Strony

29 sty 2016

Mam urodziny!


   Plecy bolą, wzrok się pogorszył, protezę pora by kupić, słuch niedoskonały.... mam 24 lata.
Z tej podniosłej okazji, że jeszcze przez rok mogę żyć w pierwszej połowie mojego ćwierćwiecza, postanowiłam zrobić listę 24 faktów o mnie. Nie będą śmieszne, bo to nie fikcja a realizm.

1. Moja babcia urodziła się 6.01, moja mama 16.01 a ja miałam być na 26.01. Niestety złamałam dziesięciodniową tradycję, bo byłam małym buntowniczym płodem.

2. 99% mojej rodziny pojawiła się na świecie w zimie. Nawet mój pies jest styczniowy, co u yorków rzadko spotykane. Chwała Bogu, że narzeczony z grudnia, bo by tego starsze pokolenie nie przeżyło, że wprowadzam na łono rodziny osobę urodzoną nie w zimie.

3. Od dziewiętnastu lat moje włosy są tej samej długości. Mimo usilnych starań i modlitw nie chcą rosnąć... tzn. rosną, bo odrosty systematycznie się pojawiają, ale długość ciągle jest ta sama (może mama w nocy mi je podcina?) Stosowałam już wszystko, od tabletek, poprzez dietę, wcierki, odżywki, oleje. Teraz jestem na etapie picia drożdży co moja rodzicielka skwitowała prostym stwierdzeniem, że jestem tak samo naiwna jak ona trzydzieści lat temu.

4. Pracuje nocą! I wcale nie stoję w najmniej oświetlonym miejscu chodnika w kusej spódniczce o kolorze neonowej zieleni! Razem z przyjaciółką od czasu do czasu jeździmy na inwentaryzację do sklepów. Dostajemy tam czytnik i jeździmy nim sobie po metkach – jako, że w dzieciństwie skrycie marzyła mi się praca w sklepie to jestem dość zadowolona, bo chociaż pod osłoną nocy spełniam swoje marzenia.

5. Będę świadkową! W maju. I kompletnie nie wiem co ma świadkowa robić. Na internecie wyczytałam, że świadkowa to „tańcząca krawcowa i babcia klozetowa” cóż, w porządku, od jutra zaczynam uczyć się posługiwać igłą i nitką. No i tańczyć, bo nie wiem czego mam się uczyć, że być dobrą babcią klozetową!

6. Będę panną młodą! (Ale to już wiecie, bo podniecam się tym od miesiąca.) 1 lipca 2017 oficjalnie zostanie zdjęte ze mnie jarzmo bycia panną w nieprzystającym do tego wieku i zostaną młodą żonką. I nie przytyję po ślubie! Był ktoś z Was na weselu w "Jagience" w Białobrzegach k. Łańcuta? 

7. Był czas w moim życiu, że paliłam papierosy – nie jakoś nałogowo, raczej „bo to takie cool” - wiecie, fiu bździu w głowie i razem z koleżankami miałyśmy frajdę, że udajemy dorosłe. Moja przygoda z paleniem trwała miesiąc i skończyła się w momencie, gdy koleżanka zapomniała że ma w ręce zapalonego papierosa i zaczęła mnie klepać po ramieniu. Wypalona dziura w ulubionej kurtce jest po dziś dzień.

8. Nie lubię zmian, bo zawsze widzę wszystko w czarnych barwach i jak coś się zmienia to jestem przekonana, że będzie gorzej niż jest. Ale później okazuje się, że nie miałam kompletnie racji i wszystkie zmiany wychodzą mi na dobre. Co nie zmienia faktu, że i tak ich nie lubię.

9. W tym roku będę (oby!) panią magister. Mój temat pracy to „Dzieciobójstwo w prawie karnym”. Od trzech dni radośnie piszę pierwszy rozdział i dość już mam czytania o tym jak to w starożytnej Grecji i Rzymie zabijano zawsze drugą córkę (bo były nieprzydatne) i od trzeciego dziecka wzwyż każde, bez różnicy czy był to chłopiec czy dziewczynka (ze względów ekonomicznych.) I dziwi mnie, że żaden cesarz nie wpadł na pomysł 500+ na każde kolejne dziecko...

10. Jestem ślepa – moja wada wzroku jest taka duża, że jak ściągnę soczewki to można mi włączyć w telewizji film pornograficzny i wmówić, że to komedia romantyczna a ja uwierzę (o ile dźwięk będzie wyłączony.) Biorąc pod uwagę, że i narzeczony dobrym wzrokiem nie grzeszy to przyszłemu dziecku będę musiała zawczasu kupić okulary, żeby zobaczyło jak matka z ojcem wyglądają...

11. Teoretycznie mam ogromny dystans do własnej osoby, ale w praktyce przeżywam każdą negatywną opinię i potem nie śpię po nocach, bo przypominam sobie co ktoś mi powiedział czternaście lat temu. Nie żebym okazywała to całemu światu, bo poza wyjściowa brzmi „jestem cudowna i głucha na wszelkie komentarze, które sugerowałyby, że jest inaczej.”

12. Nie potrafię śpiewać, chociaż uwielbiam to robić. Gdybyście kiedyś usłyszeli mój głos to pomyślelibyście, że ktoś właśnie morduje mamuta i nie ważne, że mamuty wyginęły tysiące lat temu.

13. Chciałabym zarabiać pisaniem; ale wiecie, tak zarabiać godnie, porządnie jak J.K. Rowling. Żeby mnie było na wszystko stać (czyli na labradora i jamnika. I na męża). I kurczę, wszyscy powtarzają, że trzeba w życiu robić to, co się kocha, więc heloł! Losie! Chcę siedzieć we własnym domu i pisać, pisać i pisać!

14. Nie lubię rozmawiać przez telefon – okropnie się wtedy stresuje i zazwyczaj nie wiem co mam powiedzieć i jak się zachować i kończy się to tym, że tylko robię 'yhym' do słuchawki i wychodzę na osobę dotkniętą skazą umysłową.

15. Tak pięć lat temu spędzałam Sylwestra u mojego obecnego narzeczonego, który wtedy był tylko kolegą. Był taki towarzyski, że zaraz po północy zostawił gości i poszedł się „zdrzemnąć na pół godzinki”. Nie widziałam go potem przez dwa lata.
Historia prawdziwa.

16. Nie umiem bekać. W sumie to dobrze, bo damie nie przystoi, ale jakiś defekt to jest.

17. Gwizdać też nie umiem.

18. Marzy mi się mieć kiedyś pod postem dwieście komentarzy! To wyglądałoby tak pięknie, tak godnie, tak epicko!

19. Jak się do kogoś uprzedzę to koniec, pies pogrzebany. Gdyby taka osoba uratowała mi rybkę z powodzi czy kupiłaby mi jacht, to nic by nie pomogło. Dobrze tylko, że mało jest osób, do których jestem uprzedzona.

20. Moim największym urodzinowym marzeniem jest... pokój pełen balonów! Żeby było ich tyle, że nie można by się ruszyć. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale od lat marzę o czymś takim.

21. Wiecie, że rok temu musiałam oddać pieniądze za swój prezent urodzinowy? Ha! Podłość ludzka nie zna granic, doprawdy. Nie żeby to była zawrotna suma, bo ledwie 39,99, ale wiecie... głupio płacić za swój własny prezent.

22. Szybko zapalam się do pomysłów, robię plany, notatki, przeżywam, analizuję a później pstro z tego wychodzi, bo zapał to ja mam iście słomiany. Od wczoraj mam ambitny plan, żeby biegać, ale jakoś ciężko jest mi założyć adidasy i pobiec i tak siedzę, patrzę przez okno i tylko przeżywam, że nie biegam. Cała ja.

23. Uczę się gotować! Ostatnio nawet zrobiłam pierogi ruskie i wszystko byłoby piękne gdyby nie to, że dałam tak mało solić, że trzeba było je dosalać na talerzu.

24. Kiedy jestem okropnie zmęczona to zaczynam mieć głupawkę. Gdybym mogła to wisiałabym wtedy na lampie; narzeczony już zna te stany i wie, że jak wieczorem zaczynam podnosić dupkę wyżej głowy (próbując zrobić fikołka) to pora iść i położyć niunię spać. 

   

Nie krępujcie się składać mi życzeń i pisać jaka jestem cudowna - przyjmę to z godnością. 

27 sty 2016

"Dotrzymana obietnica" - czy miłość daje pozwolenie na śmierć ukochanego?


