29 lut 2016

Nie rozumiem tego świata - przegląd absurdów z mojego podwórka.


   Nie to, że nie mam chęci; chciałabym zrozumieć ten świat i ludzi, naprawdę. Bardzo bym chciała. Ale nie umiem. A że nie lubię sobie wszystkiego w sobie tłumić to poopowiadam wam o pewnych absurdach, o których ostatnio słyszałam.

   Absurd numer I – miałam pisać tutaj o tym, co znajdzie się po numerem II, ale przy pisaniu „narzeczony” przypomniałam sobie, że wiele dziewczyn pisząc w internecie o swoim najwspanialszym używa pierwszej litery jego imienia. I to nawet słodkie czytać, że „mój R. zabrał mnie dzisiaj...”, „razem z A. byliśmy...”. Ale nie rozumiem tych, które mają chłopaka o imieniu Łukasz, jak ja i uparcie piszą „ja i mój Ł.” - wiadomo, że Ł to Łukasz, chyba że rodziców fantazja poniosła i dziecko nazwali Łucjan. Zawsze istnieje jeszcze opcja Łazarza, ale to raczej sporadycznie występujące imię.

   Absurd numer II – ostatnio razem z moim Ł. (!) uparcie uczęszczamy na nauki przedmałżeńskie, gdzie uczymy się jak być w przyszłości małżeństwem idealnym. Nie usłyszeliśmy niestety niczego w rodzaju, że „miesiączka to łzy macicy, która nadal pozostaje pusta”, nie mniej jednak mieliśmy przyjemność wysłuchać wykładu pani z poradni, która opowiadała nam o naturalnych metodach planowania rodziny. Nawet ciekawe to było i pouczające, ale jednej wątek mnie powalił na kolana i to nie w celu rzewnej modlitwy. 
Otóż pani opowiedziała, że mąż jej koleżanki tak jest obeznany w jej cyklu, że już po wyglądzie jej śluzu potrafi orzec, czy ta ma dni płodne czy też nie. Sic! Zaczęłam się zastanawiać kiedy on jej ten śluz ogląda, w trakcie gry wstępnej czy rano przed pracą i ki ciorta nie umiem sobie tego wyobrazić jak on patrzy jej w majtki a następnie głęboko w oczy i mówi: „Kochanie! Dzisiaj masz niepłodne!”.

   Absurd numer III – fenomen „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”. Na ziemskim padole jest mnóstwo książek, lepszych, gorszych, grubszych, chudszych, ale czemu ludzkość obrała sobie właśnie tą książkę za bestseller w ubiegłych dwóch latach? Ani fabuła powalająca nie jest, ani postacie nie mają głębszego charakteru a wszystko sprowadza się do „weź mnie tu mchu na dębie! A ja przegryzę wargę i uwolnię moją wewnętrzną boginię.”

   Absurd numer IV – tematyka nadal ślubna. Należę do jednej z grup na facebooku, która pełna jest przyszłych panien młodych, które pytają o idealny kolor przewodni, wymieniają się pomysłami i chwalą się swoimi sukniami. Czasami jednak zdarzają się wpisy „od serca”, które niekiedy pełne są złych i przykrych doświadczeń. Raz trafiłam na wpis dziewczyny, która pisała, że nie jest pewna czy brać ślub, bo on czasami lubi ją „podszturnąć”, ale zły nie jest „bo dziecka nigdy nie uderzył.”
Matko, córko i prababko! Nie rozumiem jak można dać się lać komukolwiek. Wiem, że takie osoby są niejako uzależnione od osoby bijącej, wiem, że to w pewnym stopniu zaburzenie społeczne. Sama swego czasu znosiłam wiele i nie raz usłyszałam w niemiłej formie, że mam szybkim tempem udać się tam, gdzie słońce zachodzi a słonie pluskają się w wodopoju (ah, jak ja ładnie opisałam słowo „spier*****”), ale przenigdy nie pozwoliłabym na siebie podnieść ręki. Dlatego nie rozumiem tej dziewczyny i nie pojmuję jak ona w ogóle w tej sytuacji może brać ślub pod uwagę...

   Absurd numer V – jakieś guzowate cholerstwo wlazło mi w kolanko, postanowiłam więc udać się z tym do ortopedy. Niestety, żeby się do niego dostać muszę posiadać skierowanie od swojego lekarza pierwszego kontaktu, więc od ubiegłego wtorku codziennie dzwonię do przychodni i próbuję umówić się na wizytę. Jako, że zapisy są od godziny 7, to zapobiegawczo zaczynam dzwonić o 6.55 i tak sobie do 7.30 dzwonie i słyszę ciągłe „piiii, piiii” po czym jakaś miła pani słuchawkę podnosi i momentalnie ją odkłada; ot, żeby telefon przestał dzwonić.
   Ja się pytam – jak mam się zarejestrować?

