Strony

29 lis 2016

Chcecie poznać prawdę o mężczyznach?


   Mówi się, że ciężko jest zrozumieć kobietę. Cóż, ja uważam, że jest coś trudniejszego do opanowania – zrozumienie mężczyzny przez kobietę. Bo jak zrozumieć nagłe milczenie, posępny wzrok i całkowite wyłączenie się z rzeczywistości? Po kobiecemu to nic innego jak wielki, ogromny, skierowany w stronę całego wszechświata FOCH. U mężczyzn jest to po prostu… odpoczynek. Naprawdę! Oni odpoczywają w taki sposób, w jaki my się obrażamy.

   Jako że niedługo zostanę pełnoprawną żoną, postanowiłam zainteresować się tematem i bliżej poznać mężczyzn. Żeby łatwiej się nam żyło.  W tym celu przeczytałam książkę „Czasem czuły, czasem barbarzyńca.” Jest to swojego rodzaju dialog pomiędzy dwoma mężczyznami. Dialog o tym, co to oznacza być mężczyzną. I już na samym początku panowie zaznaczają, że ich punkt widzenia nie spodoba się każdemu.

   Trudno jest stwierdzić, jaki powinien być współczesny mężczyzna. Kiedyś, to wiadomo było, że ma mieć maczugę, przepaskę na biodrach i kawałek mamuta w rękach. Obecnie wymagamy od nich brody, królewskiego szyku, czułości, zdecydowania, partnerstwa i siły. A później dziwimy się, że coraz więcej schizofreników na świecie.
   Książka porusza wiele tematów: relacji pomiędzy ojcem a synem, synem a matką, seksualności, pracy, męskiej przyjaźni, emocjach (tak, mężczyźni mają emocje!) i zdrowiu.

   Dużo miejsca poświęconego jest relacji matki z synami; Jacek Masłowski, jeden z autorów, wprost mówi, że, aby facet mógł stworzyć prawidłową relację z kobietą, musi odciąć pępowinę emocjonalną, która łączyła go z matką. Bo bezsprzecznie jest ona najważniejsza w pierwszych latach życia dziecka, ale później musi dać mu dorosnąć. Być obok, ale uczyć go, że nie jest najważniejsza w jego życiu. Musi umieć zrobić miejsce dla innej kobiety, która się kiedyś pojawi. Ha, już widzę siebie, robiącą miejsce dla kogokolwiek. Mój biedny syn. Moja biedna synowa.

   Biorę tę książkę całkowicie serio, ponieważ jest w całości stworzona przez mężczyzn. A oni z siebie bardzo rzadko mówią o takich ważnych aspektach, które nas – kobiety, w ich naturze szaleje intrygują. Tutaj podają nam 270 stron samej prawy o samych sobie. Prawdy brutalnej, bo kto by pomyślał, że oni boją się seksu? Że kiedy my zakrywamy swój cellulit i pojedynczego żylaka na łydce, on jest tak samo zestresowany i wciąga lekko wystający brzuch? Kto by się spodziewał, że mężczyźni obawiają się ojcostwa i że czują się odtrąceni, kiedy to my w nocy wstajemy do małego rozdarciucha a jemu dajemy spać? Dlatego u mnie będzie wstawał mąż, żeby się nie poczuł odtrącony!

   Co zawsze mnie fascynowało, to męska przyjaźń. Pewnie dlatego, że kobieca jest bardzo trudna i skomplikowana; bo baby ciągle się obrażają, bo się obgadują, bo przeinaczają rzeczywistość. U facetów jest łatwiej. Chociaż sam proces nawiązywania przyjaźni jest trudniejszy niż u nas. Bo wiecie, kilka przegadanych nocy, kilka wypitych butelek wina, kilka wspólnie wylanych łez i nić porozumienia sprawiają, że otwieramy się na tą drugą kobietę i po latach możemy nazywać ją przyjaciółką. U mężczyzn jest tak, że lata znajomości, rozmowy o meczach, pracy czy poziomu wredności dzieci wcale nie są równoznaczne z nawiązaniem prawdziwej, silnej, przyjaźni.

„Dzięki tym spotkaniom, tej bliskości, otwartości pojawia się świadomość, że jak w życiu cokolwiek trudnego ci się zdarzy, to masz kilka numerów telefonów, na które możesz zadzwonić, powiedzieć „Słuchaj, nie wiem, nie rozumiem, potrzebuję twojej pomocy”. I wiesz, że ją dostaniesz.”

   Myślę, że jest to pozycja nie tylko dla kobiet, które chcą zrozumieć mężczyznę, ale również książka idealna dla samej płci brzydkiej. Bo oni boją się – nawet między sobą – przyznawać, że potrzebują się wygadać. Że czasami samo pokopanie piłki i wypicie piwa nie wystarcza, że potrzeba wygadania się, interakcji, w której będzie można powiedzieć: „Stary, słuchaj, tracę ją i nie wiem jak sobie z tym poradzić.” I może jak zobaczą, że inni faceci tak rozmawiają i – wow! – nawet potrafią się przytulić, bez żadnych gejowskich podtekstów, to bardziej się otworzą w stronę swojego kumpla?

   Jeden z rozdziałów poświęcony jest ojcostwu a raczej jego dwóm obliczom: ojcostwu skierowanemu do synów i ojcostwu skierowanemu do córek. Bo inaczej wychowuje się córkę a inaczej syna. Jednak w obu relacjach najważniejsze jest jedno: obecność. To, od czego stroni wielu mężczyzn, bo boi się, że zrobi coś źle, bo „przecież matka zrobi to lepiej”, „bo co ja się będę wtrącał w wychowanie”. Trzeba być, żeby móc być rodzicem.