    Stojąc przed ołtarzem, u boku swojego wybranka obiecuje się mu miłość, wierność i że nie opuści się go aż do śmierci. By odegnać ludzkie pokusy dodaje się skruszone „tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący.” Stłamszony egoizm zostaje zepchnięty w zakamarki mózgu a my obiecujemy drugiemu człowiekowi to wszystko, co obiecać można; własne marzenia, plany, ambicje, własne wspomnienia i całą przyszłość która nas czeka. Zakładając drugiej osobie obrączkę na palec wręczamy jej równocześnie nasze kruche, delikatne życie. Dajemy siebie na zawsze. Mimo wszystko i ponad wszystko.

    Jill Anderson, autorka i zarazem główna bohaterka książki „Dotrzymana obietnica” nie pomyślałaby, że jej szczęście małżeńskie będzie takie krótkie i że w szybkim czasie będzie musiała spełnić obietnicę daną przed ołtarzem „w zdrowiu i w chorobie.” Ich małżeńskie „w szczęściu i dostatku” trwało śmiesznie krótko i zaledwie dwa lata po ślubie u męża Jill, Paula zdiagnozowano syndrom przewlekłego zmęczenia. Niegdyś lekceważona, obecnie jest to jedna z chorób cywilizacyjnych, na którą nie ma żadnego lekarstwa. Atakuje ona powoli, mozolnie zbiera swoje żniwo aczkolwiek robi to systematycznie i metodycznie; z roku na rok najprostsze czynności życiowe zaczynają sprawiać ogromny ból i z czasem nawet zwykłe uczesanie się jest trudniejsze niż kiedykolwiek mogłoby się wydawać.
   Nie do końca wiadomo gdzie tkwi źródło tej choroby, czy jest to schorzenie fizyczne czy raczej psychiczne. Pewne jest tylko to, że do tej pory nie wynaleziono na nią żadnego lekarstwa.

   W pewnym momencie Paul zdecydował, że jeśli chce uwolnić się od bólu, musi umrzeć. Jednak Jill była innego zdania i ratowała go ilekroć targnął się na swoje życie. Poświęcała dzień i noc by czuwać nad nim jak Cerber i pilnować, by nie popełnił samobójstwa. Do czasu....

   W południe, 17 lipca 2003 roku Jill pojechała na zakupy. Kiedy wróciła spostrzegła, że jej chronicznie chory mąż połknął zbyt dużą ilość tabletek. Tym razem nie wezwała pogotowia. Nie sprowokowała u męża wymiotów, by pozbył się trucizny. Nie zrobiła nic. Usiadła obok niego i czuwała nad nim przez dobę, pozwalając mu wziąć swój los w swoje ręce. W końcu coś w niej pękło i puściła go wolno. Spełniła obietnicę sprzed ołtarza i nie opuściła go aż do śmierci.... do tej, którą sam dla siebie wybrał.

   Pilnując by spokojnie umierał nie zastanawiała się nad tym jakie będzie miało to konsekwencje w jej dalszym życiu. Nie miała pojęcia, że kilka dni później zostanie oskarżona o współudział w samobójstwie i że czekać ją będą wielogodzinne przesłuchania na komisariacie. Prawo nie zna emocji i uczucia empatii; zna jedynie przepisy, które jasno stanowią, że kto nie wzywa pomocy w wypadku narażenia życia, ten staje się współwinny zbrodni.
W niedługim czasie zarzuty zmieniono i oskarżono ją o zabójstwo; na nic zdały się jej zeznania, że mąż chciał umrzeć, że ratowała go raz po raz i w końcu przestała. Czekał ją proces, pełen napiętnowania i oskarżeń, które stawiały ją w równym rzędzie z morderczyniami. Rodzina Paula, która przez lata nie wierzyła w jego chorobę, wnioskowała, by Jill odpowiedziała za swoje postępowanie. W ich mniemaniu powinna go chronić za wszelką cenę, nawet jeśli Paul miałby ją znienawidzić.

   Sama książka jest ciekawie skonstruowana, ponieważ przeplatana jest zapisami z policyjnych przesłuchań Jill. Ukazana jest gruboskórność policji, ich natarczywy ton, nie znoszący sprzeciwu autorytatywny stosunek do przesłuchiwanej. 
    W fabule pokazany jest również  początek ich związku i późniejszy zapis całej choroby Paula; Jill malowniczo nakreśla obraz mężczyzny jakiego pokochała i niechętnie porównuje go z mężczyzną, którym stał się po kilku latach życia z chorobą.

   „Dotrzymana obietnica” to autentyczna historia kobiety, która dopełniła przyrzeczenia danego przed ołtarzem i zrobiła wszystko, aby pomóc swojemu mężowi. Z pewnością wielu z was stwierdzi, że pozwolenie na samobójstwo niewiele ma wspólnego z przysięgą składaną w oczach Boga, ale według mnie to samobójstwem nie było. Paul nie uciekał przed problemami, przed życiem. Uciekał przed bólem, który trapił go dzień i noc, na który nie pomagały żadne leki. Przypomnijcie sobie waszą najgorszą migrenę i pomyślcie, że mogłaby ona trwać kilka lat. Każdy poranek witałby was bólem i każdy dzień kończyłby się tym samym uczuciem. Do bólu nie da się przyzwyczaić, nie można go oswoić i żyć z nim. Nie można też wymagać od kogoś, by był z nami ile się tylko da pomimo cierpienia.

   Dla mnie przysięga składana drugiej osobie, to też obietnica „pozwolę ci odejść, jeśli będziesz musiał”.

    To, co zrobiła Jill odbiło się szerokim echem wśród społeczeństwa; jedni nazywali ją morderczynią, drudzy podziwiali jej oddanie mężowi. Dla mnie Jill jest niezwykle odważną kobietą, która wspięła się na szczyty oddania drugiemu człowiekowi i poświęciła swoją wolność, by uwolnić ukochaną osobę od bólu. Nie popełniła przestępstwa, nie pomogła w samobójstwie. Uwolniła Paula od bólu. Zdecydowała się na skok w przepaść, by on nie musiał już skakać.
   
    Możecie rzucać kamieniami, ale ja ją podziwiam.

26 sty 2016

"Nie patrz w tamtą stronę" Marcin Grygier


   Nadkomisarz Roman Walter jak co rano obudził się z potężnym kacem i uczuciem niesmaku w ustach; wyraźny znak, że ból i cierpienie niedawnej tragedii wciąż nie dawało mu spać i musiał znieczulać się procentami, by móc na chwilę znowu swobodnie oddychać.
Dzień jak co dzień; nic nie zapowiadało zbrodni, która miała wstrząsnąć nie tylko światem Waltera, ale i grona innych osób...

   Zwykle kiedy ktoś dzwoni na policję, by poinformować ich, że znalazł ciało, zostaje zapytany czy osoba ta na pewno nie żyje. Prosi się informatora o sprawdzenie czynności życiowych a dopiero później pyta się o miejsce „pobytu” denata. W owej książce nie ma opisanej tej sceny, ale jestem pewna, że policja nie pytała dzwoniącego czy denatka na pewno nie żyje. Nie pytała, gdyż … nie miała ona głowy.

   W Puszczy Kampinowskiej znalezione zostaje ciało młodej kobiety, ułożone majestatycznie, w pozie wręcz eleganckiej. A nad korpusem morderca położył z wielką starannością odciętą głowę konia, tworząc przerażające i makabryczne widowisko, które rozpoczyna debiutancką książkę Marcina Grygiera „Nie patrz w tamtą stronę.”

   Ta książka jest kwintesencją kryminałów; próżno szukać tutaj opisów przyrody czy takich, które opisywałyby wątpliwą urodę głównych bohaterów. Policjantka Alicja Danysz nie miała „oczu wielkich jak sarna wpatrzona w reflektory nadjeżdżającego samochodu” ani „włosów grubych i gęstych o kolorze dojrzewającej pszenicy.” A może i miała, ale autor trafnie wywnioskował, że nie to jest w kryminale najważniejsze.

   Główną rolę gra tutaj śledztwo, które pędzi jak wicher, napędzane kolejnymi, brutalnymi czynnościami wykonywanymi przez nieznanego mordercę. By czytelnik się nie nudził, Grygier dodatkowo wplótł w fabułę dwa inne wątki, które – jak na wybitnego pisarza przystało – w końcu splotą się z głównym wątkiem i obnażą oblicze zimnokrwistego mordercy. Jeden tylko wątek lekko psuł mi tą typowo męską, sterylną od uczuć fabułę; rodzące się uczucie pomiędzy Walterem a Alicją Danysz – miły dodatek do książki, ale kompletnie niepotrzebny, ponieważ książka świetnie obroniłaby się sama, dzięki tej wszechogarniającej obojętności.

