi się wszelkich kontaktów fizycznych. Sto stron później jest już niewyżytą kobietą, której w głowie jedynie twarde trzony i stłumione jęki a całe jej zahamowania zniknęły niczym po wizycie u najdroższego psychologa. Być może autorki książek podpowiadają jak radzić sobie z traumą? Może to pomysł na biznes? Psycholog w łóżku – gwarantujemy zadowolenie z każdej wizyty! 

   Asertywna i zdeterminowana policjantka – ten typ musi zazwyczaj przebywać wśród samych mężczyzn, którzy jej nie doceniają, bo jest tylko kobietą i powinna gotować obiadki w kuchni. Dlatego bohaterka-policjantka musi być twarda. Musi być bezwzględna. Musi opierać się wszelkim żądzom – chociaż najczęściej i tak ląduje z kimś w łóżku.
Finalnie zawsze łapie złych przestępców a wszyscy później pochylają nad nią głowy w zachwycie, że kobieta dała sobie radę!

   Zołza – anty-bohaterka, która na wszystko narzeka, której nic nie pasuje, której życiowym celem jest uprzykrzanie życia innym. Podwaliny jej charakteru są dwojakie; zołza jest nią z powodu bogactwa, które otaczają ją od chwili narodzin i psuje niczym pleśń świeżą mandarynkę lub z powodu złego wydarzenia, które nauczyło ją, że najlepszą obroną jest atak.
   O ile typ drugi może w trakcie lektury książki ulec zmianie, o tyle typ pierwszy zawsze pozostaje tym kim jest. I autorzy nawet nie starają się zrobić z takiej postaci kogoś pozytywnego.

   Niezłomna – nie boi się niczego: ani ognia, ani wirusów, ani gwałcicieli ani nawet młodych ludzi, którzy gnają w poszukiwaniu nowych Pokemonów i nie patrzą pod nogi. Taka bohaterka przypomina nieco Bruce'a Willis'a bądź Brada Pitta w filmach – przeżyje wszystko a po wybuchu bomby atomowej zostanie jej jedynie lekka szrama na policzku, która tylko doda jej uroku.
  Niezłomne bohaterki często walczą z mścicielami mając na stopach dziesięciocentymetrowe szpilki. Ja w takich butach nie uciekłabym nawet przed jeżem, nie wspominając w ogóle o walce. Nigdy nie są zmęczone, nie pocą się – może używają dezodorantu, który działa 440 h i pachnie różyczkami? - bez grymasu na twarzy zjedzą konika polnego i popiją go deszczem zebranym z liści drzew.

   Cierpiąca żona – biedaczka, która dusi się w swoim małżeństwie, bo mąż chcąc zarobić 40 tysięcy w tydzień, częściej bywa w pracy niż w domu. Typ cierpiącej żony zazwyczaj planuje zamordowanie swojego małżonka za to, że nie przynosi jej kwiatów i nie ogląda razem z nią powtórki „Seksu w wielkim mieście”. Czasami cierpiąca żona zamiast morderstwa planuje jedynie rozwód i wtedy zamiast kryminału mamy soczystą obyczajówkę, przy której możemy się integrować z pokrzywdzoną niewiastą i własnemu, realnemu mężowi, złorzeczyć pod nosem, że też kiedyś się z nim rozwiedziemy.
   Wszak literatura wpływa na stan ducha czytającego.


   Jak dla mnie są to najczęściej występujące w literaturze typy. Oczywiście jest ich więcej, ale kto by potrafił wymienić je wszystkie? Jeśli jesteście zainteresowani typami męskimi, które występują w literaturze to piszcie śmiało. Jako bezrobotna osoba z chęcią będę dla was tworzyć. 

19 lip 2016

"Koleje losu" Judy Blume i ślubna informacja!


   Kiedy z nieba spada gwiazda, każdy po cichu wypowiada jakieś skryte marzenie.
Kiedy z nieba spadają liście, to znak, że natura zaczyna zapadać w zimowy sen.
Kiedy z nieba spadają ciepłe krople deszczu, to znak, że lato jest w pełni i że można tańczyć pomiędzy tymi kroplami.
Kiedy z nieba spada samolot, każdy zaczyna modlić się za tych, którzy byli na jego pokładzie...

   Pewnego zimnego, niepozornego dnia, na niebie rozpościerającym się nad pewnym amerykańskim miasteczkiem, pojawia się łuna dymu i ognia. Niespełna siedem minut po starcie na ziemię spada samolot, w którym znajdowali się mieszkańcy tej mieściny, w której nigdy nic się nie działo i nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Jak się jednak okazało – długa cisza przed burzą oznacza wszystko co najgorsze.
   Miri Ammerman w momencie, gdy ginęli jej sąsiedzi, była z matką na świątecznych zakupach. Jako piętnastoletnia dziewczyna nie do końca rozumiała tragedię, która wydarzyła się na jej oczach. Miała świadomość całej brutalności tego zajścia, jednak takie zdania jak „zwęglone ciała” czy „rozczłonkowane zwłoki” wywoływały u niej raczej niezdrową ciekawość, niż prawdziwy smutek i żal.

   Trzydzieści pięć lat później dorosła już Mira powraca do swojego rodzinnego miasta, aby uczcić pamięć poległych w tak okrutny sposób. Wtedy odbiera całe to zdarzenie zgoła inaczej; jej dojrzałość sprawia, że inaczej patrzy ona na śmierć i na jej potężną moc.