I, mężczyzno, pamiętaj:

„Jeśli się już zdecydowałeś wejść w relację z kobietą, mieć z nią dzieci, to musisz być świadomy, że decydujesz się również na to, że tego świętego spokoju będziesz mieć znacznie mniej. I to się nazywa odpowiedzialność.” 


28 lis 2016

"Mimo twoich łez" - wspaniała, nieźle pokręcona książka.


   Żaden początek związku nie jest łatwy. No, chyba że mówimy o licealnej miłości, bo wtedy nie ma żadnych byłych, żadnych zobowiązań, żadnej przeszłości. Jednak w przypadku dorosłych ludzi najczęściej jest tak, że za każdym partnerem stoi szereg dziewczyn i facetów, którzy kiedyś byli dla nich ważni. I prędzej czy później, te byłe postacie wyjdą na światło dzienne. I albo się o tym po prostu porozmawia i zaakceptuje, albo… albo staniecie się tacy, jak bohaterowie trylogii Tarryn Fisher. Czyli nieźle pokręceni.

   Caleb i Olivia byli szczęśliwą parą. Przynajmniej do momentu zdrady chłopaka. Cicha myszka w ciągu kilku lat związku tak mocno zawładnęła sercem sportowca, że po zerwaniu nie mógł się pozbierać; stał się wrakiem samego siebie, cieniem swojej dawnej charyzmy, niewolnikiem dziewczyny, która już nie była jego. Jednak później znalazł nową dziewczynę, Leah, która otoczyła go opieką i która sprawiła, że Caleb znowu stanął na nogi. I wszystko dla Leah skończyłoby się jak w Disney'owskiej bajce, bo pierścionek już był kupiony i czekał schowany w szufladzie, gdyby nie to, że Caleb w wyniku wypadku stracił pamięć. A potem przypadkowo spotkał Olivię, która wykorzystała daną od losu szansę i na nowo chciała spędzić chociaż kilka dni z dawną miłością.

   Czytając poprzednią część, współczułam Leah. Była tą „zastępczą” ukochaną, musiała ciągle starać się zainteresować sobą Caleba, sprawić, że pokocha ją równie mocno, jak kochał Olivię. Nie ma chyba niczego gorszego, niż usłyszeć od miłości swojego życia, że jest nadal zakochany w dawnym partnerze. Trzeba mieć wiele odwagi i wiele samozaparcia, żeby wytrwać w takim związku i walczyć o to trudne uczucie. O znalezienie czynnika, który sprawi, że to co było przestanie mieć tak wielkie znaczenie, że ważne się stanie to, co jest teraz.



   Leah była dla mnie kobietą skrzywdzą. I nawet nie potrafiłam ocenić jej negatywnie, kiedy w pierwszej części pojechała do Olivii i zagroziła jej, że jeśli nie wyjedzie gdzieś daleko, powie prawdę Calebowi. Rozumiałam – walczyła o swoje. Moje zdanie zmieniło się po lekturze drugiej części trylogii. Zdecydowanie.
   Kiedy urodziło im się dziecko - mała, cudowna, idealna dziewczynka – pierwszym uczuciem, jakie poczuła Leah była … zazdrość. Zazdrościła swojej córce tego, że Caleb bierze ją na ręce i patrzy na nią z troską i miłością. I już wtedy pomyślałam jakim trzeba być człowiekiem, żeby czuć się zazdrosną o własne, kilkugodzinne dziecko?!
Później było już tylko gorzej; kiedy jej mąż wyjechał w delegację a ona została sama z małą Estellą, postanowiła … wysłać ją do żłobka. Nic to, że dziecko nie skończyło nawet tygodnia, Leah poinformowała opiekunki, że mała ma kilka miesięcy i tylko wygląda bardzo drobno a później wybrała się na lunch z przyjaciółkami. Mocno zakrapiany lunch, żeby była jasność. Bo przecież urodziła dziecko i się jej to należy!

„Miłość jest niedorzeczna. Wpadasz jak śliwka w kompot i nie możesz się wycofać. Prędzej umrzesz z miłości niż będziesz nią żył.”

   Później na scenę wkroczyła znowu Olivia. I Leah na nowo zaczęła walczyć, tyle tylko, że teraz już bez mojej aprobaty. Obserwowałam tą walkę o mężczyznę z lekkim niesmakiem. Ale i zaciekawieniem – wiecie, to tak jakby oglądać zapasy w kisielu. Niby wiesz, że to poniżające dla kobiet, ale ciekawi cię, kto w rezultacie wygra. I jak w ogóle można wygrać walkę w kisielu – wcierając go w oczy rywalki?

   Obserwując tę rywalizację z perspektywy Leah można dostrzec jej perfidię w całej okazałości; znam naprawdę dużo osób, ale nawet tym najbardziej podłym, daleko jeszcze do bohaterki „Mimo twoich łez.”

   Książka ciekawi. Intryguje. Styl autorki jest tak dobry, że wciąga niczym tornado i trudno jest odłożyć powieść przed zakończeniem historii. Wzbudza emocje, chociaż niekoniecznie te dobre. Irytację. Gniew. Niezrozumienie. Ale jednocześnie sprawia, że czytając o tych wrednych kobietach, jakoś bardziej się ceni samą siebie – bo wiecie, my, porządne kobiety, nigdy byśmy się nie posunęły do czegoś takiego. A wzrost samooceny jest zawsze mile widziany.
I muszę stwierdzić, że książka, cała trylogia, diablo mi się podoba. I trochę mnie to niepokoi, bo bohaterowie są tak pochrzanieni, cała ich historia jest tak dziwna i niepokojąca, że i u mnie nie wszystko musi być równo pod sufitem, skoro mi się to podoba. I skoro chcę więcej! To jak z tym kisielem.