   Krótkie rozdziały (w książce jest ich ponad osiemdziesiąt) sprawiają, że książkę faktycznie pochłania się jednym tchem; nie są zbyt rozbudowane, ale jednocześnie przekazują tyle informacji, by czytelnik nie miał ani chwili na to, by się znudzić.

   Okładka prowokuje, bo to na niej znajduje się pytanie, które w obecnych czasach mogłoby z powodzeniem zastąpić Szekspirowskie „Być czy nie być?” - „Czy zdarza ci się odwracać wzrok od ludzkiej krzywdy? A może przeciwnie – lubisz patrzeć?” Zerkając kątem oka na to co serwują nam telewizyjne serwisy informacyjne i mimochodem przeglądając najlepiej sprzedające się filmy i książki, z pewnością ale i smutkiem muszę stwierdzić, że ludzka krzywda kręci. Większość społeczeństwa zasiada z wieczorną herbatą przed telewizorem i z wypiekami na twarzy ogląda jak w świecie rzeczywistym lub fikcyjnym ludzie się mordują, gwałcą i torturują. Później wyłączają telewizor, myją zęby i kładą się do łóżka, czytając jeszcze przed snem książkę napisaną przez kobietę, która była przez lata molestowana przez swojego męża. I na pewno nie pisze tam o zielonej łące porośniętej stokrotkami, ale raczej o bestialskim życiu, które jej przypadło od losu.

   Ludzie łakną sensacji; gdyby tak nie było to i filmy byłyby inne i książki nie tak brutalne i wiadomości nie tak przejmujące. Matki oglądają reportaże o porwanych dzieciach a potem idą i przytulają z całej siły swoje śpiące w łóżku dziecko; ojcowie słuchają opowiadań kolegów o córkach, które za dużo piją a potem z dumą stwierdzają, że ich własna pociecha stroni od alkoholu. Europejczycy oglądają sceny z Bliskiego Wschodu a później wychodzą na bezpieczne europejskie ulice i patrzą na europejskie kobiety, które mogą nosić sukienki i szorty.

   Autor doskonale wie, że mało jest ludzi, którzy odwracają wzrok od ludzkiej krzywdy, dlatego nie bał się pokazać jej w nadmiarze. I miał racje, bo blogosfera aż huczy od recenzji jego książki i tym samym daje mu zielone światło, by szturmem zdobyć polski rynek wydawniczy. Mam przeczucie, że niedługo nazwisko nie tylko Grygier, ale i Bednarek i Rozmus będą świecić triumfy na zagranicznych rynkach. Bo nasi panowie naprawdę potrafią pisać.  



22 sty 2016

Wielkie potknięcie Tess Gerritsen



   Dzisiaj krótko i na temat. W dodatku trochę spojlerów w "recenzji" się znajduje, ale książka jest tak zła, że możecie sobie na spojlery pozwolić. 

   Książki Tess Gerritsen biją rekordy popularności na całym świecie i nie ma chyba czytelnika, który nie słyszałby jej nazwiska – w końcu to królowa medycznych thrillerów. Szanowni Państwo oto ogłaszam – i królowej zdarzyło się potknąć.

   Nina została porzucona przed ołtarzem w dniu własnego ślubu. Rzecz niestety dość spotykana, że niedoszły pan młody wystraszył się i wziął nogi za pas, pozostawiając kobiecie rzeszę gości w kościele i górę prezentów, które trzeba będzie niestety oddać. Jako, że los kobiecy nigdy nie należał do łatwych i przyjemnych, tak i tym razem nie dane było Ninie w spokoju lizać rany i rzucać talerzami o ścianę, bo ledwo wygoniła z kościoła gości, wybuchła bomba.
Nie towarzyska tym razem, ale bomba prawdziwa, dosłowna.

   Na miejscu zdarzenia zjawił się Sam, policjant, który specjalizuje się w ładunkach wybuchowych. I w tym momencie zaczyna się farsa, które Tess nie przerwała do ostatniej strony książki.

   Po pierwsze – gdy policja odwozi Ninę do domu po wybuchu bomby, który miał miejsce kilka metrów od niej, jej matka – zamiast dziękować Bogu, że jej dziecko przeżyło – zaczęła na głos zastanawiać się, co też Nina może zrobić, by narzeczony do niej wrócił. W końcu był lekarzem, niezłą partią i szkoda byłoby burzyć cały związek tylko dlatego, że nie zjawił się na własnym ślubie...

   Po drugie – po owym wybuchu jasne jest, że Nina jest śledzona i ktoś ewidentnie chce ją zamordować. Sam przenosi ją z miejsca na miejsce, by uniknąć zabójcy a co w tym czasie robi amerykańska policja? Zarzuca mu, że za bardzo interesuje się poszkodowaną i że powinien sobie odpuścić. Halo? Kobieta jest prześladowana, ktoś czyha na jej życie a policja ma to daleko w pączku?

   Po trzecie – w sobotę narzeczony zostawił Ninę przed ołtarzem a już koło wtorku ona radośnie oznajmia Samowi, policjantowi, że się w nim zakochała. Tak, poprzedniej nocy się przespali. Tak, ciągle boją się złego zabójcy i ukrywają się jak tylko mogą, ale przynajmniej nie ukrywają się biernie.

   Po czwarte – wspominałam, że po trzech dniach powiedziała zupełnie obcemu człowiekowi, że się w nim zakochała? Rozumiem, adrenalina robi swoje, endorfiny wtedy buzują, mogła być nieco rozchwiana emocjonalnie po burzliwym weekendzie, ale droga pani Tess – nie przesadzajmy.

   Po piąte – zabójca. Matko moja, już ja miałabym więcej powodów, żeby zabić połowę osiedla, niż zabójca, by zabić Ninę. Ten wątek jest tak niedopracowany, że zaczynam mieć podejrzenia, że autorka musiała na szybcika napisać jakąkolwiek książkę, bo zbliżał jej się termin w wydawnictwie. A że nazwisko znane to i tekst przeszedł.

   Podsumowując – mimo że Tess Gerritsen uważana jest za jedną z lepszych autorek, jak się okazuje, nie zawsze potrafi dobrze pisać. To pocieszające dla tych wszystkich, którym czasami coś się nie udaje – nie jesteśmy w tym sami.

   Książki oczywiście nie polecam. 


   PS – byłam dzisiaj u ginekologa. Baby jak to baby, czekając na swoją kolej plotkują. W pewnym momencie z gabinetu wyszła jedna kobiecina i zaczęła narzekać, że już trzeci tydzień czeka na poronienie i dalej nic! I ileż można czekać, przecież ona musi do pracy wrócić! Wszystkim w kolejce gęba opadła do ziemi i nikt nie wiedział co na to powiedzieć. Jakoś tak niesmacznie się zrobiło …  

19 sty 2016

"Ginekolodzy" - książka o kobiecym cierpieniu.


   UWAGA: Jeżeli właśnie spożywasz posiłek to z dobroci serca radzę, by odłożyć je na jak największą odległość. Lub wrócić do recenzji po skonsumowaniu kanapki tudzież innej przekąski.

   Ginekolodzy. Zna ich każda kobieta; zwykle są to zadbani panowie, którym płacimy za oglądanie tego, co zwykle może oglądać jedynie nasz mąż. Niektórzy z nich są mili i sympatyczni, inni mają w asortymencie setki niesmacznych żarcików a jeszcze inni traktują nas jak kolejną partię z taśmociągu, która zapłaci mu niemałą sumę za prywatną wizytę.

   Fakt, o którym wie mała liczba mężczyzn – kobiety szeptem, po kryjomu polecają sobie tych najlepszych, do których warto iść. Niestety, do nich zazwyczaj ustawiają się długie kolejki i na swoją wizytę trzeba niekiedy czekać miesiącami, ale opłaca się, bo i lekarz miły i przystojny a w dodatku taki delikatny!

   Przyznaję – niekiedy narzekam, jak większość kobiet, na ginekologów. Poprawka, narzekałam; bo po przeczytaniu książki „Ginekolodzy” autorstwa Jugerna Thorwalda dziękuję niebiosom za to, że przyszło mi żyć w XXI wieku. I nigdy już nie będę narzekać na zimne ręce lekarza!