   „Koleje losu” to jedna z najbardziej nostalgicznych książek jakie przyszło mi czytać. Może to dlatego jej lektura zajęła mi ponad dwa tygodnie; wszystko działo się tam powoli, autorka narzuciła jednostajne tempo i nie pozwalała czytelnikowi wyrwać się na przód, bo każde zdanie, każde słowo mogło mieć znaczenie dla całej fabuły. A to dlatego, że nie było wiadomo kiedy można spodziewać się uderzenia, nagłego zwrotu akcji. I o ile w książce Niny Majewskiej- Brow, taka taktyka sprawiła, że książka szokowała o tyle tutaj wywołało to jedynie efekt znużenia.
Nie czułam napięcia czytając tą książkę; kiedy z nieba spadł pierwszy samolot przez myśl przemknęła mi jedynie myśl: „o, to już”. Zabrakło mi w tej książce fajerwerków, zdumienia, elementu zaskoczenia, silnych emocji – zabrakło mi czegokolwiek, co mogłoby sprawić, że chciałoby mi się to czytać.

   Problemem była także mnogość postaci; podrozdziały opisywane były z perspektyw różnych osób i nim połapałam się kto jest kim minęło ponad sto stron... cóż, z przykrością muszę stwierdzić, że ta książka nie należy do moich ulubionych tytułów. Może wam się spodoba, bo coś swoją treścią przekazuje. Jednak aby to dostrzec, trzeba mieć dużo silnej woli, żeby nie zasnąć...

   PS – Doskonale wiecie, że jestem osobą niecierpliwą a jak coś sobie postanowię to nie ma zmiłuj, zdania nie zmienię. Wczoraj byłam z mamą w mieście wojewódzkim (jak to ładnie brzmi!), żeby zobaczyła mnie w sukniach ślubnych. Wiecie – jest nauczycielką, akurat ma dużo wolnego a później nie byłoby na to czasu. Efektem tego wypadu jest to, że … suknia już wybrana.
   Tak, wiem, jedenaście miesięcy przed, ale co ja zrobię, skoro ogarnęło mnie to uczucie o którym mówi się w amerykańskich filmach? I skoro moja powściągliwa od uczuć mama się popłakała? Po prostu wiedziałam, że to to. A więcej wam nie powiem, bo mój najwspanialszy czyta mojego bloga a chce mieć totalną niespodziankę na ślubie, więc... jak suknia wygląda zobaczycie dopiero za rok! - macie motywację do dalszego prowadzenia waszych blogów! Bo kto by nie chciał tego zobaczyć?!



15 lip 2016

Planujemy wesele! - część trzecia o naukach przedmałżeńskich


   Czas na kolejną część cyklu o naszych przedślubnych przygodach. Tym razem oberwie się lekko naukom przedmałżeńskim; nie wiem czy wiecie, ale przed wstąpieniem w ten magiczny związek, gdzie skarpetki męża nagle zaczynają wychodzić z szafy a kosmetyki żony zajmować każdy wolny centymetr w łazience, trzeba odbyć stosowne nauki. Podzielone są one na dwie części – te kościelne i te świeckie, gdzie mowa jest ogólnie o sferze seksualności. Niestety mamy za sobą dopiero nauki kościelne, do tych drugich przymierzamy się w listopadzie i już nie mogę się doczekać jakie czekają mnie tam ucieszne informacje.

   Mam przedsmak tego, czego mogę się spodziewać, ponieważ jedno ze spotkań prowadziła pani od poradni przedmałżeńskiej. Podczas półgodzinnego opowiadania o cyklu kobiety, pani uświadomiła nas, że mężczyzna, który pozwala narzeczonej brać tabletki antykoncepcyjne w ogóle jej nie kocha. Bo ją niszczy od środka, pozwala jej na destrukcję samej siebie. Nie powiedziała, czy w przypadku, gdy kobieta zażywa tabletki aby ustabilizować cykl również jest niekochana przez swojego mężczyznę.

   Stwierdziła także, że każda kobieta może nauczyć się swojego cyklu i odpowiednio go sprawdzając wiedzieć, kiedy jest szansa, że zajdzie w ciąże a kiedy nie i odpowiednio albo kochać się z mężem albo pooglądać jakiś film w telewizji. Z moim zwariowanym cyklem to w okolicach czwartego dziecka nauczyłabym się go kontrolować.

   Żeby nie wyjść na gołosłowną pani opowiedziała nam o swojej koleżance, która ma tak wspaniałego męża, że ten sam wie, kiedy jego ukochana ma dni płodne. Jak to robi – nie wiem, ale jak dla mnie ta zdolność mogłaby być ukazana w Mam talent. Wspomnę tylko, że pani zapewniała, że mąż nie używa do tego żadnych termometrów ani innych przyrządów mogących uchodzić za diagnostyczne. Czysta intuicja. Mężczyzna cud. Ciekawe czy koleżanka pani może go wypożyczyć innym kobietom, które nie mają tak wspaniałego partnera.

   Ale oczywiście nauki prowadził też ksiądz – swoją drogą niezwykle miły i sympatyczny – i przyznać muszę, że nie mogę się do niczego z jego kazań przyczepić. Mówił z sensem, rozumiał współczesny świat i jedyne co lekko mnie ubodło to to, że według niebo mężczyzna jest po to, aby zdobywać świat a kobieta po to, aby czekać na niego w domu z miłością. Ja też chcę zdobywać świat!
Poza tym od niego nauczyłam się określenia „najwspanialszy” dla narzeczonego i ostatnio używam go na blogu z uporem maniaka. Bo to tak uroczo brzmi.

Na naukach mieliśmy quizy, testy – prawie jak zabawa w przedszkolu – i dowiedziałam się, że jestem choleryczką – a to Ci niespodzianka! Narzeczony z kolei jest introwertykiem i wszystkie odpowiedzi mieliśmy kompletnie różne. Gdzie on się odnajdywał, tak ja czułam się kompletnie zagubiona i odwrotnie. Wniosek – razem damy sobie radę ze wszystkim; jak jedno się załamie, to drugie utoruje drogę.