   Absurd numer VI – praca magisterska, czyli konkurs na to, komu najszybciej puszczą nerwy. Promotorzy to teoretycznie zwykli ludzie. Jednak w praktyce, gdy dostają w swoje ręce całe studenckie życie delikwenta zmieniają się w istoty humorzaste i zmienne bardziej niż pogoda i kobieta razem wzięte. 
Moja znajoma ma takiego promotora, który zażyczył sobie przede wszystkim ankiet; nie ma problemu, zrobiła ankiety. Promotor je przejrzał, pomruczał, pomruczał i stwierdził, że bezsprzecznie muszą być one w formie wywiadu, żeby nie sugerować nikomu odpowiedzi. Biedna dziewczyna zmieniła więc wszystkie pytania, zaniosła ankiety po raz drugi i usłyszała, że „ogólnie to są w porządku, ale w formie wywiadu to być nie może, skąd jej się taki głupi pomysł wziął...” Przerobiła na nowo, zaniosła i zgadnijcie co? - znowu źle! Bo to nie może sugerować odpowiedzi, ale nie może być w formie wywiadu, czyli pytając ile ankietowany ma lat, nie może zostawić miejsca do wpisania tej informacji, ale nie może też podać podziału...

   Absurd numer VII, ostatni – powróćmy do wspomnianego już ślubnego forum; jest to absurd gorący jak bułeczka z piekarni, bo dopiero co trafiłam na ten wpis. Pewna dziewczyna pytała o to, jak rozplanować dobie dania w dniu ślubu, bowiem o 13 ślubuje, na sali będzie około 15 a na do rozdysponowania obiad, tort i trzy dania gorące + oczywiście ciasta, sałatki, przystawki i zakąski, które ciągle są na stole. I wiecie co? Większość odpowiedzi sprowadzała się do stwierdzenia: „mi by było wstyd robić takie ubogie wesele, goście głodni wyjdą. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła tak źle potraktować rodzinę swoją i narzeczonego.”
   Ludzie! Ja nie wiem czy te odpowiadające nigdy na weselu nie były, czy jak były to głodowały specjalnie trzy dni przed, żeby potem jeść wszystko jak leci... W domu po obiedzie człowiek przez dwie, trzy godziny nie tyka innego dania, bo po prostu jest najedzony. A one stwierdziły, że jak obiad ma być o 15, to o 17 pierwsze ciepłe danie, o 19 drugie, o 21 tort, o 23 ostatnie gorące i do rana goście głodować będą... Bo one to mają pięć gorących dań oprócz obiadu i wesele zaczyna się o 18, więc goście będą zadowoleni.
   Nie rozumiem, nie ogarniam, nie mam sił ogarniać.

   Tym apetycznym akcentem żegnam was i idę robić pięć gorących dań, żeby rozepchać sobie żołądek a przy okazji napiszę rozdział magisterki. W środę mam spotkanie z promotorem, więc lepiej być przygotowanym na wszystko!  

26 lut 2016

"Ptak dobrego Boga" - James McBride


   Henry Shackleford byłby zapewne jednym z milionów anonimowych osób, którym przyszło żyć na świecie w niewiadomym czasie, gdyby nie to, iż pewien autor, żyjący z XXI wieku zdecydował się wykorzystać jego imię i nazwisko w swojej powieści „Ptak dobrego Boga.” I nie wiadomo czy prawdziwy Henry był tym, kim był Henry z książki; być może ten prawdziwy, realny, żył tak naprawdę w innym miejscu i w innym czasie, jednakże wszystkim, którzy przeczytają najnowszą książkę Jamesa McBride'a, każdy Henry Shackleford będzie kojarzył się jedynie z chłopcem, który udawał dziewczynkę.

   Książkowy Henry teoretycznie był Murzynem; w praktyce jednak jego skóra miała odcień kawy z mlekiem i gdyby przymknąć bardziej oczy można by wziąć go za białego, ewentualnie za mieszkańca Hiszpanii czy Egiptu. Jednak z Ameryce, w czasach, gdzie niewolnictwo kwitło i miało się dobrze, nikt nie miał zamiaru rezygnować z jeszcze jednych rąk do pracy i dawać mu wolności tylko dlatego, że jego matka była biała. Tak więc Henry uważany był za Murzyna, chociaż Murzynem w całości swoich genów nie był a jedynie w połowie.

   Przyszło mu żyć w czasach, gdy w wielu stanach Ameryki rozgorzała walka tych, którzy byli przeciwko niewolnictwu i tych, którzy byli za utrzymaniem tego procederu. Później konflikt ten zaognił się do takich rozmiarów, iż rozgorzała wojna secesyjna.

   Jednak mały Henry nie miał pojęcia po co ten cały cyrk i po co całe to wyzwalanie; osobiście był o wiele szczęśliwszy i bardziej najedzony będąc niewolnikiem aniżeli podróżując po kraju razem ze swoim wyzwolicielem, niejakim Johnem Brownem.

   John Brown miał opinię człowieka, który nie dość że zabija każdego, kto stanie mu na drodze, to w dodatku zjada oczy przeciwnika a z jego skalpu robi abażur na nocną lampkę. Jego zła sława kroczyła kilka kilometrów przed nim i dobrze, bo w rzeczywistości jego armia była na tyle licha i przygłupia, że cudem udawało się im kogokolwiek zabić.