   Od wieków kobieta i jej narządy rozrodcze w oczach kościoła i jego wyznawców były nieczyste. Nic więc dziwnego, że lekarze brzydzili się przyjmować porody czy leczyć choroby związane z kobiecą fizjonomią i pozostawiali je samym sobie i akuszerkom, którymi były proste kobieciny, które miały to szczęście, że przeżyły narodziny swoich dzieci.
   Około XVII wieku nastąpił „przełom” i niektórzy lekarze zdecydowali się pomagać akuszerkom w przyjmowaniu porodów, przy czym należy podkreślić, że owa pomoc przynosiła więcej szkody niż pożytku. Jako, że kobiety były nieczyste i grzechem było na nie patrzeć, porody odbierano … na oślep. Rodząca leżała w łóżku bądź na stole, ubrana od stóp do głowy, przykryta dla pewności prześcieradłami a lekarz „badał” ją jedynie dotykiem (i to dość niechętnym.) Jako, że kościół nakazywał ochrzcić każdego człowieka, zdarzało się często, że wyrywano dziecko z dróg rodnych siłą, tylko po to, by zdążyć je ochrzcić przed śmiercią. Nie przejmowano się wtedy matką, która rozdarta – dosłownie – umierała w wielkim bólu i cierpieniu.
   Później podeszło się do tej kwestii bardziej „humanitarnie” i aplikowano poświęconą wodę wprost do macicy, jeśli wiadomo było, że dziecko nie ma szans na przeżywcie. Niestety, brak znajomości higieny powodował, że brudna igła wprowadzana do ciała kobiety wywoływała w jej wnętrzu zakażenie co najczęściej kończyło się oczywiście śmiercią. W męczarniach.

   Bezsprzecznym mistrzem ginekologii, człowiekiem, który wprowadził jako takie udogodnienia, był doktor James Marion Sims. To on jako pierwszy wyleczył u kobiet przetokę, która tworzyła się w wyniku ropiejącej rany powstałej podczas porodu wokół ujścia pochwy i odbytu. I to również on dowiódł, że bezpłodni mogą być także mężczyźni; dotąd winę zrzucano na nieszczęsne kobiety i na ślepo podcinano im kanały rodne, gdyż sądzono, iż bezpłodność spowodowana jest zbyt dalekim położeniem macicy.

   „Ginekolodzy” to brutalna książka, która składa się tylko i wyłącznie z faktów. Tak kiedyś wyglądał świat i tak kiedyś wyglądało kobiece życie. Miliony z nich umarło na skutek ciężkiego porodu, kolejne tysiące do końca życia walczyło z ropiejącymi przetokami, które wytwarzały okropny odór, którego nie można było znieść. Wiele z nich modliło się o śmierć jak o wybawienie, bo w gruncie rzeczy tym właśnie ona dla nich była – końcem cierpienia, którego nie dało się uśmierzyć w żaden sposób.

   Ta książka to pochwała dla tych wszystkich z nich, które zdecydowały się przeciwstawić naukom kościoła i zdecydowały się na innowacyjne zabiegi; które pozwoliły oglądać się nago lekarzom- mężczyznom i które zaryzykowały życiem, by dzisiaj cesarskie cięcie czy pobranie wymazu było czymś naturalnym.

   Grzechem nie byłoby wspomnieć o Annie Margerithie, która, jako pierwsza w historii, przeżyła cztery cesarskie cięcia; w jego wyniku przeżyło jedynie dwoje dzieci, ale niewątpliwie jej osoba przysłużyła się dzisiejszej nauce.
To także oddanie hołdu tym wszystkim mężczyznom, którzy zdecydowali się na publiczne szykanowanie po to, by ratować kobiety. To dzięki nim współczesna antykoncepcja nie polega, jak w 1890 roku, na wkładaniu do pochwy ziemniaków czy gałganków, by zapobiec ciąży. I to dzięki nim obecnie można rodzić w ludzkich warunkach, chociaż stan niektórych oddziałów położniczych ciągle przypomina standardem higieny XVIII-wieczną chałupę.

   „Ginekolodzy” to lektura obowiązkowa dla każdej kobiety i dla każdego mężczyzny; może dzięki niej dowiedzą się jak wiele przyszło nam wycierpieć przez wieki. Może dzięki temu bardziej docenią naszą siłę i hart ducha i przestaną prawić frazesy, że poród wcale nie boli i że więcej jest w tym dramatyzowania niż faktycznego bólu.

   Bądźcie trochę feministkami i podsuńcie „Ginekologów” swoim drugim lub trzecim (jak to lubi) połówkom.


   PS – Ostatnio przypadkiem natknęłam się na internecie na ogłoszenie dotyczące zatrudnienia osoby do pisania recenzji książek na jeden z dość znanych blogów... Poczułam się lekko zniesmaczona. A co wy sądzicie o takiej sytuacji? Warto to rozdmuchać czy lepiej zostawić w spokoju? Wspomnę, że osoba ta współpracuje z dość sporą grupą wydawnictw i prawdopodobnie je zwyczajnie naciąga na książki.

16 sty 2016

"Gorycz szczęścia" S. Lewis - co dzieje się po szczęśliwym happy endzie?


   Życie Susannah zapowiadało się fascynująco; początkująca, przepiękna aktorka szturmem zdobyła serca reżyserów i producentów do tego stopnia, że jeden z nich został jej mężem. Telefony się urywały, propozycje sypały się jak z rękawa a Susannah była szczęśliwą młodą żoną wspaniałego mężczyzny. Mieli pieniądze, dom i wszystko to, czego można sobie zamarzyć na początku wspólnego życia.
   Jednak ich szczęście skończyło się dość szybko; Susan zaszła w ciąże i musiała odmawiać kolejnych ról a jej kochany mąż sięgnął po narkotyki, które szybko go uzależniły i zmieniły w istnego potwora. Gwiazda sławy zaczęła blednąć a o jej nazwisku nie pamiętał już żaden producent ani reżyser.

   Czternaście lat później mąż Susan odsiadywał wyrok w więzieniu a ona podłapywała każde możliwe zajęcie, by utrzymać siebie i córkę. Rano pracowała jako pomoc dentystyczna, później szła segregować dokumenty pewnego architekta a w nocy stała w recepcji klubu ze striptizem. Niestety jej wysiłki i starania nie spowodowały, że pieniędzy przybywało, wręcz przeciwnie. Kobieta była zmęczona, rozgoryczona i samotna – i wtedy do akcji postanowiła wkroczyć jej trzynastoletnia córka, Nevy.

   Na jednym z portali randkowych odnalazła dawną miłość matki, niejakiego Alana i zaczęła z nim korespondować podszywając się pod Susan. Alan, który właśnie rozwodził się z żoną i wracał do Londynu był niezwykle zainteresowany ponowieniem starej znajomość i w końcu, za namową córki i najlepszej przyjaciółki Susan, doszło do spotkania dawnych kochanków.

   I tutaj historia mogłaby się skończyć, równie banalnie jak tysiące podobnych powieści. Jednak ten słodki koniec był dopiero początkiem koszmaru, którego nie sposób było przewidzieć.

   Neve zakochała się w nowym partnerze matki, co ponoć nie jest zjawiskiem rzadkim wśród nastolatek. Susannah przymykała na to oko, sądząc, że zauroczenie to minie i niedługo jej córka zakocha się w chłopcu w swoim wieku. Także Alan podchodził do tego z dystansem i starał się być jak najbardziej delikatny, by nie urazić uczuć młodej dziewczyny.

   By życie było jeszcze bardziej słodkie, do naszej głównej bohaterki zadzwoniła dawna agentka i zaproponowała jej rolę w nowym serialu – świat dalej otworzył przed nią swoje wdzięki i zapraszał ją, kusząc sławą i pieniędzmi.

   I tak jak czternaście lat wcześniej tak i teraz okazało się, że nie zawsze wszystko może być piękne i szczerozłote....
   „Gorycz szczęścia” to książka która pokazuje, że za wszystkie dobre chwile los oczekuje swoistej zapłaty, która niekiedy jest gorzka i przygniata człowieka całym swoim ciężarem. To też przedstawienie banalnego faktu, że niektórych spotyka więcej nieszczęść niż innych i że nawet tutaj nie ma sprawiedliwego podziału – podczas gdy Susan zbiera od życia same kopniaki, jej najlepsza przyjaciółka ma się całkiem dobrze a drobne niepowodzenia nie mają większego znaczenia w ogólnym rozrachunku. 