   Trochę żałuję, że nie trafiłam na jakiegoś księdza-fanatyka, bo pewnie wspomnienia z nauk byłyby bardziej kolorowe. Ale co tam, liczę na to, że o poradni będę miała co wam napisać.
Tutaj mogę wspomnieć wam jeszcze o przygodzie moich znajomych z naukami. Stwierdzili, że zrobią kurs on-line – tak, jest takie coś – i polegał on na tym, aby przeczytać dany tekst a później pozaznaczać odpowiedzi. Podczas czytania liczony był czas, aby można było później zweryfikować ile kto czasu spędził nad danym rozważaniem. Koleżanka tak się zagapiła i tak zagłębiła w inne czeluści internetowe, że jeden tekst „rozważała” przez … 19 godzin. Ale ksiądz przyjął, ślub się odbył a ciekawa historia została.

   Inna znajoma z kolei opowiadała mi, że jej nauki prowadził zakonnik, który twierdził, że uwielbia oglądać kobiety, szczególnie na plaży. A jak był ostatnio w Majorce (zakonnicy mają ciężkie, ubogie życie) i zagadała do niego rosyjska turystka, to od razu mu się cały język rosyjski ze szkoły przypomniał.
   Ale według niego moje małżeństwo nie ma racji bytu, bo stwierdził rzekomo, że jeśli jest się razem mniej niż 5 lat przed ślubem, to rozwód gwarantowany. Także ten... idę drukować zawczasu papiery rozwodowe.

   Zapraszam was serdecznie na mój książkowy kiermasz – Komu, komu, bo idędo domu! - nowe, nieśmigane książki w naprawdę atrakcyjnych cenach. Cały dochód ze sprzedanych książek zostanie przeznaczone na moje przyjemności. 

14 lip 2016

Mój wywiad z Diego Galdino! "Możesz zakochać się wiele razy, ale jest tylko jedna Ellie w twoim życiu"


   Miałam przyjemność przeprowadzić niedawno wywiad z panem Diego Galdino. Chcecie poczytać? Proszę bardzo! 

   1. "Powiedz mi jaką kawę pijesz a powiem Ci, kim jesteś" to cytat z jednej z Pana książek. Jaką Pan pija kawę i jak to Pana charakteryzuje?

   Caffè macchiato (espresso z odrobiną mleka). Może to oddaje moją osobowość.
Nie umiem podejmować decyzji, gdybym musiał o czymś zadecydować, pewnie zajęłoby mi to tydzień. Rzadko robię pierwszy krok. 
Taką kawę wybiera ten, który nie jest przekonany co do wypicia prawdziwego espresso. Oddaje to tę wątpliwość. Wypić kawę czy nie wypić? Czyli macchiato.  

   2. Czy spotkał Pan w swoim barze kogoś wyjątkowego, kto wpłynął na Pana życie?
   Wielokrotnie. Bar jest częścią mojego życia. Praktycznie wszystkie kobiety mojego życia, w którymś momencie weszły do mojego baru. 
   Tak, to bardzo dobre pytanie. Dziękuję.

   3. Dlaczego właśnie kawa a nie herbata czy czekolada? Co jest w niej takiego, że jest ona integralną częścią Pana życia?
   Kawa jest symbolem relacji międzyludzkich. Kawa jest prezentem. Możesz wypić ją w samotności, w towarzystwie. Zawsze jest to piękna chwila. To jest najpiękniejsze powitanie dnia, które możesz komuś podarować albo od kogoś otrzymać.

   4. Jak wiadomo - nie każdy przepada za kawą. Czy uważa Pan, że do jej smaku trzeba dorosnąć, dojrzeć a może wystarczy po prostu trafić na osobę, która potrafi przyrządzić kawę o wyjątkowym smaku?
   Gdy spotkasz kogoś, kto przygotuje kawę specjalnie dla ciebie, zasmakuje ci. Gdyby przygotował ci ją Raoul Bova, na pewno by ci smakowała! 

   5. Pana książki cechują się subtelnością i delikatnością i skierowane są głównie do kobiet. Czy to lata spędzone w Pańskim barze nauczyły Pana rozumieć kobiety czy to wrodzona umiejętność?
   Bardzo dobre pytanie. To nie praca w barze pozwala ci rozumieć kobiety. To jest kwestia wrażliwości. Dla mnie to największy komplement, gdy mówią mi, że piszę jak kobieta. Może w poprzednim życiu byłem kobietą i coś mi z tego zostało.
   Zawsze warto okazywać swoje uczucia. W dzisiejszych czasach ludzie zakładają zbyt wiele masek. Przynajmniej jeśli chodzi o piękne rzeczy, trzeba okazywać swoje uczucia. Nie okazując ich można łatwo przegapić wiele ważnych rzeczy.

   6. Mało który mężczyzna ma odwagę tak pięknie mówić o miłości jak Pan w swoich książkach. Czy według Pana, mężczyźni boją się mówić o miłości czy faktycznie nie traktują jej tak "dogłębnie" jak kobiety?
   Zastanawia mnie to. To nie ma żadnego sensu. Żeby zdobyć kobietę, musisz pokazać jej, że ci na niej zależy, okazać jej uczucia. Nie można ryzykować, że zostaniemy sami. Nie można bać się okazywać uczuć. To już lepiej wyjść na bardzo wrażliwego, o ile to w ogóle jest wada. 

   7. W Pana pierwszej książce pokazany był problem miłości Włoszki i Amerykanina. Jak Pan uważa, czy prawdziwa miłość może pokonać wszystko? Czy to tylko mit, który sprawia, że naiwnie wierzymy w to, że na każdego czeka ta jedna wyjątkowa osoba?
    Nie może, musi. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jeśli się kogoś kocha, to trzeba kochać z całych sił. „Lepiej kochać i stracić niż nie kochać wcale.” Nie pamiętam kto to powiedział.
   Tak, jest taka osoba. Problem to ją odnaleźć, a potem utrzymać przy sobie. To trudne.
Możesz kochać kogoś, ta osoba umrze, zakochujesz się w kimś innym. I kto był tą jedną jedyną? Myślę na przykład o „Pamiętniku” Nicholasa Sparksa. Możesz zakochać się wiele razy, ale jest tylko jedna Ellie w twoim życiu.
   Może być tak, że największą miłością twojego życia nie jest twoja żona, z którą jesteś od trzydziestu lat, ale twoja ukochana z liceum.