   Jak to się skończy? Kogo wybierze Caleb? I czy on w tym wszystkim jest bez winy? Przeczytajcie. 


23 lis 2016

Dziesięć faktów o mnie!


   Zostałam nominowana przez przemiłą Olę do zabawy, w której musze podać dziesięć faktów o sobie. I podobnie jak ona, początkowo myślałam, że nie ma nic łatwiejszego niż opisie dziesięciu rzeczy, które dotyczą mojego życia. Schody pojawiły się w momencie, gdy pomyślałam, że musza być to kwestie, które Was w jakikolwiek sposób zaciekawią. I tu zaczęły się schody. Ale spróbujmy.

Ćwikła i kanapka z pomidorem

   Jako dziecko byłam okropnym niejadkiem. I dlatego zawsze na szkolnych bilansach higienistka patrzyła podejrzliwie na moją mamę, czy aby mnie nie głodzi. Nie, nie głodziła, problem był tylko z tym, że mi nic nie smakowało. Żywiłam się ćwikłą, sznyclami (w niektórych rejonach Polski znanymi jako kotletami mielonymi) i kanapkami z pomidorem. W gimnazjum było jeszcze gorzej i przez cały dzień w szkole potrafiłam zjeść tylko i wyłącznie batonika Mars.
   A największym problemem były zawsze ziemniaki. Zwykle w polskich domach można usłyszeć magiczne „mięso zjedz, ziemniaki możesz zostawić”. Cóż, u mnie zawsze musiałam zjeść te cholerne ziemniaki i później przez kilka lat broniłam się przed nimi rękami i nogami. Teraz je jem w formie puree, ale tylko w niewielkich ilościach.
   Teraz, im jestem starsza, tym więcej potraw mi smakuje, dlatego musiałam zacząć chodzić na siłownię. Mój brzuch zaczął powoli żyć własnym życiem, zadowolony, że może w końcu zgromadzić trochę tłuszczu. I dlatego przy wadze 52 kilo wyglądałam jak kobieta na początku siódmego miesiąca ciąży. Teraz jestem tak hardcorowa, że potrafię zjeść i ogórki konserwowe i schabowego, chociaż bez większego entuzjazmu.

Film tylko z książką i krzyżówką

   Nie potrafię oglądać filmów. To znaczy – jeśli posadzicie mnie w kinie, to obejrzę i nawet będę się dobrze bawiła. Ale w domu kompletnie sobie z tym nie radzę; ciągle coś odwraca moją uwagę, poza tym uważam, że to czyste marnotrawstwo tylko siedzieć i oglądać, jeśli mogę równocześnie poczytać książkę, albo rozwiązać krzyżówkę. Ewentualnie poprzeszkadzać narzeczonemu, który chyba nie cierpi oglądać ze mną filmów.

Wredna? To o mnie!

   Zaczęłam być wredna jakoś w wieku czternastu, piętnastu lat. Wcześniej byłam cicha, nieśmiała i kiedyś ktoś coś do mnie mówił niemiłego, zamykałam się w sobie, zamiast wziąć i kulturalnie odpyskować. Później jednak nabyłam umiejętność ironizowania rzeczywistości i dzięki temu przeżyłam jakoś wiek młodzieńczy, wkraczając w dorosłość z dość dobrze zachowaną psychiką.

Kokardki

    Moja mama zawsze chciała mieć córkę. A to taki typ kobiety, że nawet los woli jej schodzić z drogi, to od razu spełnił jej życzenie i jestem ja. Strach pomyśleć co by się działo, gdyby zamiast słodkiej córeczki urodził się jej syn – pewnie ktoś nieźle oberwałby po tyłku.
W każdym razie, moja mama miała hopla na punkcie wielkich kokard w dziewczęcych włosach. Pech jednak, że moje liche blond włoski wyglądały dość komicznie w wielkich, niebieskich kokardach, które miała wiązane na czubku głowy. Obecnie stronię od wszelakich kokardowych kształtów i mogę z całą pewnością powiedzieć, że to moja największa trauma z dzieciństwa.

Za bardzo się przejmuję

   Zanim coś jeszcze się wydarzy, ja zdążę już wymyślić piętnaście negatywnych scenariuszy i martwię się co to będzie, jak któryś z nich dojdzie do skutku. Pewnie dlatego nie wychodzi mi prowadzenie samochodu, bo dojeżdżając do skrzyżowania zdążę zwizualizować sobie trzy wypadki, dwa potrącenia pieszego i jedno lądowanie UFO na samym środku jezdni.

Wolę zwierzęta od ludzi

   Strach o tym pisać, bo zawsze jak mówię to w towarzystwie, to wszyscy dziwnie na mnie patrzą. Co najmniej tak, jakbym przyznała się do tego, że lubię wieczorami wyjść przed blok i tańczyć nago salsę, smarując się przy tym majonezem.
   Od samego początku wychowywałam się z psami, kotami i jednym kanarkiem. Swojego ukochanego kota z dzieciństwa- Ciapka – nosiłam w kapeluszu (uwielbiał to), karmiłam go serkiem Hochland (to też uwielbiał) i czasami czyniłam z niego konia dla moich lalek Barbie (to uwielbiał mniej). Nie wyobrażam sobie domu bez żadnego zwierzęcia; w ciągu swojego prawie 25-letniego życia mieszkałam bez żadnego stworzenia jedynie przez trzy dni. Później się złamałam i teraz mam Tosię i Zyzia.
   Wczoraj podczas babskiego wyjścia koleżanki stwierdziły, że jestem tak uzależniona od zwierzaków, że po mężu będę miała i zwierzęce nazwisko. Z przeznaczeniem nie wygrasz.