   Autorka, Susan Lewis przypomina czytelnikowi, że należy zawczasu cieszyć się tym, co mamy, bo może przyjść moment, gdy stracimy to wszystko bezpowrotnie. To też przestroga, by nie bagatelizować sygnałów, które mogą zwiastować okropne nieszczęście. Susannah uważała, że zauroczenie jej córki Alanem to jedynie wynik buzowania nastoletnich hormonów – jednak nie zastanowiła się nad tym, co może zrobić mężczyzna, gdy ładna, młoda kobieta narzuca mu się ze swoimi wdziękami... cóż, nikt nie jest idealny a niektórzy okazują się być wilkami w owczej skórze.

   Jeśli szukacie książki, która rozgoni nieco stereotyp szczęśliwego zakończenia to ta pozycja jest idealna. Niekiedy zastanawiamy się co było po banalnym końcowym pocałunku i pięknym napisie „The end” na ostatniej stronie. „Gorycz szczęścia” to jedna z możliwych odpowiedzi na to pytanie; po happy endzie następuje szara codzienność, która niekiedy może zamienić się w istny koszmar.
   I to może właśnie dlatego większość autorów decyduje się zostawić czytelnika w poczuciem zadowolenia i naiwnej wiary, że wszystko zawsze kończy się dobrze.

„Wybór niewłaściwego mężczyzny to jak zgubienie lodu, na który padła wygrana na loterii. Najpierw są nadzieje, marzenia, perspektywa sięgnięcia do gwiazd. Potem nadchodzi druzgocąca rzeczywistość. Ktoś, kto zgubi los, miałby ochotę się zastrzelić.

Gdy rzecz dotyczy mężczyzny, zastrzelić jego.”

11 sty 2016

Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego!


   Dzisiaj napiszę o książkach, o których słyszał każdy, bez względu na to czy jest mały, czy duży, brzydki czy ładny, bogaty czy biedny, czy jest człowiekiem czy owcą. Bo nawet owce znają Harry'ego Pottera.

   Cała historia brzmi trochę jak z bajki... Kobieta – młoda, piękna i zdolna – urodziła syna, któremu dała na imię Harry. Razem z mężem i przyjaciółmi otoczyli małego chłopca opieką i starali się, by każdy jego dzień wypełniony był szczęściem i ciepłem.
Niestety, los tak chciał, że czasy wtedy były mroczne i niebezpieczne; okrutny i bezwzględny Lord Voldemort zbierał krwawe żniwo spośród tych, którzy odważyli się przeciwstawić jego władzy. Wśród tych, którzy chcieli walczyć ze złem, byli rodzice Harry'ego – utalentowani czarodzieje, którzy stanowili łakomy kąsek dla złej strony. Jednakże Trzykrotnie opierali się jego namowom, by w końcu stoczyć z nim końcową bitwę, którą przegrali... 

   Jednak irracjonalnie przegrał i Voldemort; gdy chciał zabić chłopca, czarnomagiczne zaklęcie odbiło się od niego i ugodziło swojego „właściciela”. Na czarodziejski świat wyjrzała wolność i wszyscy zaczęli świętować a rocznego Harry'ego okrzyknięto Wybrańcem.

„– Czy to dzieje się naprawdę, czy tylko w mojej głowie? (...)
– Ależ oczywiście, że to się dzieje w twojej głowie, Harry, tylko skąd, u licha, wniosek, że wobec tego nie dzieje się to naprawdę?”


   Dziesięć lat później Harry Potter był nikim. Przynajmniej w mugolskiej rzeczywistości; mieszkał na angielskich przedmieściach razem z ciotką, wujkiem i kuzynem, którzy nienawidzili go z całego serca i robili wszystko, by ten czuł się wiecznie gorszy i nic nie warty.
Widzieli, że chłopiec przejawia „geny po rodzicach”, którymi gardzili najbardziej w świecie, dlatego też ciągle karali go za to, nad czym nie panował. Sypiał w komórce pod schodami i wykonywał wszystkie domowe obowiązki, podczas gdy jego kuzyn był hołubiony i rozpuszczany do granic możliwości.

   Wszystko zmieniło się, gdy Harry trafił do Hogwartu – Szkoły Magii i Czarodziejstwa; tam poczuł czym jest przyjaźń, oddanie i miłość. Tam w końcu odnalazł swój dom, o który później musiał walczyć, bo zło powróciło i chciało zburzyć świat, który był jego światem.

„Patrząc na ciemność lub śmierć boimy się nieznanego – niczego więcej.”

   Ta seria książek zachęciła miliony ludzi do czytania; sprawiła, że życie niejednego dzieciaka nabrało sensu. Dzięki niej wiele osób uwierzyło w banalną zasadę, że dobro może zwyciężyć zło i że nie ma ważniejszego uczucia nad miłość. Dla wielu „Harry Potter” to kwintesencja dzieciństwa, to wspomnienia skradzionych przez magiczny świat godzin. Dla mnie to moja młodość i, jak się okazuje, to także moja dorosłość. To historia o przyjaźni, o całkowitym oddaniu i o stracie, która boli tak, że trudno oddychać. To opowieść o tym, że jeżeli ma się przy sobie oddanych przyjaciół, to żaden wróg nie jest zbyt groźny ani żadna noc zbyt ciemna. Że nie trzeba się lubić, by walczyć za wspólną, słuszną sprawę. Że niekiedy lichy patyk może dać wielkie światło i że tajemnica sukcesu nie tkwi w głowie, ale w sercu.

   Każda z książek ma swój specyficzny urok i przy żadnej nie sposób się nudzić. Ja osobiście najmocniej pokochałam część piątą i siódmą; być może dla tego, że to one są najbardziej opasłe i rozbudowane. Zgredek, mały, zabawny skrzat, ujął mnie swoim oddaniem i odwagą a lojalny do końca Syriusz sprawił, że zaczęłam inaczej postrzegać wierność ideałom.

   Harry, Ron i Hermiona zastygli na kartach powieści, ale wierzę, że w jakimś magicznym świecie żyją szczęśliwie i nadal są najlepszymi przyjaciółmi. Że gdzieś tam istnieje nadal poczciwy, mądry Dumbledore, który mimo wielkiej mądrości był niekiedy zbyt kruchy; że nawet Dolores Umbringe odnalazła swoje miejsce w cukierkowym domku pełnym małych sierściuchów.
A Fred i George nadal, ramię w ramię wymyślają magiczne dowcipy.

   Jeśli ktoś z was tego nie czytał „bo to nie dla mnie” - spróbujcie, na moją odpowiedzialność.
   Przecież byle czego bym wam nie polecała, mugole wy jedne.


„Uroczyście przysięgam, że knuję coś niedobrego!”


8 sty 2016

Odpowiadam szczerze, jak na spowiedzi!


Nie wiedziałam jakie zdjęcie wstawić do tej notki, więc - oto Pyza. Najsłodszy pies świata ze śliną na języku. I nie rozumiem dlaczego niektórzy się jej boją!
Odpowiadam dzisiaj na Wasze pytania; a że trochę ich było, to dzisiaj część pierwsza.
Jak zawsze nie bierzcie tych odpowiedzi zbyt poważnie, bo są ironiczne i złośliwe - jak ja.

1. Co sprawia, że jesteś szczęśliwa?
Pierwsze pytanie i od razu takie trudne... hm, życie chyba. To, że mam co jeść, że mój cellulit nie ma grubości podobnej jak skóra słonia (no, może małego słoniątka), to, że mam z kim dzielić się ważnymi i nieważnymi informacjami z mojego życia. To, że mam osoby, które są jakby połączone ze mną elastyczną linią – mimo że niekiedy oddalają się na kilka miesięcy, to zawsze gdy są potrzebne wracają.
Oh, no i mój narzeczony i moja Tosia, która sobie uroiła teraz, że będzie miała małe psy (nie będzie miała) i to, że mogę wam pisać te głupoty a wy je czytacie i nawet komentujecie.