   8. Którą porę dnia lubi Pan najbardziej?  I dlaczego to właśnie ta pora?
   Moment, w którym piszę. Ten, w którym jestem tym Diego Galdino, którym chcę być.

   9. Wielu czytelników mojego bloga chciałoby kiedyś zostać pisarzem. Jaki jest Pana przepis na bycie nim?
   Potrzeba wiele szczęścia. Powiedziałbym trzy łyżeczki szczęścia, mnóstwo pasji, wytrzymałości i cierpliwości. Oczywiście też talent. I zawsze pisać bez zastanowienia.

   10. Z pewnością udzielił Pan już wielu wywiadów i odpowiadał na setki pytań. Gdyby miał Pan możliwość, to jakie Pytanie zadałby Pan sam sobie? I jaka byłaby na nie odpowiedź?
    Zapytałbym siebie gdzie chciałbym być w tym momencie. A odpowiedź brzmiałaby: „Dokładnie tutaj.” 

   Za możliwość zadania autorowi pytań dziękuję serdecznie pani Agacie z wydawnictwa Rebis oraz rewelacyjnemu tłumaczowi. A Wam serdecznie polecam książki autora. 

12 lip 2016

Fenomenalna książka, która jest zielnikiem i książką kucharską w jednym! "Zdrowie w smaku. Niezwykłe dania ze zwykłych roślin."


   Chciałabym przedstawić wam dzisiaj jedną z lepszych książek, jakie otrzymałam w ostatnim czasie. Jak to już w moim życiu bywa, to co najlepsze, przychodzi niespodziewanie i sama z siebie nigdy bym się nie pokusiła o ten tytuł. Został on wysłany w formie niespodzianki od wydawnictwa, z którym rozpoczęłam współpracę. Ale przejdźmy do meritum.

   „Zdrowie w smaku. Niezwykłe dania ze zwykłych roślin” jest taką książką, którą każdy powinien mieć w swoim domu. Jak wiadomo, medycyna powraca powoli do korzeni i zamiast przepisywać tony antybiotyków, coraz częściej zaleca się spożywanie ziół i roślinek, które wyglądają niepozornie a które ratowały życia naszym przodkom mieszkającym z ziemiankach.
   Wiadomo również, że picie wywarów z roślin albo jedzenie je w postaci naturalnej (czyli hyc badylek do buzi i żujemy) nie jest niczym przyjemnym i smacznym. Dlatego też Grażyna i Jarosław Uścińscy stworzyli coś na kształt książki kucharskiej połączonej z zielnikiem.

   Każde najpopularniejsze zioło i roślina zostały dokładnie opisane. Możemy dowiedzieć się więc jaka jest ich łacińska oraz regionalna nazwa a także do jakiej rodziny roślin się je zalicza. Dodatkowo opisane zostały właściwości, zdrowotne i pielęgnacyjne, dzięki czemu czytelnik ma możliwość sprawdzenia, czy dany „chabaź” zrobi coś dobrego w jego organizmie. Autorzy nie zapomnieli także wspomnieć o tym, którą część danej rośliny się spożywa i w jaki sposób najlepiej wchłania ją nasze ciało.


   Wiedzieliście, że młode liście chrzanu można traktować tak jak sałatę rzymską? Lub można zawijać w nie gołąbki, dzięki czemu kasza i mięso, które znajdują się w środku, nabiorą lekko ostrego smaku? Z pewnością jednak nie byliście świadomi tego, że z czosnku niedźwiedziego można robić... wino. A biorąc pod uwagę fakt, że bakterie nigdy się na niego nie uodporniły, można z czystym sumieniem popijać takie wino i bronić się chęcią bycia zdrowym i wolnym od bakterii.
Z kolei leszczyna pospolita, czyli te „zielone robaczki, które zwisają z drzewa”, jak mówiłam na to w dzieciństwie, wpływa wspaniale na układ nerwowy i wzmacnia cały organizm. Można robić z niej mąkę, olej oraz nalewkę.

   Jednak oprócz części „zielnikowej”, występuje także część kucharska. Po każdym opisie danego zioła, następuje prezentacja dania z nim w roli głównej. I tak na przykład dowiedziałam się jak zrobić leszczynowe kapary, chipsy z kalarepy, suflet z niezapominajki oraz marynowany stek z bylicą piołunem i warzywami.

   Dzięki tej publikacji nauczyłam się także czym różni się napar od wywaru i wyciągu a także od ekstraktu (między nimi naprawdę jest kolosalna różnica!). A dla tych, którzy lubią raczyć się naturalnymi nalewkami autorzy przygotowali kilka przepisów na nalewkę truskawkową, cytrynową, wiśniówkę korzenną, nalewkę śliwkową z wędzonym akcentem (to musi być dopiero niebo w gębie! Wędzone niebo!) oraz nalewkę chrzanową.


   Cała książka jest pięknie wydana a zdjęcia potraw sprawiają, że człowiek robi się głodny i marzy tylko o tym, żeby spróbować jakiegoś specjału. Jest to świetna pozycja na prezent, także dla samej siebie. Bo pomyślcie o minach zaproszonych gości, gdy zaproponujecie im na obiad taki zestaw:
przystawka – sałatka z pieczonej wołowiny i młodych liści grabu z oliwą truflowo-ziołową;
zupa – zupa malinowa z burakiem;
danie główne - pieczone kacze udo na głogowej kaszy perłowej'
deser – lody jałowcowo-waliniowe.

   Po tak zaserwowanym obiedzie nikt nigdy was nie przebije. Tak więc kobieto, która rozbiła samochód swojego męża – udobruchaj go tymi przepisami. Chłopaku, który chcesz się oświadczyć – nakarm wcześniej swoją wybrankę lodami z jałowca. A jeśli chcecie odwdzięczyć się babci za te wszystkie lata kiedy gotowała wam obiadki i dawała ukradkiem cukierki – cóż... sami wiecie co robić.  