 Gładkie nogi

   Ponoć każdy człowiek ma jakieś swoje dziwne nawyki. Niektórzy nie wyobrażają sobie dnia bez zaśpiewania „Aaaa, kotki dwa”, inni muszą co rano zrobić pięć pompek a jeszcze inni są nałogowymi palaczami. Ja mam tak, że muszę mieć zawsze gładkie nogi. I jest to schiza straszna, bo jak każda kobieta wie – włosy na głowie rosną bardzo wolno, za to na nogach jak szalone. I nie dla mnie motywacyjne obrazki, że w zimie nikt łydek kobiecych nie widzi i mogą wyglądać jak trzyletni bernardyn. Ważne, że ja wiem i już samo to mnie męczy. Więc walczę i zbieram na depilację laserową. A później znajdę sobie nową schizę.



30 stopni w cieniu? Tak, poproszę

   Razem z koleżanką ze studiów miałyśmy pewne powiedzenie: „idealna pogoda jest wtedy, gdy na termometrze jest więcej stopni niż mam lat.” I są to złote słowa, bo uwielbiam upały i czuję się wtedy w końcu szczęśliwa i spełniona. Nie lubię się opatulać milionem swetrów i kurtek, wolę dni, kiedy wystarczy wciągnąć szorty na tyłek, wsunąć stopy w baleriny i okulary przeciwsłoneczne na nos – wtedy dodatkowo nie trzeba malować oczu, więc upały są ekonomiczne.
   A to ciepłolubstwo mam zdecydowanie po mamie, bo ona też uwielbia afrykańskie, stojące w miejscu powietrze i skwar lejący się z nieba. I kiedy reszta ludzkości chłodzi się w lodowatej wodzie, my czujemy, że w końcu nadszedł nasz czas i można z uśmiechem na twarzy wyjść spod kołdry.

Ja pijana? Nigdy!

   Mam super moc. Może nie jest ona tak fajna jak niewidzialność albo strzelanie laserem z oczu, ale się przydaje. Otóż... nie widać po mnie, że jestem pijana. Mogę się ledwo trzymać na nogach a będę ładnie gawędzić o czymkolwiek, będę raźno szła i śmiała się z żartów.

Jestem w najlepszym momencie swojego życia

   I odpukać w niemalowane, bo los lubi być wredny i przewrotny. Ale faktycznie gdybym miała wybierać czas w swoim życiu, kiedy byłam najbardziej szczęśliwa, to musiałabym wskazać obecny rok. Mam fajnego faceta, przyjaciółki, które mimo kilku trudnych momentów nadal są, mam rodzinę, pasję, mogę się rozwijać.
   I bardzo chciałabym, żeby za rok, dwa, trzy, okazało się, że to wcale nie jest najlepszy okres w moim życiu – bo chcę żeby te kolejne lata były tymi najpiękniejszymi.

Ach, wymyśliłam, udało się, chociaż łatwo nie było. Do tej jakże trudnej zabawy nominuję:

Lenę – którą uwielbiam i która ma teraz całkiem nowy, wyremontowany pokój, więc będzie miała bardzo dobre miejsce, żeby usiąść i pomyśleć nad tym, co mogłaby nam napisać i czym nas zaskoczyć.
Emilkę – kolejna cudowna istota, z którą pewnie ukradłabym niejednego konia, gdybyśmy się znały prywatnie.
Angelikę – moja droga, młoda mężatka, kobieta na tyle odważna, że tydzień przed ślubem całkowicie zmieniła swoją suknię ślubną. Jakże trzeba być odważnym - lub szalonym-  żeby się zdecydować na ten krok?!
Anelise – mówiłaś kiedyś, że niczego w blogowych konkursach nie wygrałaś a u mnie bach! Bez brania udziału, wygrałaś nominację. 

22 lis 2016

Premierowo "Zostaw mnie" Gayle Forman


   Kiedy dwoje ludzi postanawia założyć rodzinę, widzą wszystko w jasnych, radosnych barwach. Ich przyszłe życie jawi się jak sielanka; piękny dom, dobra, ośmiogodzinna praca, kochane dzieci i wieczory spędzane tylko we dwoje, kiedy psy są już po ostatnim spacerze a dzieci śpią grzecznie w swoich pokojach. W tych wizjach wspólne życie usiane jest bzami – bo róże są zbyt kiczowate, przytulaniem, bliskością i codziennymi chwilami szczęścia, dla których chce się co rano wstawać z łóżka.

   Później przychodzi rzeczywistość, praca często przeciąga się do dziesięciu, jedenastu godzin, garnki nie chcą magicznie same się pozmywać, pies sika w domu a dzieci o 22 dopiero zaczynają dokazywać, zamiast dać rodzicom chwilę dla siebie. Poza tym, nawet gdyby taka chwila była, to mąż woli posprawdzać co dzieje się w angielskich ligach a żona obejrzeć najnowszy odcinek „Gotowych na wszystko”, żeby móc o czym rozmawiać z koleżankami podczas przerwy w pracy.
Prawdopodobnie podobną wizję dorosłego życia miała Mirabeth, kiedy wychodziła za mąż za swojego ukochanego Jasona. Później jednak urodziły się im bliźniaki – słodka dziewczynka i cudowny chłopczyk – i trzeba było iść do pracy, żeby starczało im na dość wygodne życie. Praca, dzieci, ogarnięcie domu, ciągły stres – wszystko to spowodowało, że w wieku 44 lat Mirabeth przeszła poważny zawał serca i musiała zwolnić. Zrezygnować z tego, co najmniej zbędne, aby doceni to, co najważniejsze – siebie, swoją historię i swoją wartość.