2. Jak chciałabyś żeby wyglądał wasz ślub? 
Ha! To ja teraz się rozpiszę a wy możecie przejść w spokoju do kolejnego pytania.
Chciałabym, żeby była piękna pogoda, ale żeby makijaż nie spływał mi po twarzy (czyli optymalnie gdzieś tak 27 stopni); żeby czuć było lato (ale nie pot gości), żeby słychać było jak śpiewają ptaki (ale żeby nade mną nie latały, bo znając moje szczęście, to pewna substancja wylądowałaby na mnie.)
Chciałabym, żeby ludzie się dobrze bawili, żeby jedzenie im smakowało, żeby wódka była schłodzona, żeby – już wtedy mąż – z dumą mnie przeniósł przez próg, żeby zespół grał rewelacyjnie, fotograf robił piękne zdjęcia i żeby zabawa trwała do samego rana. 

Ale tak w sumie... najbardziej to bym chciała chyba jednej rzeczy. Zobaczyć dumę i szczęście w oczach narzeczonego jak wejdę do Kościoła; i żeby tą chwilę zapamiętać. I żeby był szczęśliwy
 (zna kto maila do zespołu Black Sabbath albo Trivium? Posikałby się ze szczęścia!)

3. Co dla Ciebie jest w życiu najważniejsze?
Rodzina, chociaż nie do końca ta genetyczna; ta, którą stworzę i ta, która „wytworzyła” się przez lata przyjaźni z niektórymi osobami.
Oh, no i pieniądze, żeby nie było zbyt podniośle.

4. Jakie są Twoje największe marzenia?
Ale z tych przyziemnych czy z tych górnolotnych?
Bo z przyziemnych, to chciałabym znaleźć dobrą pracę, w której się nie narobię, ale dużo zarobię; chciałabym być świetną żoną (i nawet skarpetki mogę mu prać, ot co!), mieć dzieci (córeczkę, żeby móc ją stroić i pleść jej warkoczyki!), labradora (nazywałby się Karmel), jamnika szorstkowłosego (Luffi), śliczny domek, piękny ogród (dzieci z psami muszą mieć gdzie biegać). I chciałabym dożyć emerytury, żeby móc z mężem siedzieć na tarasie, popijać herbatkę z cytryną i nie robić nic.
 Po prostu być.

5. Co lubisz robić w wolnych chwilach?
U mnie to jest problematyczne, bo jak mam wolną chwilę to od razu coś sobie muszę wymyślić do roboty, bo mnie szlag trafia. A jak mam robotę to narzekam, że nie mam nigdy dla siebie wolnej chwili.
Tak więc, odpowiadając na pytanie – nie umiem lubić wolnych chwil.

6. Czy jesteś zadowolona z tego kim jesteś? 
Czyli wredną choleryczką, która zmienia zdanie co pięć minut? Tak. Bo gdybym nie była sobą, to nie wiem czy byłabym kimś równie fajnym i czy wtedy byście mnie kochali.
I ciągle wierzę, że kiedyś Bill Gates odkryje tego bloga, zakocha się w moim pisaniu i założy wydawnictwo tylko po to, żebym mogła wydać książkę.
(Ta chuda szkapa na zdjęciu to ja.)

7. Kim chciałaś zostać będąc dzieckiem?
Weterynarzem.

8. Jesteś od czegoś uzależniona?
Od powietrza, zdecydowanie. Nie potrafię się bez niego obejść dłużej niż 30 sekund. Ćpun.

9. Za czym tęsknisz?
Za wygraną w totka bądź spadkiem od nieznanej ciotki z Ameryki.
 A tak na poważnie.... chyba za niczym. Dzieciństwo spędziłam jeżdżąc po lekarzach i szpitalach, więc specjalnie za nim nie tęsknie; młodość to z kolei było słuchanie „Farby” i narzekanie z koleżankami, że mamy pryszcze – to też dość słabo.
Teraz chyba jest ten czas, w którym lubię swoje życie najbardziej.

10. Wyobraź sobie, że wygrywasz 100 tys i możesz za to kupić tylko jedną rzecz, która zaczyna się na tę samą literę co twoje imię. Co to?
A.... A.... A.... Dlaczego mama nie nazwała mnie Ofelia? Bym kupiła obligacje bankowe!
Apartament nie, bo wolałabym mieszkać w domu. Autobus?- eee, nie potrzebuję, ja nawet auta prowadzić nie umiem. Akademik – za dużo użerania się ze studentami. Alpaka – jedna to jeszcze by przeszła, ale za sto tysięcy to musiałabym kupić Alpak Stado. Wiem! Kupiłabym Artystę! I on by tworzył i na mnie zarabiał. 


7 sty 2016

Książka niełatwa a potrzebna "Złamane pióro" Małgorzata Borochowska



    Każdy kto kocha książki, lubi czasami przeczytać powieść, która będzie wyróżniała się czymś niezwykłym. Każdy z nas potrzebuje niekiedy istnej „uczty dla duszy” i taką książką jest „Złamane pióro” Małgorzaty Borochowskiej.

   Fabuła z pozoru jest dość banalna; 25-letnia Emily, zraniona przez życie i przez bliskich postanawia przeprowadzić się na wieś, do starego domu swoich dziadków, który położony jest w malowniczym zakątku, rodem z malarskich pejzaży czy też ze snów. Tam spotyka nowych sąsiadów a wśród nich czarnoskórego Jacoba, z którym zaczyna łączyć ją szczególna, tajemnicza więź, silniejsza niż przyjaźń, lecz również silniejsza niż miłość. Niektórzy nazwaliby to duchowym połączeniem, spotkaniem się przyjaciół po kilku stuleciach tułaczki w różnych ciałach i w różnych wcieleniach. Jeszcze inni powiedzieliby, że takie porozumienie spotyka kogoś, kto kiedyś był jednym i teraz na nowo spotyka się ze samym sobą.

    Długie, godzinne rozmowy między Emily i Jacobem to właśnie to, co tą książkę najbardziej wyróżnia na tle innych; one nie są banalne, nie dotyczą najnowszego odcinka „Zbuntowanego anioła” ani wyższości schabu nad drobiem; ich rozmowy poruszają tematy tak trudne i tak ciężkie, że podczas ich czytania umysł pracuje na najwyższych obrotach. Ich podglądy są na tyle różnorakie, by czytelnik mógł sam się do nich odnieść, by mógł się z nimi zgodzić bądź im zaprzeczyć.
Mało jest powieści, które wręcz zmuszają do myślenia - „Złamane pióro” bezsprzecznie jest w pierwszej dziesiątce tych, które robią to najbardziej spektakularnie.

"Każdy człowiek potrzebuje marzeń i buntu. Tylko marzyciele i buntownicy popychają świat do przodu. Tylko z marzeń i buntu rodzą się wielkie rzeczy..."

    Inną, równie ważną charakterystyczną cechą tej książki jest „powieść w powieści”. Autorka na kartach przedstawia historię pisaną również przez Emily a więc autorka stworzyła postać, która również jest autorką. I niby z pozoru wydaje się to łatwe i banalne, lecz w gruncie rzeczy trudno jest pisać o dwóch fabułach jednocześnie i zachować między nimi zasadny i potrzebny odstęp, by wyróżniały się one między sobą i by dwojako zachwycały czytelnika. Pani Małgorzacie zabieg ten się udał.

   Żeby nie było zbyt kolorowo, powieść ma i swoje wady a szczerze mówiąc jedną, za to taką, która niebotycznie mnie irytowała. Główna bohaterka miała w zwyczaju wypowiadać słowa bliskoznaczne w jednym zdaniu, tak, by je zaakcentować i podkreślić:
„Odpowiedziałam trochę przestraszona swoją półprawdą, mitomanią, bigoterią i dezorientacją.”
„Dobre, nieposzlakowane, idealne, wymarzone, prawidłowe i celujące miejsce.”

"To tylko słowa ułożone w zdania albo rzeźby wykute ze słów."

    Patrząc na tą niezwykłą „zdolność”Emily z punktu widzenia trudności dla pisarki, to jestem pod wrażeniem, że pani Borochowska znajdowała tyle słownych odpowiedników dla przymiotników i czasowników, tudzież innych części mowy; jednak jeśli mam oceniać to pod kątem mojej przyjemności czytania, to niestety raziło mnie to bardzo i nudziło. W efekcie miałam niekiedy ochotę „przeskakiwać” kwestie mówione przez Emily, by nie zostać znowu zaatakowaną zbyt dużą dawką słów bliskoznacznych (co było praktycznie niewykonalne, jako że ona była narratorką.)