   Pewnego dnia owa „bestialska” grupa trafiła do miejsca, gdzie znajdował się Henry, jego ojciec, inni Murzyni i ich właściciel – Dutch. Po niedługiej i wcale niezaciekłej walce, ojciec Henry'ego przypadkiem zginął wbijając sobie olbrzymią drzazgę w serce a John Brown uciekł, zabierając ze sobą chłopca, którego planował wyzwolić. Pech chciał, że Brown wziął chłopca za dziewczynkę a ojciec przed dziwaczną śmiercią nie zdążył wyprostować tego błędnego rozumowania (poza tym, kto to widział, żeby Murzyn nie zgadzał się ze zdaniem białego? Nawet jeśli zdanie to było nieprawdziwe i bezbożnie głupie?). Można śmiało powiedzieć, że w momencie, gdy Henry stracił ojca, stracił też swoje męstwo i od tamtej pory – by nie rozgniewać Browna i nie wytykać mu błędu – nosił sukienki i udawał dziewczynkę.

„Bo trzeba wam wiedzieć, że nazywam się Henry Shacklefors a Starzec usłyszał „Henry nie” i wzioł to za „Henrietta”, bo tak działał jego umysł. Jak w coś uwierzył, to wierzył. Nie było dla niego ważne, czy to rzeczywiście jest prawda czy nie. Po prostu przekształcał prawde, dopóki mu nie przypasowała. Pod tym wzglendem był typowym białym.”

   Wzruszony swoją dobrocią wybawiciel Henry'ego, kilka godzin po opuszczeniu miasteczka, podarował mu pewien przedmiot. Chłopiec nie wiedząc co to jest, zdecydował, że najlepszą decyzją będzie skonsumowanie tego przedmiotu. Nieco zdziwiony, ale nadal wzruszony John Brown, wykrzyknął, iż Henry zjadł jego najdroższy amulet i od tamtej chwili zaczął darzyć go a raczej ją, swoistą sympatią. Nadał mu przezwisko „Cybulka” i postanowił wspierać ją (go? W żadnej recenzji zaimki aż tak mnie nie przerażały jak tutaj) w nowo odkrytej wolności.

   Cybulka wędrowała razem z Brownem i jego kompanią przez kilka amerykańskich stanów i patrzyła jak przywódca abolicjonistów waha się na granicy szaleństwa i bohaterstwa, oraz jak nieudolnie goni ciągle swoich przeciwników, chcąc walczyć. Karykaturalna charakterystyka Johna Browna mogłaby z powodzeniem zastąpić opisy niektórych z największych wodzów w historii; tak ambitnie gonił za swoimi marzeniami, by wyzwolić Murzynów a swoich synów i swoją armię traktował gorzej niż właściciele swoich czarnych poddanych.

   Cała historia opowiadana jest przez Henry'ego vel Cybulkę. Jako, że był to chłopiec niewykształcony język powieści odchodzi lekko od zasad ortografii i stylistyki. W tym momencie wielkie brawa należą się tłumaczowi, panu Maciejowi Świerkockiemu, który w idealny wręcz sposób przełożył książkę. Już samo wczytanie się w powieść wywołuje śmiech i radość i jak widać, wystarczy niekiedy znieść zasady, że „- uje się nie kreskuje” a literatura może nagle bawić a nie tylko uczyć. Oto przykład:

„Wyjechaliśmy pendem z miasteczka, zostawiliśmy za sobom udeptany szlak kalifornijski i skierowaliśmy się prosto na niziny Kansas. Było ich trzech: Starzec i dwóch młodych. Młodzi szarżowali przed nami na kuniach łaciatych, a Starzec i ja podskakiwaliśmy na srokaczu, co miał jedne oko niebieskie, a drugie bronzowe i należał do Dutcha – znaczy Starzec był także kuniokradem.”

   Po lekturze tej książki zdecydowanie trzeba zaniechać wypełniania wszelakich dokumentów, aż mózg wróci na swoje miejsce i na nowo pojmie zasady ortografii.

   Jak dla mnie „Ptak dobrego Boga” to jedna z lepszych książek jakie czytałam w życiu. Pełna ironii, sarkazmu, obnaża wszelkie „wielkie rewolucje”, które dla osób biorących w nich udział, nie miały w sobie nic podniosłego i patetycznego. Wręcz przeciwnie, były to czasy, w których się głodowało a wielcy bohaterowie mieli zazwyczaj niezbyt równo pod sufitem. Każda rewolucja była szarą codziennością, która dopiero później, przekazywana z ust do ust nabrała kolorów krwi, wyrzeczeń i bohaterstwa.

   Polecam niezwykle gorąco.  A za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu



24 lut 2016

#Jeżycjada "Kwiat kalafiora" - witamy rodzinę Borejków!


   W niewielkim mieszkaniu przy ulicy Roosvelta 5 w latach siedemdziesiątych zamieszkała rodzina Borejków – mama Mila, pełna ciepła i spokoju, tata Ignacy, wiecznie zaczytany w książkach, Gabrysia, najstarsza i najbardziej uporządkowana ze sióstr, Ida, trzpiotka i okropna gaduła, Natalia, która przeżywała wszystko silnie i emocjonalnie oraz Patrycja, najmłodsza i najsłodsza z całej grupy.