   „Mój mąż zawsze powtarzał, że blizny są jak tatuaże, tyle że kryje się za nimi lepsza historia.”

   Było mi niewymownie żal Mirabeth. A przez to chyba jest mi niewymownie żal wszystkich kobiet, które muszą godzić ze sobą pracę, macierzyństwo i jeszcze opiekę nad domem, bo – nie oszukujmy się – w większości rodzin to na kobietę spada ten obowiązek. Mężczyzna jest zmęczony, bo ma takie prawo, kobieta już niezupełnie. Dlatego też kibicowałam jej przez całą książkę, widząc oczywiście jak jest kochana przez męża i dzieci, ale równocześnie tak bardzo niedoceniana.

   Mimo przejścia ciężkiej i skomplikowanej operacji, nikt jakby nie zauważył tego, że cokolwiek się stało. I o ile można z pełnym zrozumieniem stwierdzić, że czteroletnie dzieci mogą sobie pozwolić na takie traktowanie mamy, jak na co dzień, o tyle w przypadku jej męża i matki, zakrawa to o szaleństwo. Mąż uważał, że przesiadując ciągle w pracy pomoże i sobie i rodzinie, zaś matka Mirabeth opiekowała się bardziej sobą niż córką i wnuczętami. Poproszona o to, aby wyjść i kupić coś w aptece, stwierdziła, że na deszcz wychodzić nie będzie, bo przecież pada.  Swoją drogą, należy pogratulować jej logiki.

   Dlatego, kiedy bohaterka powzięła dość drastyczną decyzję, zaklasnęłam w podziwie dla niej. Zostawiła męża, dzieci, matkę, wsiadła w taksówkę i pojechała… do Pittsburgha. Odnaleźć swoją przeszłość, swoje korzenie, sprawdzić kim tak naprawdę jest, bo nie można być do końca sobą, nie wiedząc skąd się pochodzi i co drzemie w naszych genach, w samym środku naszej istoty.


   Do tej pory niezbyt przepadałam za książkami autorstwa Gayle Forman, ale to też jej pierwsza książka, która skierowana jest nie do młodzieży, ale do dorosłych. I to chyba jest jej właściwa pisarska droga – pisząc o poważnych sprawach skierowanych do nastolatków, zakrawała lekko o banał, patetyczne tony. W tej książce wszystko było wyważone, bo i problemy, o których opowiadała, były bardziej dorosłe, dojrzałe, realne. I może dlatego kupiłam tą książkę w całości. 

   Dzisiaj książka pojawiła się w księgarniach w całej Polsce. Polecam ją Wam serdecznie!

18 lis 2016

Makabryczna książka dla dzieci, czyli czy można straszyć dzieci?


   Zaznaczę na początku - bo matki to stworzenia waleczne i lepiej z nimi nie zaczynać – ten wpis należy potraktować lekko ironicznie, lajtowo. W końcu jego autorką jest kobieta, która potomstwa jeszcze nie posiada.

   Wczoraj moja mam przyniosła do domu książkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo my obie znosimy do domu ciągle jakieś książki i dlatego mamy coraz mniej miejsca, bo nasze 48 metrów kwadratowych jest nieproporcjonalnie małe do wielkiej pasji czytania.
Ale nietypowa była książka – stara. Chociaż nie do końca wypada mówić o książce, że jest stara. To tak, jakby powiedzieć to kobiecie w twarz, szczególnie takiej, która faktycznie wygląda na swoje pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt zim. Bo przyniesiony egzemplarz faktycznie na swoje lata wyglądał i pachniał – kurzem, starą szafą, w której był zamknięty i zapomnieniem.

   Ale teraz spróbuję przywrócić ją do żywych, bo warto. I jestem ogromnie zdziwiona, że nikt jeszcze nigdy o niej na blogach nie napisał – a przynajmniej ja nie zauważyłam. Proszę państwa, oto książka o przestrogach, bardzo makabrycznych!

   Obecnie istnieje pogląd, że dzieci nie wolno straszyć. Bo mają słabą psychikę, bo mogą się moczyć w nocy, bo są delikatne i w ogóle to lepiej obchodzić się z nimi jak z jajkiem. Cóż, jestem jeszcze z tego pokolenia, w którym można było wbić sobie w udo wielki patyk i nikt nawet nie pomyślał o jechaniu na pogotowie – tak, wbiłam sobie kiedyś patyk w udo, mam bliznę do dziś – a krew z rozbitego kolana była czymś normalnym i tylko patrzono, czy dziecko nie krwawi na wyjątkowo ładne ubranko, które było prezentem od cioci z Ameryki. 

    Dzisiaj się chucha, dmucha, uważa i przestrzega przed wszelkimi niebezpieczeństwami i może sama będę tak robiła, kiedy dorwie mnie już grom macierzyństwa. Nie wiem, dam Wam znać za kilka lat. W każdym razie ta książka, o której dzisiaj piszę, jest jak dla mnie lekturą obowiązkową dla każdego dziecka, które już mniej więcej rozumie co się do niego mówi. Bo w dość straszny sposób uczy dzieci jak nie powinno się zachowywać. A wszystko w formie dla dziecka miłej, a więc wierszyków.