    Na pochwałę zasługują niebanalne sylwetki bohaterów; nie są to „standardowe” postacie, mają pewną dozę niecodzienności a co najważniejsze – posiadają wady, co powoduje, że są bardziej bliskie czytelnikowi, niż niejedna kreacja z filmów czy bestsellerów.
Usłyszałam kiedyś, że najbardziej denerwują nas tacy bohaterzy, filmowi czy też książkowi, którzy przypominają najbardziej nas samych. Emily niejednokrotnie doprowadzała mnie do furii, ale być może dlatego, że w gruncie rzeczy jest taka podobna do mnie, chociaż na co dzień tego nie widać; w razie problemów ucieka w świat słów i liter i tam stara się skorygować to, co złe i smutne. Prostuje rzeczywistość przenosząc ją w fikcję. Trochę jak ja.

    Zdecydowanie nie jest to książka odpowiednia na zrelaksowanie się po ciężkim dniu. „Złamane pióro” męczy mózg, fałduje go i powoduje, że neurony mają co robić. Ale to jest jak najbardziej w porządku, bo w dzisiejszej dobie „łatwości” wszystkiego warto postawić na książki trudne i nieschematyczne. Ot, tak, dla siebie. I dla swojej duszy.

"Wybacz sobie i innym. Jesteś wystarczająco doskonała."

5 sty 2016

Jak poprawić sobie humor, czyli niezawodne rady Agaty.

   Podły nastrój dopada każdego z nas; kiedy dopada mnie to jestem wredniejsza niż ustawa przewiduje i ogólnie wyglądam jakby rosomak zeżarłby mi całą rodzinę, łącznie z moim nieistniejącym rodzeństwem.
    Dlatego też przychodzę wam dzisiaj z pomocą i doradzę jak poprawić sobie nastrój! Zaczynamy!

Opcja „na bogato” - kup truskawki, zjedz truskawki i popij je szampanem. Po takim ekskluzywnym posiłku poczujesz się niczym Donald Trump a wątpię, żeby Trump miewał gorszy humor; miliardy na koncie powodują, że w jego organizmie ciągle wytwarzają się nowe pokłady endorfin. Nie martw się – truskawki mogą być mrożone a szampan za 5 złotych – chodzi o symbol, a Twoje endorfiny nie rozróżnią walorów smakowych i tak.

Opcja na gwiazdę rocka – włącz muzykę, rozbierz się do majtek (inaczej to nie działa), weź szczotkę w dłoń i szalej! Śpiewaj, rzucaj się niczym paralityk, wyj, podpal swoją metaforyczną gitarę (jednak dla bezpieczeństwa podpal ją tylko w myślach), rób salta, fikołki, wyj i krzycz do tłumu swoich fanów. Wyżyj się na szczotce i na swoich strunach głosowych. 
Tak dla ostrzeżenia – lepiej, żeby wtedy nie było w domu innych osób, gdyż mogliby opacznie zrozumieć twoje zachowanie i zadzwonić po pogotowie.

Opcja sportowa – odpal youtuba, włącz najcięższe ćwiczenia autorstwa Ewy Ch. Lub Anny L. (stracone kilogramy je poszukują listem gończym, stąd te skróty). Ale koniecznie muszą to być jak najcięższe z ćwiczeń i jak najdłuższe. Po czym rozsiądź się wygodnie z czekoladą w ręku, patrz jak ćwiczą i pomyśl, że ty nie musisz, bo i tak jesteś piękna i szczupła.

Opcja balonowa – ładnie się ubierz, umaluj, ułóż włosy, wyjdź w końcu z domu i skieruj się do najbliższego sklepu z balonami. Tam uśmiechnij się niczym gwiazda lat 20-stych i poproś grzecznie o dwieście sztuk balonów w najróżniejszych kolorach. Wróć do domu, nadmuchaj je wszystkie w swoim pokoju a kiedy skończysz już dmuchać wróć do opcji nr 2 i zacznij śpiewać i tańczyć – kolory pobudzą cię do działania i sprawią, że wszystko będzie bardziej radosne. 

Opcja zakupowa – czyli ta najbardziej znana; wystarczy tylko duża ilość gotówki, spore centrum handlowe i hulaj dusza. Niestety ta metoda po pewnym czasie (kiedy przychodzi rachunek z debetem) powoduje dalszy spadek nastroju, więc jej nie polecam. 

Opcja słoneczna – niestety działa tylko w lecie, bądź tylko w rejonach równikowych. Już sami naukowcy odkryli, że odpowiednia dawka promieni słonecznych pomaga w wytwarzaniu się endorfin a co za tym idzie – w poprawie nastroju.
W zimie pozostaje nam usiąść centralnie pod żarówką LED-ową i liczyć na to, że nasze endorfiny są lekko upośledzone i się na to nabiorą.

Opcja przyjacielska – kup alkohol i idź do przyjaciółki na ploteczki; o ile ona nie ma złego nastroju to pomoże ci odzyskać twój. Niestety, jeśli ona też jest w „dołku” to istnieje możliwość, że zaczniecie płakać i narzekać na chłopaków, facetów i mężczyzn. Następnie będziecie zarzekać się, że nigdy więcej nic wspólnego nie będziecie mieć z tymi ohydnymi gadami, po czym kolejnego dnia pobiegniecie przytulić się do swojego samca. Taka kolej rzeczy.

Opcja na zwierzaka – przytul zwierzaka! Psa, kota, chomika, kanarka, cokolwiek hodujesz ty bądź twoja mama, weź to i przytul, nawet jeśli zwierzak gardzi tobą bardziej niż zepsutym jedzeniem z puszki. Będzie lekko się wyrywał, ale zrzuć to na karb tego, że wije się ze szczęścia, że jest przytulony przez ciebie!
Jeśli nie masz w swoim pobliżu żadnego czworonoga pozostaje ci poszukać mrówki na trawniku i delikatnie ją utulić; trzeba tylko uważać, żeby mrówka przeżyła waszą integrację emocjonalną.

Opcja tradycjonalna – stary, dobry, tradycyjny sex. Nie muszę chyba tłumaczyć o co chodzi, bo wszyscy jesteśmy dorośli i czytaliśmy Grey'a, prawda?

Opcja reklamowa – jeśli macie zły humor, to wpadajcie do mnie; nie zawsze jest tu radośnie i cukierkowo, ale będziecie mieli świadomość, że nabijacie mi wejścia, co sprawia, że staję się szczęśliwsza. Wiecie, to taka pomoc bliźniemu i ponoć też dobrze działa na samopoczucie.

       A jakie są wasze sposoby na chandrę i zły humor? Może wy mi coś doradzicie.

Ah, zapomniałabym. Jest jeszcze jeden niezawodny sposób – planowanie ślubu. Na 99% nasz odbędzie się 1 lipca 2017 roku, więc już teraz zaczynam modlić się o piękną pogodę i świetną imprezę. 

4 sty 2016

"Układ" Janusz Koryl


    Książki wywołują w czytelniku różne uczucia; przygody trzydziestoletnich trzpiotek z nadwagą bawią, kryminały zaciekawiają, biografie znanych postaci interesują a książki fantasy pozwalają odpłynąć na chwilę do innej rzeczywistości.
    Powieść a raczej powiastka, bo książka ma ledwie ponad dwieście stron, którą przeczytałam wczorajszego wieczora mnie przeraziła; doszczętnie zmroziła mi krew w żyłach, tak, że teraz, kiedy to piszę, płynie sobie żółwim tempie i próbuje się rozmrozić.

    „Układ” to książka napisana przed mężczyznę, który mieszka niespełna 35 kilometrów ode mnie, w mieście, w którym studiuję. W sumie to dobrze, bo będę wiedziała kogo oskarżyć o dręczące mnie koszmary, gdy takowe się pojawią.
    Być może cała ta makabra wpłynęła na mnie tak bardzo, ponieważ znam osobiście większość z miejsc opisanych w „Układzie” - znam te ulice, znam ludzi którzy tam mieszkają. A to nadaje fikcji pewnej rzeczywistości....

    Miasto Rzeszów, województwo podkarpackie. Paweł Wolański i Tomasz Wieczorek to policjanci z miejskiego komisariatu, którzy zostali wezwani do samobójczego skoku z okna pewnego młodego chłopaka. Tragedia niebywała, ale jeden element był niepasującym puzzlem w całej układane – młody mężczyzna zostawił na ekranie monitora przyczepioną kartkę z tajemniczym napisem – Wj 21,24. Policjanci nie mieli pojęcia co to oznacza i w końcu zrzucili ten fakt na karb tajemnicy, której nigdy nie przyjdzie im odkryć.