   Borejkowie nie wyróżniali się niczym szczególnym na reszcie polskiego społeczeństwa w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku; ojciec rodziny chodził do pracy, a mama zajmowała się całym domem, doglądając córek i pilnując, by na męża zawsze czekał ciepły obiad po powrocie do domu. Często cierpieli na brak pieniędzy a spowodowane to było zbytnią rozrzutnością w księgarniach wszelakich, jednak Ignacy Borejko wyrażał opinię, że lepiej jest kupić polskie tłumaczenie Plutarcha, które będzie dojrzewało na półce aż dziewczęta po niego sięgną, niż wydawać pieniądze na czekoladę, która nie wpłynie na ich życie w stopniu nawet najmniejszym.
Z tego to powodu wszystkie siostry Borejko były nader oczytane i inteligentne, jednak przy dobrym cieście nie umiały się zachować i zjadały wszystko co do ostatniego okruszka, tęsknie patrząc za dokładką.

   „Z ulicy, pod skośnie zawieszoną, kusą zasłonką, widać było za plecami Idy migający ekran telewizora i schyloną mamę, która zbierała naczynie ze stołu. Pulpa i Nutria ze śmiechem nosiły się na barana. Nie było widać ojca, który siedział zapewne przed telewizorem i z nieobecnym spojrzeniem ciągnął herbatę ze swej ulubionej, wysokiej szklanki. Gabrysia popatrzyła w głąb pełnego Borejków pokoju i pomyślała, że diabelnie, diabelnie ich wszystkich kocha.”

   Prawdopodobnie to zamiłowanie do smakołyków, które w domu pojawiały się od święta, sprawiło, iż Gabriela wybrała się na Sylwestra do swojej kuzynki Joanny w końcówce roku 1977. Poznała tam znanych nam już z poprzednich części Anielę Kowalik i Roberta Rojka  – w książkach Musierowicz to jest właśnie najwspanialsze; że wszystkie wątki łączą się jakby samoistnie, nic nie dzieje się na siłę. Ot, Gaba chodziła do szkoły razem z Hajdukiem i Cesią z „Szóstej klepki” a ich wychowawcą był dobrze znany profesor Dmuchawiec. Joanna natomiast uczęszczała do szkoły poligraficznej razem z Anielą, Robertem i Januszem Pyziakiem, którego nie lubi prawdopodobnie żaden fan tej serii.

   Powracając do Sylwestra, niesiona uczuciem współczucia, Gabriela wylądowała w ramionach Pyziaka i tak zaczęło się między nimi uczucie, które – jeśli ktoś czytał części kolejne – pociągnie za sobą dwa pozytywny i całą masę negatywów w życiu rodziny Borejków.
   Cała zabawa kończy się szybciej niż planowy wybuch fajerwerków, bowiem wcześniej nadchodzi informacja, że mamę dziewczyn zabrało pogotowie. Później potoczyło się szybko lawinowo - strach, niedowierzanie i nieopisana pomoc Robrojka, który właśnie tej nocy po raz pierwszy przekroczył próg ich mieszkania i uspokoił rozhisteryzowaną małą Natalię i pozostałe siostry.

   Podczas pobytu Mili w szpitalu stery przejęła Gaba i przekonała się, że mama – ta mama, która zdawałaby się nic całymi dniami nie robić – robi aż nazbyt wiele. Wstawała najwcześniej ze wszystkich, paliła w piecu, żeby reszta obudziła się już w nagrzanym domu i wyszła spod pierzyny bez żalu. Szykowała śniadanie, sprzątała, pocieszała, rozmawiała, szorowała wannę i robiła masę innych rzeczy, które w odczuciu reszty rodziny robiły się same. A wszystko to bez słowa skargi czy narzekania, tak jakby to był mamimy obowiązek.

„Dzieci mają prawdziwy dom, mówiła mama, i mogą sobie kwitnąć w jego cieple. Nie ma piękniejszej pracy społecznej niż wychować dziecko na porządnego człowieka, mówiła mama.”

   Jako najstarsza przejęła większość jej obowiązków i – co widać w częściach kolejnych – nigdy już do końca nie oddała sterów. Teraz to ona wstawała co rano, robiła to, na co miała więcej siły niż mama i stała się opoką całej rodziny.

   „Kwiat kalafiora” to nie tylko smutne wydarzenia; to także humor Pulpy i Nutrii, którego podrobić się nie da, to roztargnienie Ignacego Borejki, który był wielce zdziwiony, że na zakupy trzeba wychodzić z domu i rozkoszne wręcz siostrzane kłótnie, które miały wiele wspólnego z Arystotelesem i kozą - ale żeby to zrozumieć to trzeba sięgnąć po książkę. 