   Jedna z historii dotyczy Zyzia, który nie posłuchał ostrzeżenia drwala i mimo to poszedł do rwącej rzeki – bo wiecie, Zyzio był niegrzeczny i za nic miał sobie to, co mówią dorośli. Kiedy doszedł już nad brzeg postanowił popastwić się na Bogu ducha winną rybą i chciał ją złapać w swoje małe, dziecięce ręce. Niestety – bo to książka makabryczna jest – Zyzio wpadł do wody i:

„Zniknął w wodzie Zyzio mały,
Ryby po nim zapłakały,
Drwal zapłakał też na brzegu
I rodzina z nim w szeregu.”

   Tak, wiem, nie ładnie takie historyjki wymyślać i recenzować, bo Zyzio jednak poszedł dramatycznie na dno i nigdy z niego nie wrócił, ale powiedzcie mi szczerze? Czy kiedy wiedzieliście, że w szafie czają się potwory, to zaglądaliście do niej w środku nocy? Nie, bo się baliście, że coś Was tam wciągnie i pożre kawałek po kawałku. Później pojawiły się „Potwory i spółka” i teraz dzieci non stop siedzą w szafie i czekają na miłego i futrzastego nie-potwora, z którym będą mogły się pobawić.
A czasami może lepiej się bać? Bo wtedy uniknie się popełniania głupstw, które mogą zaważyć na całym życiu. Dziecku nie wytłumaczysz, że skakanie z balkonu może ewentualnie rodzić pewne konsekwencje, które będą przykre dla jego zdrowia. Lepiej chyba powiedzieć, że skakanie z balkonu może spowodować, że kark mu się złamie.
 EDIT: Tam nie chodziło o samo pójście nad wodę, tylko pójście tam bez opieki dorosłych, szczególnie, że oni przed tym przestrzegali. A lepiej żeby dzieci nie chodziły tam, gdzie jest niebezpiecznie i wiedzą, że tam chodzić nie wolno . 

   Jeżeli lubicie czarny humor – a większość z Was zapewne go lubi – to jest to książka dla Was. A jeśli dzieci mają Wasze geny i też rozumieją groteskę, albo po prostu chcecie je ustrzec – to możecie poczytać z nimi tą książeczkę. Ze swojej strony polecam. U mnie stanie na honorowym miejscu na półce. Najwyżej będę wyrodną matką. 


16 lis 2016

Spełniam życzenia, czyli z którymi bohaterami wybrałabym się na piwo!

   Domagaliście się, żebym zrobiła listę fikcyjnych bohaterów płci brzydszej, z którymi wybrałabym się na wino. Z przykrością stwierdzam, że takiej listy nie zrobię, bo mało który facet wino pija – zamiast tego poszłabym z nimi na piwo – bo to taki męski i dość dobry trunek, z którym sobie poradzę.


   Mark Darcy – wyjaśnijmy sobie jedno – nie lubię gościa. Przez dwie pierwsze części „Bridget Jones” naprawdę mu kibicowałam i trzymała kciuki, żeby ta dwójka była razem. Niestety, ostatnia część przygód tej zakręconej angielski sprawiła, że zwątpiłam w Marka totalnie. Przecież to takie ciepłe kluchy, że trudno byłoby z nim żyć! Ciągle tylko praca, praca i praca, przeplatana gdzieniegdzie z jego angielskim i irytującym flegmatyzmem.
   Mimo że jestem kobietą i to kobietą totalną – czyli że płaczę na ckliwych filmach – wzięłabym go na męską rozmowę i powiedziała co o nim myślę. Może by się koleś ogarnął.


   Jack Sparrow -  W sumie, to do eleganckiej restauracji bym się z nim nie wybrała, bo upiłby się i narobiłby mi tylko wstydu (poza tym nie wiem czy Jack dysponuje jakimkolwiek garniturem.) Ale rejs na Czarnej Perle brzmi zachęcająco, o ile mają tam łazienkę. Mają, prawda?


   Hercules Poirot – mały, sympatyczny, jajogłowy Belg jest moim idolem jakoś od dwudziestu lat. Czyli od momentu, kiedy próbowałam czytać kryminały mojej mamy i literowałam jego trudne nazwisko, próbując zrozumieć co to może znaczyć. Wszystkie seriale o agentach FBI, CSI i innych tym podobnych drukowanych literkach, chowają się głęboko - tam, by rozwiązać zagadkę, trzeba się nabiegać, nazbierać dowodów, ustalić tożsamość ofiary i kognacje do czwartego pokolenia wstecz.
A Poirot na spokojnie wysłuchuje świadków, zasiada w fotelu, wytęża szare komórki i już wie!
  Gdybym poszła z nim na piwo – chociaż on pewnie wolałby brandy – to przy okazji rozwiązalibyśmy jakąś zagadkę, przyłapali barmana na zabójstwie albo wpadlibyśmy z sam wir wydarzeń, z którego – dzięki jego głowie – wyszlibyśmy zwycięsko!


   Crowley, Castiel i Dean, czyli trio z „Supernatural”. Sama nie lubię, więc jego zostawiłabym w domu a wieczór w towarzystwie diabła, anioła i łowcy potworów wszelakiego rodzaju, musiałby być ekscytujący.
   Naczelny diabeł, cynik, erotoman i fan dobrze skrojonych angielskich garniturów. Z cudownym angielskim akcentem i swoim wewnętrznym urokiem byłby pysznym towarzyszem zabaw! Anioł bez skrzydeł, w beżowym prochowcu i totalnym niezrozumieniem dla ludzkich uczuć, który nie rozumie, jak można upić się alkoholem, po dwóch kolejkach zacząłby śpiewać Makarenę, wywijając nieskładnie rękoma. I w końcu Dean, słodki twardziel, którego uśmiech rozbraja wszystkich.  Spotkał się z każdym z kim warto się spotkać, wykluczając jedynie papieża i Chucka Norrisa, chociaż kto wie, jestem dwa sezony do tyłu, więc może i oni już się tam pojawili. Jest przewspaniały, bo jemu chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby w miarę bezpieczny sposób dotachać swojego brata do wieku starczego, żeby umarł w spokoju grając w szachy z innymi emerytami. 