   Jednak kilka dni później dostają kolejne wezwanie do ofiary samobójstwa; młoda mężatka, pracownica poczty wykrwawiła się na śmierć w swojej wannie, zdążywszy jeszcze własną krwią napisać w łazience złowieszcze i znane już policjantom – Wj 21,24.
    Rodzice chłopaka i mąż denatki twierdzą, że nie zauważyli u swoich bliskich niczego dziwnego, niczego niepokojącego a policjantom pozostało jedynie snucie domysłów rodem z angielskich kryminałów.

   Aż wtedy na scenę wkroczył on – wujek Google. Niezastąpione źródło wszystkich informacji. Gdy komisarz wpisał w wyszukiwarkę „Wj 21,24” dowiedział się, iż jest to nic innego, jak cytat z Biblii a konkretniej mówiąc z Księgi Wyjścia i brzmi on: „oko za oko, ząb za ząb, ręka za rękę, noga za nogę.”
    Odnalezienie rozwiązania tej zagadki sprawia jedynie, że cała sprawa przybiera jeszcze bardziej niepokojących wymiarów a w międzyczasie kolejne osoby decydują się pożegnać z życiem. Komisarz Paweł Wolański stara się za wszelką cenę, niczym Hercules Poirot, poukładać elementy układanki, jednak bez narracji Agathy Christie jest to diabelnie trudne. Cóż, XIX-wieczny Rzeszów to nie XX-wieczna Anglia i tutaj wszystko dzieje się szybciej i bardziej chaotycznie.

    W końcu jednak policjantom udaje się dotrzeć do miejsca, w którym znajduje się początek wyjaśnienia zagadki – do biblioteki....
    Więcej o fabule ode mnie nie usłyszycie, bo zepsuję wam cały smaczek strachu, który znajduje się w książce Janusza Koryla. A jak oceniam samą powieść?

    Cóż, nie jest to arcydzieło, ale niepokoi. Pomysł na fabułę autor miał świetny i nie obraziłabym się na niego, gdyby dopisał dodatkowych dwieście stron i lekko zagęścił akcję. Niemniej jednak, ta prosta, bezosobowa z lekka forma narracji sprawia, że cała książka przeraża jeszcze bardziej; odczłowiecza, całkowicie eliminuje ludzkie uczucia. Jest podobna do raportu policji czy z sekcji zwłok – suche fakty, proste i klarowne przedstawienie historii.

   Jest to także w pewien sposób hołd (lub przestroga) dla nas, czytelników. Koryl przekonuje, że zwyczaje, z pozoru niewinne przedmioty mogą niekiedy być dosłownie z piekła rodem... I że być może to, co uważamy za fart losu bądź szczęśliwy przypadek jest tak naprawdę pułapką, która na nas czyha a my z radością w nią wskakujemy.

    Czy boję się tej książki? Nie. Czy boję się tego, co może ona za sobą nieść? Tak. I to jak diabli.




PS- Wietrzymy z lubym swoje biblioteczki – TUTAJ możecie pooglądać co mamy ciekawego do oddania.  

2 sty 2016

"Krucha jak lód" Jodi Picoult


   Kiedy rodzi się dziecko, rodzice biorą je na ręce i szukają znaków, które mogłyby świadczyć, że to naprawdę część ich samych. Dlatego z takim roztkliwieniem porównują niewielki nosek do wielkiego, zakrzywionego nosa dziadka a mały podbródek do swojego własnego; szukają w tym dziecku siebie samych, żeby móc zrozumieć tą bezwarunkową miłość.

    Dzieci nosi się na barana, bawi się z nimi w chowanego, uczy się je jeździć na rowerze i chodzić po drzewach. Mamy uczą je zagniatać ciasto i piec ciasteczka a ojcowie pokazują jak wykręca się śrubkę. Niekiedy jednak ciało dziecka jest tak kruche, że każda z tych prozaicznych rzeczy jest niemożliwa do wykonania.

"To, co można złamać - czy to będzie kość, serce czy też przysięga - można złożyć z powrotem, ale to nigdy już nie będzie jedna całość."

   „Krucha jak lód” to kolejna z książek Jodi Picoult; być może jest właśnie tą, która porusza tematykę najczulszą w społeczeństwie, tą która powoduje kłótnie i protesty – aborcję.
Samobójcą i głupcem byłby ten kto wszedłby między szczęśliwe mamy i zapytał czy zdecydowałyby się na aborcję; zapewne zostałby zakrzyczany, wyzwany od potworów i wygnany dalej niż pieprz rośnie, bowiem żadna mama ani żaden tata nie myśli o aborcji, kiedy obok niego stoi istota idealna w każdym calu – własne dziecko.
   Ale gdyby owy człowiek dodał, że chodzi mu o sytuację, w której narodziny dziecka wiązałyby się z jego ciągłym cierpieniem? Gdyby zagniatanie ciasta i jazda na rowerze miałyby być jedynie płonnym marzeniem takiego dziecka? Gdyby każde utulenie matki mogło powodować nieopisany ból i cierpienie?

    Willow cierpi na chorobę zwaną osteogenesis imperfecta,charakteryzującą się bardzo kruchą strukturą kości. Wystarczy lekkie potknięcie, zbyt szybkie zgięcie łokcia bądź ubicie się o coś twardszego niż puchowa poduszka, by złamać kość. U Willow trzaskają one niczym witki wierzby, łamią się i kruszą, zabierając dziewczynce całą radość z dzieciństwa. Rodzice starają się robić wszystko, by zapobiec złamaniom, jednak w teorii jest to równoznaczne z walką z wiatrakami, które nigdy nie przestają wirować.

"Kiedy kogoś kochasz, to wymawiasz jego imię zupełnie inaczej. Słychać, że w twoich ustach jest bezpieczne."

   Po pięciu latach nadchodzi moment, kiedy rodzinie zaczyna brakować pieniędzy i wtedy Charlotte, matka Willow decyduje się na makabryczny krok – pozywa do sądu lekarkę, który prowadziła jej ciążę i oskarża ją o to, że za późno powiedziała jej o chorobie dziecka. Że gdyby wiedziała wcześniej z czym ma do czynienia, zdecydowałaby się na aborcję.
   Czy jest to ponadprzeciętna miłość matki, która chce wywalczyć dla swojego dziecka pieniądze na leczenie i zgadza się tym samym na publiczną chłostę? Czy może to wyznanie jest przyznaniem się do prawdziwych uczuć, które przez lata siedziały zamrożone, bo Charlotte wiedziała, że nie wypada jej tego mówić na głos?

   Czy aborcja w niektórych przypadkach jest słuszna? Czy są osoby, które potrafią zdecydować kto zasługuje na życia a kto nie? I czy są takie osoby, które potrafią zdecydować, że ich dziecko zasługuje na życie w ciągłym bólu? Być może niekiedy śmierć jest wybawieniem, łaską, wolnością; być może w pewnych wypadkach trzeba wziąć na siebie ten ciężar grzechu i pozwolić komuś odejść, nim trzask łamanych kości zagłuszy śpiew ptaków i słowa kołysanki śpiewanej przez mamę.

"- Chciałabym wiedzieć, czy istnieje różnica pomiędzy porządną matką a dobrą matką.
- Owszem. (...) Porządna matka zawsze podąża krok w krok za swoim dzieckiem (...) Za dobra matką dziecko chce iść samo."

   Bycie matką to nie przywilej a obowiązek; bierze się na siebie całą tą odpowiedzialność za drugiego człowieka, za jego charakter i za jego przyszłość. To, na kogo wyrośnie, zależy w wielkiej mierze właśnie od matki, która powinna zawsze i bezwzględnie stać za swoim dzieckiem i łapać je ilekroć się potknie lub ktoś je popchnie. Mama jest po to, by podejmować trudne decyzje i by brać odpowiedzialność za nieprzemyślane kroki swojego dziecka. Być mamą to obiecać dozgonną miłość drugiej osobie, od której nie ma rozwodów i separacji.

    Jodi Picoult jak zwykle zachwyca słowami i uczuciami, które z nich płyną. Nie znam drugiej pisarki, która potrafiłaby samymi literami malować tak piękne obrazy. Jeśli jeszcze jej nie znacie, to nadal was zachęcam - może w roku 2016 ją pokochacie. 

"Bo tak naprawdę każdy z nas pragnie tylko jednego: wiedzieć, że jest dla kogoś ważny. Że bez niego czyjeś życie byłoby uboższe."