   Serdecznie polecam a za książkę serdecznie dziękuję:


11 lip 2016

"Dzień Niepodległości: Odrodzenie." - Czy warto wybrać się do kina?

   W sobotę wybrałam się z moim najwspanialszym do kina na film, którego nie mogłam nie obejrzeć. Po raz pierwszy „Dzień niepodległości” oglądałam w okolicach czwartej klasy podstawówki a później co roku odświeżałam sobie ten seans, wgapiając się jak zaczarowała w ekran małego telewizora, gdzie dzielni amerykanie walczyli ze złymi kosmitami. „Dzień niepodległości” jest więc jednym z ważniejszych filmów w moim życiu a przemowę prezydenta o wolności i o niepodległości umiałam kiedyś na pamięć. Wprawdzie nigdy nie byłam wielką fanką Willa Smitha, ale potrafiłam docenić jego aktorski kunszt w tej produkcji i sądzę, że nawet gdyby zagrał tam wtedy znienawidzony przeze mnie Leonardo Di Caprio, to stwierdziłabym, że nie jest takim złym aktorem i że film mimo wszystko był kasowy.

   Nic więc dziwnego, że drugiej części filmu wyczekiwałam niczym chomik biegania po swoim ulubionym kółku i na kinowym fotelu zasiadłam z wielkim entuzjazmem. I to był chyba błąd, bo lepiej jest nie nastawiać się w ogóle, niż później srogo się rozczarować.

   Dwadzieścia lat po wojnie z przybyszami z kosmosu, ziemia ma się nad wyraz dobrze. Nie ma wojen, wszyscy ze sobą współpracują, potwierdzając tym samym starą jak świat zasadę, iż nic nie jednoczy tak, jak wspólny wróg. Dzięki technologii obcych, ludzie pokonali problem grawitacji, rozwinęli urbanistykę miast i powielili ich broń, na wypadek powtórnych odwiedzin nieprzyjaciół. Nieliczni kosmici, którzy przeżyli nasz kontratak w 1996 roku zostali uwięzieni w specjalnych więzieniach w Strefie 51 i tam zapali w dziwny rodzaj hibernacji, ignorując zapędy naukowców, aby trochę na nich poeksperymentować.
   Równo dwadzieścia lat po skopaniu kosmicznych tyłków, na tle księżycowego nieba pokazuje się niewielki statek kosmiczny, który w try miga likwidujemy, co natychmiast jest pokazane w wiadomościach. Cóż, oprócz technologii, która wyraźnie ruszyła naprzód, widocznie i informowanie obywateli się poprawiło a szybkość mass mediów przerosła nawet dzisiejsze realne czasy.

   Wspaniały kapitan Hiller (Will Smith) w tej części filmu nie występuje, pojawia się za to jego dorosły już syn. O ile ojciec przypominał pikantną tortillę o tyle jego młodsza wersja to ciepłe kluchy z białym serem; Jessie T. Usher, który wcielił się w rolę młodego Hillera był osobą tak nijaką, że trudno uwierzyć, że nie znalazł się on przypadkowo na planie filmowym. Jednak nie był on najgorszym aktorem występującym w tym filmie – tytuł ten należy do aktorki odgrywającej rolę Catherine Marceaux, która miała wadę wymowy i syczała mi na ekranie przez dwie godziny, grając w dodatku równie dobrze jak Borys Szyc w „Kac Wawie”. W ogóle młoda gwardia tego filmu nie zachwyca z jednym tylko wyjątkiem – Liam Hemsworth zagrał naprawdę dobrze i jako jedyny tchnął odrobinę życia w swoją postać, mimo że teksty napisane przez scenarzystów nie były zbyt wysokich lotów. 
   Jednak stara gwardia spisała się na medal i uratowali ten film mimo iż było to łatwe zadanie. Levinsonowie – zarówno ojciec jak i syn, po raz kolejny zachwycili i urzekali swoją niezbyt normalną relacją. Na ekranie pojawił się także były prezydent, chociaż nieco zarośnięty i szalony a także długo- i siwowłosy naukowiec, który w poprzedniej części „połączył się” z kosmitą. Tym razem jego szaleństwo było jeszcze większe a błysk tlący się w jego oczach spokojnie kwalifikował go do wycieczki do szpitala psychiatrycznego.

   Wracając do akcji, o której ciężko mi jest pisać, bo nie chcę zaspojlerować wam treści: po kolejnym sukcesie, jakim było zestrzelenie małego obcego statku, na horyzoncie pojawia się wielki statek kosmiczny o średnicy pięciu tysięcy kilometrów i kto by się przejmował, że nikt wcześniej nie zauważył tego kolosa sunącego przez galaktykę? Przecież ludzie mieli wtedy ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład oglądanie powtórki „Rolnika.” Co dziwne i niepokojące, jego nie da się zestrzelić równie łatwo i ludzkość ginie równie majestatycznie jak dwadzieścia lat wcześniej. Ocalała garstka ma coraz mniej czasu na ocalenie ziemi i pokonanie królowej kosmitów, chociaż jak na złość filmowe „ostatnie trzy minuty” ciągnęły się przez dziesięć minut akcji filmu. Ale przecież to lekkie niedopatrzenie.

   Oh, muszę, bo nie zdzierżę – jeśli nie chcecie znać niewielkiego spojlera to opuście poniższy akapit – bo muszę się wygadać, dla spokoju mojej duszy.