   To także spotkania grupy ESD – Eksperymentalny Sygnał Dobra, którą założyła Gabriela razem z przyjaciółmi. Celem owej grupy było uśmiechanie się do przypadkowych przechodniów i sprawdzanie ich reakcji – czy na owy uśmiech odpowiadali i czy wystarczy wyjść do innych z zachętą, aby otrzymać od nich dobro i jak najmilsze uczucia. Oczywiście zdarzali się tacy, którzy postrzegali uśmiech jako jawną kpinę i w odwecie wystawiali język, ale były to przypadki raczej sporadyczne. 
   Piękne jest jeszcze to, że przyjaźnie, które narodziły się podczas tych spotkań, przetrwały lata. Mimo, że nie było telefonów, internetu, mimo, że brak było pieniędzy na alkohol a o sushi nikt nie słyszał, to jednak cała grupa znajdywała czas i okazję, żeby spotkać się przy herbacie i cieście. Bo kiedy ludzie dobrze się rozumieją nie potrzeba niczego więcej. 

    Co więc taki „Kwiat kalafiora” może wnieść w nasze życie?
   Żebyśmy szanowali tą pracę, którą wykonuje nasza mama, nasz mąż, babcia, ciotka czy ktokolwiek inny; pracę, której nie dostrzegamy, ale która jest. Może czasami warto wyciągnąć odkurzacz z maminych rąk i samodzielnie poodkurzać, porzucając na chwilę internet czy książkę.
   Możemy też spróbować – jak bohaterowie tej książki – uśmiechać się serdecznie do mijanych codziennie ludzi i możemy zaobserwować ich reakcję. Czy na dobro faktycznie odpowiada się dobrem? Czy to po prostu czysta fikcja literacka? Cóż, trzeba przekonać się samemu. 


„Przytulnie było po prostu z tymi ludźmi – niezamożnymi, niezaradnymi i pozbawionymi siły przebicia. To dlatego goście w Borejków siedziwli zawsze dłużej niż wypadało, a nie jeden z nich zasiedział się i do późnej nocy, choć często jako jedyny poczęstunek wjeżdżała na stół herbata i chleb z dżemem.”

22 lut 2016

Cechy idealnej kobiety, czyli Agatka przejrzała męskie fora internetowe


   Pracując wczoraj ciężko i ambitnie do drugiej w nocy (to nie to, o czym myślicie) rozmyślałam o tym o czym mogłabym napisać i oczywiście nie wymyśliłam niczego ciekawego. Jedyny temat, który narodził się w mojej zmęczonej głowie dotyczył wyższości gumisiów nad muminkami, ale stwierdziłam, że jest to o tyle ważna i kontrowersyjna kwestia, że czas jeszcze, aby ją poruszać.

Dlatego też postanowiłam dzisiaj pogrzebać po męskich forach w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie - jakie cechy powinna mieć idealna kobieta – oczywiście wszystko okraszone ironią i sarkazmem. Oto czego się dowiedziałam:

    Idealne wymiary to oczywiście 90/60/90 – bo taki pogląd w naszych mężczyznach zaszczepił Hugh Hefner i jego „Playboy”. Później chłopcy, którzy cichaczem oglądali rozkładówki dorastają, zaczynają szukać swojej wybranki serca i wpadają w panikę, bo panie z gazet nie miały czegoś takiego jak fałdka na brzuchu. I czort wie czy to tak ma być, czy to objaw choroby jakiejś u niewiasty. 

   Musi być ambitna, ale ambicje te nie mogą stać na przeszkodzie zajmowania się domem – najlepiej jakby dużo zarabiała a przy tym siedziała całe dnie w domu, gotowała lepiej niż Jamie Oliver i Magda Gessler w jednej osobie, sprzątała tak, że Perfekcyjna Pani Domu dostałaby spazmów z rozkoszy i wychowywała dzieci na ułożonych, inteligentnych małych ludzi. Nic trudnego, prawda?

   Powinna być oczywiście skromna – warto to dodać do punktu poprzedniego. Nie powinna chwalić się broń Boże, że zarabia więcej niż jej mężczyzna, chamstwem jest, jeśli przy gościach oznajmi, że to ona nauczyła dzieci posługiwać się nożem i widelcem. Wszystkie osiągnięcia kobiety, powinny być wspólnymi osiągnięciami małżonków. Natomiast każde osiągnięcie mężczyzny powinno być przez kobietę gloryfikowane przez kolejne dwa lata minimum. Najlepiej w jak największym gronie rodziny i przyjaciół.

   Powinna umieć naprawić sama samochód, ale musi też udać głupiutką i radzić się swojego Mądrego i Silnego Mężczyzny – jeśli facet ma czas, to można zapytać go o radę, zrobić wielkie sarnie oczy i rozpłakać się, bo „gdzie ja niby mam wlać ten płyn do spryskiwaczy?!”. Ale jeśli akurat w telewizji jest mecz, to kobieta powinna być zaradna i umieć naprawić samochód samodzielnie.

   Oczywiście nie powinna jeździć samochodem, bo wiadomo od wieków, że kobiety się do tego nie nadają. Jednakże powinna być samodzielna i nie wymagać od niego, że będzie ją wszędzie woził.