   Christian Grey. Naprawdę, to nie żart. Wybrałabym się z nim do baru, żeby zrozumieć może w końcu, o co tyle szumu! I wzięłabym ze sobą ołówek, żeby móc go przegryzać, jeśli pan Grey straciłby nagle zainteresowanie rozmową ze mną i zacząłby się rozglądać za jakąś licealistką, bo wiecie – one są bardziej uległe, nie to co kobieta mająca na karku ćwierć wieku ratunku, jestem stara! I może gdybym się przekonała, że Grey ma w sobie „to coś”, to i te książki dałabym radę przeczytać? I wtedy nadążałabym w końcu za literacką modą!

   A Wy? Z kim umówiłybyście się na piwo? 

   PS - Dzisiaj ktoś szukał mojego bloga po haśle "Szósta klepka, scenariusz lekcji". Uczę młode pokolenia! Wprawdzie pośrednio i przypadkowo, ale heloł! Nawet Einstein od czegoś zaczynał. 

12 lis 2016

Czy ja umiem gotować? Kuchnia dla zajętych kobiet i mężczyzn.


   Jesteście zajęci? Na pewno, w dzisiejszym świecie większość ludzi cierpi na chroniczny brak czasu a to niestety przekłada się na styl naszego jedzenia; jemy szybko, zachłannie i najczęściej jemy coś, co można przyrządzić w przysłowiowe dziesięć minut. Gotowe pierogi wrzucamy na wrzątek, ugotowany makaron zalewamy sosem ze słoika albo odgrzewamy pizzę, która była zrobiona kilka miesięcy wcześniej w przedsiębiorstwie, które swoją nazwę zaczerpnęło z Łotwy.

Zupa krem z papryki
   A gdybyśmy tak do tych dziesięciu minut dodali jeszcze pięć i stworzyli coś dobrego i zdrowego? Z mniejszą ilością GMO, kwasów, zapychaczy i pyszności, które zaczynają się na literę E? Z pewnością czulibyśmy się lepiej, mielibyśmy więcej sił a i nasze buźki wyglądałyby zdrowiej, bo przecież człowiek jest tym, co je. A ja zdecydowanie nie chcę składać się z samych E146 i tym podobnych.

   Z pomocą przychodzi nam Daria Ładocha (która do złudzenia przypomina mi Paulinę Holtz) i która stworzyła książkę kucharską dla zajętych kobiet i mężczyzn – a więc zero dyskryminacji w kuchni, gotować może każdy!

   W środku znajduje się 70 przepisów a całość podzielona jest na pięć działów – bo każde dziecko wie, że powinniśmy jeść pięć posiłków dziennie. Ja jem ich albo dwa albo dziesięć, ale zawsze byłam małą buntowniczką. Poszczególne działy to oczywiście – śniadanie, drugie śniadanie, zwane nowocześnie lunchem, obiad, deser i kolacja.

   Muszę przyznać, że większość z zaprezentowanych dań z przyjemnością bym zjadła a nawet potrafiłabym wykonać – biorąc pod uwagę moje liche umiejętności kulinarne, oznacza to, że przepisy są naprawdę łatwe i nawet osoba ucząca się dopiero gotować, z pewnością sobie z nim poradzi.

   Najbardziej kusi mnie przepis na zupę krem z kolorowych papryk. Wszelakie zupy z dodatkiem papryki uwielbiam, kremu nigdy jeszcze nie jadłam, więc połączę pożyteczne z nowoczesnym i dam wam znać w następnej notce, co z tego wyszło. A jak okaże się, że jestem mistrzem w robieniu zup-kremów to zgłaszam się do kolejnej edycji „Piekielnej kuchni”!

Zielony sernik
   Niektóre z przepisów przypadną do gustu tym z Was, które lubią łączyć to co dobre, z tym co było znienawidzone w dzieciństwie. Osobiście lekko przeraża mnie przepis na ciasto czekoladowe z burakami i suszonymi śliwkami i jego raczej nie wykonam, bo buraki kojarzą mi się jedynie z chrzanem i schabowym a trochę mniej z czekoladą i śliwkami. 

   Za to z chęcią pokusiłabym się na sernik z … zieloną herbatą. I wyobraźcie sobie minę swoich gości, gdy serwujecie im zielony sernik polany białą czekoladą i z dumą mówicie, że zrobiliście go w kilka minut i to wcale nie było takie trudne! Albo bananowe lody z cynamonem! Jutro niedziela, pewnie przyjadą goście, a że ja Was uwielbiam, to podam Wam przepis na tą pyszność. Notujecie?
W blenderze – urządzeniu niezbędnym w kuchni – musicie rozdrobnić cztery banany a później dodać150 ml 30% śmietanki, 2 łyżeczki cukru i cynamon. Blenderować dalej, bez przerwy (ćwiczymy tym samym biceps i triceps) a gdy masa jest już idealna, można podawać.

   Cóż, nie są to typowe zimne lody, ale któż chciałby jeść zimne lody, gdy za oknem taki mróz?
Samą książkę bardzo Wam polecam. Ja ostatnio mam istnego hopla na punkcie wszelakich kulinarnych publikacji i powoli uczę się gotować – rola żony zobowiązuje, będę musiała witać męża obiadkami, jak będzie wracał z pracy. Przynajmniej przez pierwszy miesiąc małżeństwa, później będziemy jedli tosty. Albo mnie mąż będzie zapraszał do restauracji a co! Pomarzyć sobie można.