SPOJLER

   W tym pierwszym zestrzelonym statku znajdowała się biała kulka, która wyglądem przypominała Pokeballa. Wiecie, z tej bajki, gdzie łapało się dziwne stworzonka nazywane Pokemonami. I ta kulka była żywą wirtualną? osobą, której jako jedynej bali się kosmici, gdyż wiedziała ona jak ich pokonać – i tutaj pojawia się mój życiowy dylemat, bo kulka wiedziała, jak można z nimi wygrać, ale jej planeta została i tak doszczętnie zniszczona. Po czym kulka oznajmia głosem pani z automatycznej sekretarki, że ludzie są dość prymitywną formą życia nosz kulko! My ich już raz pokonaliśmy a Ty, mimo swojej wysokiej inteligencji, nie dałaś rady! Więc się odkulkuj.

KONIEC SPOJLERA

   Oprócz starej gwardii i świetnej gry Liama, na pochwałę zasługują także efekty specjalne, które faktycznie są dobre. Nie spodobały mi się jedynie niebieskie i zielone błyski wydobywające się z walczących ze sobą odrzutowców, bo za bardzo trąciło mi to „Gwiezdnymi wojnami”, ale mogę ten fakt przeboleć.
   Podsumowując – z pewnością nie jest to równie dobry film jak część pierwsza z 1996 roku. Zamysł może i byłby dobry, ale ta nieszczęsna kulka sprawiła, że zwątpiłam w dobre sequele... Może czasami po prostu trzeba dać klasykom być klasykami i nie odgrzewać ich na siłę, jakby były niedzielnymi kotletami jedzonymi w poniedziałkowe popołudnie. To się niestety nie sprawdza. A szkoda. Niemniej miło było zobaczyć znowu znajomych kosmitów i zobaczyć co dzieje się z bohaterami pierwszej części. Bo po tylu latach powtórnego oglądania filmu, są dla mnie trochę jak rodzina. 

  Czy warto wybrać się do kina? Cóż, na pewno z czasem kupię sobie ten film na DVD, mimo, że idealny nie jest, więc byłabym ignorantką mówiąc, że nie warto. Warto przede wszystkim dlatego, że to kontynuacja świetnego filmu, który wniósł wiele do światowego kina a szczególnie do filmów sci-fi. Obsada filmowa jest niczego sobie i można do woli napatrzeć się na syna australijskiej ziemi, Liama, który jest naprawdę dobrym aktorem i podejrzewam, że dla naszych wnuków będzie tym, kim dla nas jest Jack Nicholson. 
   Obejrzeć warto, ale nie warto się nastawiać. Co by się nie rozczarować. Ale mój najwspanialszy twierdzi, że jestem zbyt krytyczna wobec tego filmu, więc wiecie - podzielcie moje rozczarowanie przez pół. 

"Pierwsza przychodzi miłość" - Emily Giffin


   Josie i Meredith są siostrami, ale niezbyt za sobą przepadają. To, co kiedyś je łączyło – miłość i podziw dla starszego brata, odeszło razem z jego nagłą i niespodziewaną śmiercią. Dziewczęta z chęcią rozdzieliłyby się na dobre, ale szacunek do pogrążonej w wiecznym żalu matki nakazywała im utrzymywać ze sobą zdawkowe relacje.

   Piętnaście lat po śmierci Daniela ich życia różniły się diametralnie. Meredith wyszła za mąż za najlepszego przyjaciela swojego zmarłego brata, chcąc w ten sposób ukoić ból po jego stracie. Odkupiła od matki ich dawny dom, zatrudniła się w kancelarii i żyła z dnia na dzień, coraz bardziej nienawidząc swojego życia, które było monotonne i nudne. Nawet pojawienie się na świecie jej córeczki nie spowodowało, że Mer uznała, że jest szczęściarą i że brat nad nią czuwa i zsyła jej same dobre dni.

   Josie była starą panną, chociaż ani trochę jej to nie przeszkadzało. Uczyła pierwszaków w podstawówce, miała psa i współlokatora, z którym – jak twierdziła – łączyła ją jedynie silna przyjaźń. Jako, że Josie zbliżała się do magicznej granicy czterdziestego roku życia, postanowiła zostać matką. A z braku idealnego kandydata na ojca dziecka, postanowiła skorzystać z banku spermy. Gdy poinformowała o tym rodzinę – w tym także oczywiście Meredith – siostra uznała, że Josie jest egoistką, która narazi swoje dziecko z próbówki jedynie na cierpienie i ból istnienia, po czym spektakularnie wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

   Najnowsza książka Emily Giffin, na którą wielu czekało z zapartym tchem, znacznie odstaje od pozostałych. Tam prym wiodła miłość pomiędzy kobietą a mężczyzną; i różna była to miłość, o czym mogliście się przekonać czytając moje poprzednie recenzje. W „Pierwsza przychodzi miłość” chodzi przede wszystkim o miłość pomiędzy rodzeństwem – i muszę z żalem stwierdzić, że nie znam takiej miłości, bo rodzeństwa nie mam.
Relacje pomiędzy braćmi i siostrami są różne; zawsze mówi się, że krew nie woda i że rodzeństwo powinno stać za sobą murem, jednak ja uważam, że w niektórych drastycznych przypadkach, dwoje ludzi o takim samym, choć inaczej zmieszanym DNA, powinno się rozejść, każde w swoją stronę, zamiast na siłę udawać, że im na sobie zależy.
Siostry nie były szczęśliwe przebywając ze sobą. Wspólne rozmowy nie dodawały im otuchy, żarty ich nie rozśmieszały, ale oburzały a każde spotkanie wywoływało w nich żal i smutek. Jak skończyła się ich historia? Czy zdecydowały się w końcu na wieczną rozłąkę? Czy doszły do porozumienia, wybaczając sobie przeszłość? Czy siostrzana miłość jest tak silna, że pokona wszystkie przeciwności? I czy można kochać kogoś, kogo już nie ma?