   Idealna niewiasta to ulubienica wszelakich dyscyplin sportowych z zastrzeżeniem, że będzie oglądała tylko to, co chce oglądać jej mężczyzna (a nie jakieś tam tańce z szarfą). A najlepiej, żeby ona wtedy sobie w kuchni w trakcie meczu gotowała a on jej opowie co się działo w trakcie meczu a ona będzie słuchała ze szczęśliwością.

   Najlepiej żeby była blondynką o czarnych włosach z rudymi pasemkami – bo wiecie, mężczyźni lubią innowacje. W poniedziałek blondynka, w środę ruda a na koniec tygodnia czarnowłosa seksowna pielęgniarka. I to ewidentnie nasza wina, że wymagamy wierności a nie chcemy farbować co chwilę włosów na żądany kolor. Nic to, że po pół roku wszystkie by wypadły, z łysą też można przeżyć coś miłego.

   Piersi muszą być ogromne, ale żeby mieściły się w dłoni – męska logika powala mnie z nóg – a mówią, że to baby są niezdecydowane. Skoro ogromne, to się w dłoni nie zmieszczą, chyba że mężczyzna jest sporych rozmiarów i ma rękę jak dąb, to może wtedy ogarnie nawet i biust Kim Kardashian.
   A, z tego co piszą na forach wynika, że panowie są przekonani, że każdy duży biust jest jędrny – obwisły to może mieć ewentualnie dziewięćdziesięciolatka, która wykarmiła ósemkę dzieci swoich i dwoje sąsiada, bo jego żona wyjechała na Litwę i ślad po niej przepadł.

   Wysportowane i szczupłe ciało to cecha obowiązkowa – nie może łączyć się to z grymaszeniem, kiedy nasze kochanie przygotuje na kolację tłustą golonkę; należy zjeść całą a później jeszcze poprawić czekoladowym deserem. W końcu utrzymanie figury to nic trudnego!

   Musi być „lekką żmiją” (to cytat z forum). Moje drogie, nie wiem co oznacza być lekką żmiją, ale podejrzewam, że ma to coś wspólnego z niską masą ciała i z wrednością. I z uśmiechem stwierdzam, że co jak co, ale lekką żmiją to ja jestem na pewno!

   Nie kłamie – kobieta idealna nie może kłamać! Uwaga: mówienie mu, że wygląda jak Brad Pitt, nie jest kłamstwem!
   Na jednym z for przeczytałam, że jeśli mężczyzna przyłapie swoją dziewczynę na najmniejszym chociażby kłamstwie, jak na przykład cena nowej bluzki, to powinien ją zostawić, bo później będzie kłamała już non stop. Ha! Ciekawe jakby autor owych słów śpiewał, gdyby jego wybranka powiedziała mu prosto z mostu, że śmierdzą mu pachy i że co noc śni o namiętnych chwilach z jego najlepszym przyjacielem.

   Troszczy się, ale nie kontroluje. To bardzo ważne, żeby odróżnić jedno od drugiego. Słyszałam kiedyś historię, jak to chłopak zostawił dziewczynę, bo głupio założyła, że spędzą razem pierwszego wspólnego sylwestra. Chłopak poczuł się kontrolowany („nie ufasz mi i chcesz mnie pilnować”) i ją rzucił.
   Jeśli więc szukasz w jego apteczce bandażu, bo ukochany przeciął sobie palec to zamknij oczy, żeby potem nie stwierdził, że grzebałaś w jego osobistych rzeczach (a potem te co nie zamknęły oczu mają pretensje, bo znalazły w apteczce ukryte stringi kochanki. I czyja to wina? Jakby zamknęła oczy to by awantury nie było.)

   Ha! Najlepsze - „gdy w małżeństwie pojawią się problemy, sex będzie ciągle was łączył”, więc ważne jest, aby być pod tym względem zgranym. No tak, a my głupie latamy z pozwami sądowymi, jeśli facet nas bije, zamiast po prostu pójść do łóżka i uprawiać sex. A jeśli nas zdradza to dołączmy do niego i jego kochanki, po cóż wydziwiać i robić awantury?

   Najważniejszy punkt – idealna kobieta nigdy nie będzie oceniała swojego faceta, mimo że on ocenia ją. Nigdy nie powie na niego złego słowa. I nigdy, ale to przenigdy nie będzie miała zachcianek co do jego wyglądu, muskulatury i zachowania – musi go kochać takim, jakim jest (ale kobieta musi dbać o siebie i poprawiać swoje niestosowne zachowanie, jeśli chce być kobietą idealną.)

   Drogie panie! Nie wiem jakim cudem mój narzeczony się uchował i wasi mężowie przyszli i obecnie, ale kurczę! - wszystkie trafiłyśmy na żyłę złota, skoro z nami są. No, chyba, że spełniacie wszystkie punkty z listy i jesteście idealne. Ale w takim razie to ja chyba was nie lubię, bo mi ten ideał w ogóle się nie podoba.

   Zdecydowanie wolę swoje nieidealne, ale szczęśliwe życie i związek. Amen.

20 lut 2016

"Chcę, żeby mój dom był radosny, pogodny, żeby był rajem w tym trudnym świecie." - "Audrey w domu" Luca Dotti.