   Lubicie gotować? I co ważniejsze – potraficie? 


8 lis 2016

TOP6 - Z kim poszłabym na wino i pytanie o smoczek.


   Ponad rok temu zrobiłam zestawienie bohaterek fikcyjnych, z którymi umówiłabym się na wino. Moje gusta lekko się zmieniły, więc powtarzam ten TOP10, które zmieniło się w TOP6. Cóż, z wiekiem przyswajam coraz mniej alkoholu, więc nie mogę się rozpijać na prawo i lewo i musiałam niektóre bohaterki po prostu wyeliminować. Gotowe?


    Monica Geller – Bing „Przyjaciele” - zawsze lubiłam ją najbardziej z tej barwnej ferajny, Pheobe mnie irytowała swoją głupotą a Rachel irytowała mnie tym, że była... cóż, sobą. Monica była zabawna, inteligentna, przejmowała się każdą, najmniejszą nawet głupotą i pokochała Chandlera, co na pewno łatwe nie było. Pewnie wyjście z nią na wino byłoby trochę dziwaczne, bo zaczęłaby czyścić stolik w barze, ale po pierwszym kieliszku na pewno odłożyłaby swój przenośny odkurzacz i poszłaby na parkiet.


   Bridget Jones – ponad tok temu napisałam: „Czułabym się przy niej szczuplejsza, ładniejsza i oczywiście taka dobra i przyjazna, bo wspierałabym ją w jej walce z założeniem spodni o rozmiarze 42! A później poszłybyśmy do baru na wino, gdzie szybciutko obliczyłaby mi jednostki alkoholowe (których ja nie umiem obliczać do dnia dzisiejszego i nawet nie wiem co to są jednostki alkoholowe), które później radośnie byśmy spożyły, śpiewając obleśne piosenki o angielskich mężczyznach.” Cóż, po obejrzeniu najnowszej części muszę przyznać, że Bridget dawno już zapomniała o spodniach nr 42 i pewnie nosi taki rozmiar jak i ja, więc moje motywy poszły się paść niczym kozy na łące. Albo owce,  nie wiem gdzie pasą się kozy. Ale za to zapytałabym ją, co zaważyło na tym, że wybrała jednak Marka, który kojarzy mi się tylko z ciepłymi kluchami i totalnym brakiem romantyzmu.


  Beatka z „Przepisu na życie” – jak ja mogłam o niej zapomnieć przy poprzednim zestawieniu? Odświeżyłam sobie ostatnio ten serial i powiem jedno – Beatka to kobieta fenomenalna. Kobieta nowoczesna, ale z drugiej strony taka, która potrzebuje męskiego wsparcia i musi czasami krzyknąć: ŻABCIU!, żeby móc poczuć się kobietą wartościową w stu procentach. Chociaż patrząc na zdjęcie… Beatka umie sobie radzić. I wie, że czasami nawet Żabcia musi w pysk dostać.


   Zuza z „Przyjaciółek” – mam słabość do tej aktorki i uwielbiam każde jej filmowe i serialowe wcielenie. Zuzę w szczególności, bo Zuza to taka kobieta, która – jeśli cię polubi – to wskoczy za tobą w ogień, podniesie samochód i opieprzy twojego faceta, jeśli ten zachowa się nieodpowiednio. Jest szczera do bólu, nigdy nie kłamie, nigdy nie zamydla oczu – a powiedzmy sobie szczerze, że przyjaciółka, która powie prosto w oczy, że rozmiar 46 nie jest niczym dobrym i że facet ewidentnie robi cię w balona, jest niezbędna.


Furiosa z „Mad Maxa” – może troszkę bym się bała tego spotkania, bo jednak to kobieta dość groźna i nieustępliwa, ale wypicie z nią wina byłoby na pewno czymś ekscytującym i niecodziennym. Cóż, gdyby pokazała się ze mną w restauracji ubrana „po swojemu” i miałaby wymalowaną na czarno głowę, to pewnie pojawiłybyśmy się w lokalnej gazecie a wtedy wiecie… sława, pieniądze i zaproszenie do „Azji express”! A gdybym pojechała z nią do Azji, to zawsze byłybyśmy pierwsze na mecie, bo nawet Renulka bałaby się jej podskoczyć.


    Clare z „Jurassic World” – ale w tym wypadku poszłabym z nią na wino tylko po to, żeby zapytać o jedno – jak ona dała radę uciekać przed dinozaurami cały dzień w niebotycznie wysokich szpilkach? Mnie bolą stopy już w momencie, gdy biegnę do autobusu. Chociaż może adrenalina wywołana tym, że kilkumetrowy gad chce sobie zrobić ze mnie smaczną, anemiczną przekąskę, daje nieco motywacji do ucieczki.

   A Wy z kim poszłybyście na wino? Oczywiście biorąc pod uwagę, że ja byłabym zajęta i musiałabym wam odmówić.
   A na koniec – byłam wczoraj po raz pierwszy na naukach przedślubnych. Co się nasłuchałam to moje, całość wrażeń opiszę jak będzie już po wszystkich spotkaniach – emocje należy skumulować w tej sytuacji. Chcę jednak o coś was zapytać, bo uważam, że jesteście ode mnie mądrzejsze i bardziej doświadczone.
   W jednej z broszur, jakie dostałam, było napisane takie coś:


  I moje drogie, powiedzcie mi, co ma smoczek, co jajeczkowania matki? Bo ja nie rozumiem.
 A chciałabym.