   Obok ich siostrzanych problemów są także te, które bardziej prywatne. Meredith chce rozstać się z mężem, ale gdy wyjeżdża na kilka dni do Nowego Yorku, żeby przemyśleć czego chce od życia, zaczyna nagle tęsknić za swoim nudną i monotonną codziennością. Muszę przyznać, że Mer jest szalenie irytującą postacią, bo ciągle na wszystko narzeka, wszystko jej przeszkadza i wszystkim wszystkiego zazdrości. Nie chce mieć drugiego dziecka, ale zazdrości siostrze tego, że zostanie w niedługim czasie matką. Boi się radykalnych kroków, ale nie rozumie dlaczego jej przyjaciółka mogła mieć kiedyś romans a ona nie. Właśnie – pamiętacie książkę „Sto dni po ślubie” i tą irytującą istotę, która ledwo trzy miesiące po ślubie stwierdziła, że chce wrócić do swojego byłego? Cóż, to właśnie ona jest najlepszą przyjaciółką Mer. Chyba dlatego ta postać jest równie denerwująca jak jej poprzedniczka...

    Za to Josie jest cudowną istotą; wiecznie radosna, pozytywnie zastawiona do życia, z którego czerpała pełnymi garściami. Nie rozumiała swojej siostry i po jakimś czasie przestała nawet o to zabiegać; razem z bratem pochowała nadzieję na zgodną i kochająca się rodzinę.
   Gdy zdecydowała się na dziecko, los postawił na jej drodze mężczyznę, który zgodził się dać jej dziecko i nie żądać niczego w zamian - byleby tylko ją uszczęśliwić i sprawić, że na jej twarzy wykwitnie uśmiech. Jednak w momencie, gdy Josie zgadza się przyjąć jego propozycję, kolejny mężczyzna proponuje jej to samo. Mężczyzna o wiele bliższy i o wiele milszy sercu.... kogo wybierze Josie? I czy w końcu zostanie mamą?
   Podsumowując tą książkę, zacytuję słowa samej autorki. Bo one najgłębiej oddają sens całej jej twórczości:

„Ale jest jedna stała rzecz, na którą zawsze można liczyć: miłość. To one jest najważniejsza i zostaje z nami na zawsze.”  

A tutaj mam dla Was darmowy fragment książki - KLIK

8 lip 2016

"Amelia i Kuba. Stuoki potwór" - pragnę mieć koc z merynosów!


   Wiecie kim są merynosy? Cóż, ja przez większość mojego dorosłego życia nie miałam pojęcia, że takie zwierzęta w ogóle istnieją i że można robić z nich koce. Pewnie jest to wina tego, że do moich drzwi nigdy nie pukali domokrążcy, którzy chcieliby mi takowy koc z merynosów sprzedać za jedyne sto dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć złotych.

   Taki domokrążca jest jednak bohaterem najnowszej książki Rafała Kosika: „Amelia i Kuba. Stuoki Potwór.” Jest to książka przeznaczona dla młodszego czytelnika, ale przyniosła mi tyle radości podczas czytania, że spokojnie mogłabym się wrócić do podstawówki, żeby móc przeżywać takie przygody jak te opisane w książce.

   Świat dzieci i świat dorosłych jest zgoła inny; dzieci mają inne problemy, które przez ich rodziców są zazwyczaj bagatelizowane i umniejszane. Bo po co przejmować się tym, że ma się alergie i nie można mieć w domu żadnego zwierzątka? Albo po co przeżywać to, że na klasowym forum ktoś wyznał komuś miłość i potem cała klasa się z tego śmiała? Dorośli zapominają, że kilkadziesiąt lat temu mieli takie sami kłopoty, które spędzały im sen z powiek i które sprawiały, że codzienność psuła radość z bycia dzieckiem.

   Amelia i Kuba mają dwa zasadnicze problemy, które są katalizatorami ich ciągłych wybuchów złości i niechęci – młodsze rodzeństwo. O ile młodszy brat Amelii, Albert jest małym geniuszem i przypomina Sheldona z „Teorii wielkiego podrywu”, o tyle młodsza siostrzyczka Kuby, Mi, jest urocza, rozgadana i niezwykle roztrzepana. I to właśnie ona zapoczątkowała wszystko to, co wydarzyło się w „Stuokim potworze.”


Stado merynosów. Kochane!
   Pewnego dnia, by zrobić bratu złośliwy żart, Mi napisała na jego klasowym forum, że kocha on Amelię. Żart niezbyt kardynalny, biorąc pod uwagę, że oboje mieli po 11 lat i się przyjaźnili, więc docinki kolegów i koleżanek z klasy nie powinny zbytnio ich zaboleć. Jednak zabolały Amelię, szczególnie dlatego, że jedną z osób kpiących z tego „romantycznego wyznania” była Klementyna, jej najlepsza przyjaciółka. Nie wiele myśląc, Amelka postanowiła się zemścić i wrzuciła na popularną Twarzoksiążkę ośmieszające Klementynę zdjęcie. Gdy złość już jej przeszła i dziewczynka próbowała je skasować, okazało się, że ilość kopii fotki jest tak ogromna, że nie było jak nad tym zapanować. Cała szkoła zaczęła wyśmiewać się z Klementyny i wstawiać jej zdjęcie na swoich profilach.

   W dodatku i w świecie dorosłych zaczęło się robić nieciekawie, bo na całym osiedlu – trzeba zaznaczyć, dość ekskluzywnym, na którym mieszkała też Celebrytka przez naprawdę duże C – zainstalowano monitoring, aby mieszkańcy mogli poczuć się bezpieczni. Aby nie zatrudniać nowego ochroniarza postanowiono, że monitoring będzie „obywatelski” a to oznaczało, że każdy mógł we własnym domu obserwować to, co działo się w okolicy. Niestety, zamiast zwiększyć bezpieczeństwo, monitoring przyniósł same straty – dorośli zamiast pracować zaczęli ślęczeć przez monitorem laptopa bądź telewizora i podglądali swoich sąsiadów.