   Audrey Hepburn. Niezaprzeczalna gwiazda starego kina, córka brytyjskiego bankiera i holenderskiej arystokratki. Aktorka, ikona stylu dawnych lat. Kobieta sukcesu. A także – o czym dzisiaj wszyscy zdają się zapominać – żona, matka i strażniczka domowego ogniska.

   Pierwsze zdanie tej biografii brzmi: „Nie znałem Audrey Hepburn.” Bez wątpienia jest to zdanie, którego nie powinien pisać ktoś, kto właśnie zaprasza nas w świat jej życia. Jednak drugie zdanie i kolejne wszystko już wyjaśniają – autor nie znał Audrey takiej, jaką znał ją świat. Nie wiedział nic o tej kobiecie z wielkiego ekranu, która podobała się wszystkim mężczyznom a kobiety wzruszała do łez. Obca dla niego była ta Audrey, która pojawiała się w magazynach i która wychodziła wieczorami na wystawne bankiety. Autor nie znał Audrey Hepburn – on znał swoją mamę.

   Luca Dotti to drugi syn aktorki, który jest owocem jej miłości z włoskim psychiatrą, Andreą Dotti. Napisał piękną, nietypową biografię swojej matki, którą kochał nad życie; brak jest w tej książce górnolotnych słów, zamiast nich znajdują się sceny ich dawnej codzienności a Luca skupia się przede wszystkim na przedstawieniu czytelnikom przepisów swojej matki, które każdy z nas może z łatwością przyrządzić we własnej kuchni, wpuszczając do niej zapach włoskich przypraw i niezwykły smaku, który oczaruje każdego.

   Syn tylko raz oddaje głos matce, tylko raz ja cytuje, jednak te kilka zdań wystarczają, by pokazać Audrey taką, jaką widziała ją rodzina:

   „Niektórzy myślą, że moja rezygnacja z kariery była wielkim poświęceniem dla rodziny; ale tak wcale nie jest. To coś, czego najbardziej pragnęłam. To smutne, gdy ludzie myślą, że takie życie jest nudne. Przecież rzecz nie w tym, żeby tylko kupić mieszkanie, wyposażyć je i zostawić puste. Chodzi o kwiaty, które wybieramy, muzykę, której słuchamy i uśmiech, który tam na nas czeka. Chcę, żeby mój dom był radosny, pogodny, żeby był rajem w tym trudnym świecie. Nie chcę, żeby mój mąż i dzieci po przyjściu do domu zastawali w nim przygnębioną kobietę. Nasze czasy są już dostatecznie przygnębiające, prawda?”

   Wspomnienia przedstawiane są z perspektywy dziecka i jest w nich jakiś zagadkowy urok, czar historii, które zatrzymały się w dziecięcej pamięci i dorosły już mężczyzna próbuje nadać im sens i ubrać je w słowa. Luca pisze o swojej babce, która pragnąc rozwodu – które wtedy nie były w Rzymie możliwe – urządzała huczne przyjęcia, aby mąż sam z siebie zdecydował się od niej odejść. Pisał także o relacjach Audrey z teściową, które do najłatwiejszych nie należały i o obiadach, które zwykle kończyły się wzajemnymi docinkami tych dwóch kobiet, jakże bliskich jego młodemu sercu.

   Jest w książce także rozdział poświęcony rozstaniu rodziców autora; przyznaje, że długo nie mógł zrozumieć dlaczego dwoje tak odmiennych osób kochało się i tworzyło razem dom. Jego ojciec był cynikiem z południa, matka zaś chłodną kobietą z północy; a jednak znaleźli kilka wspólnych nici, aby z nich upleść gobelin wspólnego życia. Niestety, w końcu liczne zdrady Andrei spowodowały, że małżeństwo rozpadło się, jednak Luca przyznał, iż ostatnie dni życia Audrey spędziła z całą rodziną a także z byłym mężem, który zdecydował się uprzyjemnić  jej wszystkie dni, które jej pozostały przed śmiercią.

   Jednak główne miejsce w każdym rozdziale zajmują przepisy. Luca obnaża przed światem taki obraz Audrey, jakiego nikt nie znał – kucharki amatorki i kucharki pasjonatki. Uwielbiała gotować, dzieliła tą pasję razem z drugim mężem i z synem. W książce można znaleźć przepisy na jej ukochany mus czekoladowy, spaghetti alla puttanesca, jajka z mozzarellą, czerwonego kurczaka, chłodnik z pora, pieczeń cielęcą z sosem grzybowym i wiele, wiele innych.

   Całość okraszona jest pięknymi zdjęciami z prywatnych albumów Dottiego.
   „Audrey w domu” to lektura idealna dla wszystkich fanów tej wyjątkowej kobiety, ale także dla tych, którzy jeszcze nie do końca znają jej postać. To także idealna pozycja dla każdego, kto lubi lub chce polubić gotowanie. Pozycja idealna na prezent.

Książka ukaże się w księgarniach całej Polski 3 marca 2016 roku w twardej oprawie.


