![]() |
Portret ślubny. |
Wróciliśmy
z podróży poślubnej do rzeczywistości; trudno jest się przestawić na normalny
tryb życia, kiedy przez ponad tydzień miało się czas na lenienie się i
niespieszne spędzanie wspólnie czasu. Zdecydowaliśmy odpuścić sobie gorące i
piaszczyste greckie plaże i zamiast tego udaliśmy się do rodzimego Krakowa i
górzystego Zakopanego.
W
Krakowie wynajęliśmy sobie piękny apartamencik, zwiedziliśmy najważniejsze
punkty tej dawnej stolicy – mój mąż po raz pierwszy był na Wawelu! Wieczorami
odwiedzaliśmy krakowskie knajpy i kina studyjne – nie miałam pojęcia, że na
rynku głównym znajdziemy kino, gdzie bilet na premierę kosztował tylko 12
złotych. Obejrzeliśmy „Baby drivera” i muszę przyznać, że mimo, że film jest
dziwnie niepokojący, to daje wiele do myślenia. No i ta muzyka! – jeżeli chcecie
uzupełnić swoją playlistę o dobre kawałki, to koniecznie wybierzcie się na to
do kina.
Byliśmy
w pokoju pełnym motyli, w labiryncie luster a nawet w Dziurawym Kotle –
niestety w tym ostatnim miejscu srogo się zawiedliśmy. Klimatu Harry’ego
Pottera było tam jak na lekarstwo, poza tym cała karta dań złożona była ze
słodkości a za nimi za bardzo nie przepadamy. Siedzieliśmy na rynku podczas wielkiej ulewy i nigdy wcześniej nie byłam
tak zachwycona deszczem! Obejrzeliśmy kawałek Kazimierza, ale dokładne
zwiedzanie przełożyliśmy sobie na kolejny raz, bo faktycznie – żeby poczuć jego
magię, trzeba poświęcić mu cały dzień.
Zamiast
pamiątek zafundowaliśmy sobie pierwszy rodzinny portret – karykaturę wykonaną
przez ukraińskiego artystę, który był zafascynowany brodą mojego męża do tego
stopnia, że nawet zrobił mu zdjęcie, żeby móc go malować w domowym zaciszu. Powinnam być zazdrosna?
Później
ruszyliśmy do Zakopanego – nie ma lepszego miejsca w całej Polsce, przynajmniej
dla nas. Cudowne góry, nieziemski klimat, krystaliczne powietrze. Naprawdę w
takich miejscach człowiek czuje, że żyje i to na pełnej parze. Z apartamentu (dogadzaliśmy sobie, a co!) mieliśmy
widok na Giewont i tylko pięć minut piechotą na Krupówki. Mój mąż zjadł
ogromnego szaszłyka, na którego miał ochotę od ponad półtora roku, kiedy
dostrzegł go po raz pierwszy. Ja zajadałam się pyszną pomidorówką i oscypkami z
żurawiną. Było cudownie, sielsko i
anielsko. Byliśmy na Gubałówce, żeby rozruszać zastane mięśnie a drugiego
dnia ruszyliśmy nad Morskie Oko, skąd zdecydowaliśmy się przejść na Dolinę
Pięciu Stawów. Wspominałam, że mam lęk wysokości? Nie? Otóż mam i najbardziej
objawia się to na stromych zejściach, które łączyły obie doliny. Wchodzić pod
górę mogę, chociaż kilka postojów musieliśmy zrobić, ale zejście to coś
okropnego – mam wtedy zawsze wrażenie, że spadam i przepowiadałam już mężowi,
że jeszcze chwila a zostanie młodym wdowcem a moje ciało wpadnie w przepaść i
obrośnie w trawę, którą kiedyś zjedzą puchate owieczki.
Przy
okazji okazało się, że nie mamy pojęcia, co oznaczają kolory poszczególnych
szlaków – byliśmy przekonani, że czarny szlak jest najtrudniejszy, niebieski
zaś to średni poziom trudności. Laicy z nas, teraz mi wstyd za moją niewiedzę. Wracając
z Doliny Pięciu Stawów zielonym szlakiem, zastanawialiśmy się, dlaczego nie
jest on banalnie łatwy. Ha! Teraz już wiem, dlaczego inni patrzyli na nas
dziwnie, kiedy głośno o tym dyskutowaliśmy.
Co
było najcudowniejsze w naszej podróży poślubnej to wieczory, kiedy tak po
prostu, po kumpelsku sobie gadaliśmy. I – mimo, że trochę już ze sobą jesteśmy
i znamy się ponad dziewięć lat – tych tematów było tysiące. Gdyby nie to, że
góralski chłód przeganiał nas do środka, pewnie siedzielibyśmy tak do białego
rana. I jakby głupio to nie zabrzmiało, z własnym mężem rozmawia się inaczej.
Jakoś dziwnie, metafizycznie, rozmowa, nawet ta pozorna, ma więcej znaczenia,
jest ciekawsza, zabawniejsza, inna. Wyjątkowa.
Od
dwóch tygodni jestem zagorzałą ambasadorką małżeństwa, bo to najlepsza rzecz
jaka mi się w życiu przydarzyła. A teraz wracam do czytania, żeby na nowo
zarażać was miłością do książek! Nowa recenzja już na dniach!