   W tej niepozornej książce dla młodych czytelników autor – swoją drogą pan Rafał wydaje się być bardzo zabawnym człowiekiem! - poruszył dwa ważne tematy związane nieodłącznie z dzisiejszym światem. Po pierwsze – internet i jego zgubny charakter oraz uzależnienie od podglądania innych. Przyznajmy szczerze, chcemy wiedzieć co się dzieje w życiu innych ludzi, kręci nas pozyskiwanie coraz to nowych informacji. Czasami jednak zatracamy w tym naszą codzienność i zaczynamy żyć jedynie życiem podglądanych osób.

   A i autor porusza jeszcze jeden ważny temat – koce z merynosów. Dlaczego, ah dlaczego nie każdy może sobie taki noc zakupić? Teraz pragnę mieć rajstopy w paski (inspiracja filmem „Zanim się pojawiłeś”) i koc z merynosów. Tyle mi do szczęścia potrzeba.

   Zacytować wam jeszcze muszę małego Alberta, żebyście uwierzyli, że on faktycznie jest podobny do Sheldona:

„- Musisz wszystko mówić w taki skomplikowany sposób? - skrzywiła się Klementyna.

- Gdybym to jeszcze bardziej uprościł, toby zostały same przecinki i kropki.”  

Za książkę serdecznie dziękuję:

7 lip 2016

"Ten jedyny" - czy istnieje niewłaściwa miłość?


   Miłość nigdy nie wybiera – prawda stara jak świat, jednakże ludzie nadal burzą się, kiedy powstają związki, które powstać nie powinny. Ze względu na wiek partnerów, na ich płeć, korelacje bądź miejsce w społeczeństwie.
   Ludzie zawsze wiedzą lepiej – brzmi druga „prawda” stara jak świat i wspaniale obrazuje to, co dzieje się, gdy powstaje związek który powstać nie powinien. Sąsiedzi, rodzina, przyjaciele – wszyscy wiedzą lepiej, że ta miłość nie ma sensu, że lepiej rozstać się wcześniej niż później, kiedy będzie bardziej bolało.

   Shea nie pochodziła z typowej, amerykańskiej rodziny. Jej rodzice rozeszli się, gdy miała sześć lat i w dodatku jej ojciec odszedł do swojej byłej żony i ich córki, przez co Shea poczuła się odepchnięta i niechciana. Przez całe swoje późniejsze życie przyglądała się rodzinie swojej najlepszej przyjaciółki Lucy, gdzie wszystko było tak, jak w idealnym amerykańskim śnie.
Jej mama, Connie, była kobietą opiekuńczą; taką, która potrafi przytulić w złych chwilach i krzyknąć kiedy widziała że jej dziecko zbliża się do krawędzi, z której może zaraz spaść i mocno obić sobie tyłek. Tata, nazywany przez wszystkich Trenerem, prowadził uczelnianą drużynę futbolu i swojej pracy poświęcał się z całą pasją. Lucy i jej brat, Lewton, dorastali w miłości, dostatku i harmonii a Shea i jej matka ogrzewały się pod skrzydłami swoich rodzinnych przyjaciół.

   Świat Lucy zachwiał się w posadach w momencie, gdy jej mama zmarła na raka. Odeszła szybko, młodo, niepotrzebnie i pozostawiła otwarte rany w sercu każdego mieszkańca ich miasteczka. Nikt nie potrafił zrozumieć co ta pięćdziesięcioletnia kobieta zrobiła Bogu, że tak prędko zabrał ją do siebie. Kilka miesięcy później pomiędzy Sheą a Trenerem – ojcem Lucy – zaczęło się coś dziać. Zaczęło budzić się między nimi absurdalne uczucie, bo kto to widział, żeby ktoś spotykał się z ojcem najlepszej przyjaciółki, ojcem, który niedawno został wdowcem?

   Przeciwko tej dwójce są wszyscy; rodzina, znajomi, przełożeni Shei. Czy ta dwójka będzie miała dość siły, aby przekonać wszystkich, że to co ich łączy jest prawdziwe? Czy Lucy im wybaczy? I czy w ogóle Lucy ma prawo mieć do nich pretensje?
   Tylko raz żywo oburzyłam się przy tej lekturze. Miało to miejsce w momencie, gdy Lucy powiedziała do Shei wprost, że ma wybrać pomiędzy nią a jej ojcem. Nie rozumiem takiego ultimatum i nie mogę go pojąć. To nie wina Shei, że nie zakochała się – jak Lucy – w równolatku. To nie jej wina, że serce podpowiadało jej, że właściwą dla niej osobą jest o dwadzieścia kilka lat starszy Trener, którego znała całe życie. To także nie jego wina, że nagle zakochał się w przyjaciółce swojej córki, że nagle dostrzegł w niej kobietę. Czy można winić kogokolwiek za miłość? Szczególnie, że w tym wypadku ta dwójka nikogo nie zraniła? Nikt na ich miłość przecież nie ucierpiał.

   Specjalnie czytałam książki napisane przez autorkę chronologicznie. Chciałam zobaczyć czy jej styl pisania się zmienił, czy Emily Giffin się rozwijała, czy sięgała po coraz to trudniejsze tematy. Muszę przyznać, że z książki na książkę tematy przez nią poruszane są coraz mniej trywialne. Fakt, ciągle dotyczą one miłości, jednak każda z opisanych przez nią historii jest inna i dotyczy innego spektrum tego uczucia.
   Była miłość potajemna, która zrodziła się w romansie; miłość pomiędzy dwojgiem przyjaciół; miłość między matką a dzieckiem; miłość wybaczająca a teraz- miłość uważana za niewłaściwą. Mogę powiedzieć, że Giffin jest specjalistką od tematyki związków i drzemiących w nich demonów. W dodatku zawsze staje po stronie głównej bohaterki, nie ważne, jaką rolę miałaby ona do odegrania. Jest najlepszym obrońcą swoich postaci i jest w tym tak dobra, że z jednym tylko wyjątkiem zawsze trzymałam kciuki za to, żeby na końcu wszystko dobrze się skończyło.


   Bo czyż nie każdy z nas zasługuje na happy end?