18 lut 2016

"Regulamin tłoczni win" John Irving - piękna książka o trudnych wyborach



   Bywają takie książki, które zachwycają do głębi i które dotykają takich rejonów duszy, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Niestety, o takich książkach niezwykle trudno jest mówić, ponieważ wie się, że żadne słowa nie przekażą kunsztu autora ani jego słów.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością John'a Irvinga i rzec mogę, że jedynie sam autor mógłby w pełni doskonale zrecenzować swoją własną książkę; wiem, że nie podołam, ale spróbuję porwać się z motyką na słońce.

   Homer Wells od zawsze był sierotą; jako jeden z nielicznych lubił ten stan i kiedy znajdowali się dla niego rodzice adopcyjni nie tryskał zbytnią radością; jednak zawsze, gdy los z powrotem rzucał go do sierocińca w St. Cloud's, cieszył się, że wraca do domu. Do swojego miejsca i do trójki ludzi, którzy byli mu najmilsi pod słońcem.

   Ludźmi tymi były dwie siostry oddziałowe – Edna i Angela oraz doktor Wilbur Larch. Ich zadania były jasno i precyzyjnie określone – doktor Larch sprowadzał niechciane dzieci na świat a siostry nadawały im imiona, opiekowały się nimi i dawały im tyle miłości, ile tylko zdołały z siebie wykrzesać. Z imionami rzecz była dość nietypowa i groteskowa; zakochana w doktorze siostra Edna każdemu z nowonarodzonych chłopców nadawała imię, którego członem było „Larch”, Angela natomiast nazywała ich po swoich kotach, które miała w dzieciństwie. Dzień narodzin Homera przypadł na dzień, kiedy to siostra Angela nadawała imiona i w taki właśnie sposób otrzymał imię po nieżyjącym już futrzaku.

   To powieść o życiu Homera, które nie było ani łatwe ani kolorowe, lecz mimo to Homer starał się zawsze czerpać z niego tyle, ile się da. Zadowalał się i niewielkimi przejawami miłości i zrozumienia ze strony innych osób; chłonął ich sympatię i wcale nie oczekiwał więcej. Nie lubił przyrzeczeń, bo wiedział, że ich nie da się dotrzymać.
   Sierociniec w którym przyszło mu żyć był równocześnie ośrodkiem, gdzie kobiety „pozbywały” się dzieci; niektóre pozwalały przyjść im na świat a niektóre decydowały się na aborcję, by uniknąć społecznego potępienia i wstydu.

    „Regulamin tłoczni win” to kompletna, idealna, nieskończona, choć zakończona powieść. Trudno jest mi się do czegokolwiek przyczepić, grzechem byłoby zarzucić cokolwiek autorowi. Dotknął on nie jednego, ale aż dwóch kontrowersyjnych tematów i mimo to – ani nie chwilę nie oburzył mnie, nie przeraził, nie zniesmaczył. Niczego nie ukrywał przed czytelnikiem; kiedy trzeba było napisać o łyżeczkowaniu macicy i pozbyciu się „efektu zapłodnienia” po prostu to robił, nie bawiąc się w niuanse i niepotrzebne udawanie, że aborcja jest czym innym i czymś mniej brutalnym niż w rzeczywistości.

„Okres dojrzewania... czy nie wtedy po raz pierwszy w życiu stwierdzamy, że zostaliśmy dopuszczeni do strasznych sekretów, które koniecznie musimy ukryć przed tymi, którzy nas kochają?”

   Wilbur Larch jako młody lekarz przeciwny był wykonywaniu zabiegu aborcji; nie zgadzał się na to, może nie z powodu religijności i górnolotnych ideałów, ale dlatego, że etyka lekarska nie pozwalała mu na krzywdzenie żywej istoty. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy przyszła do niego kobieta z prośbą o aborcję a gdy ten odmówił, udała się do nielegalnego zakładu, gdzie okaleczono ją tak brutalnie, że zmarła w wyniku gorączki pooaborcyjnej. Wtedy właśnie Wilbur zadecydował, że kobiety chcące pozbyć się dziecka, zrobią to, bez jego pomocy czy z nią a on, jako lekarz, może ochronić je przed straszną, bolesną śmiercią. Czy jego postępowanie było dobre czy złe? Irving pozostawia osąd w rękach czytelnika; on jedynie przedstawia suche fakty, okraszone emocjami, jednak są to emocje bardzo subtelne, trzymane jakby na wodzy. One jedynie muskają czytającego, nie napierają, nie wylewają się falami; znajdują się w niepozornych słowach, w trzech kropkach stojących mężnie obok siebie i w drukowanych literach, które u Irvinga mają większe znaczenie, niż u kogokolwiek innego.

„Właśnie to odkrycie- że ośmiotygodniowy płód robi miny – uświadomiło Homerowi Wellsowi obecność duszy.”

   Homer był zapatrzonym w mistrza uczniem Wilbura i traktował go jak ojca; jednak w przeciwieństwie do niego nie rozróżniał płodu na taki, który można usunąć i na taki, którego usunąć się nie da, bo „już kopie”. Dla niego zawsze był to człowiek i Homer zdecydował się respektować jego prawo do życia już od samego początku. Jednak u Irvinga przeciwne stanowiska obu panów nie spowodowały między nimi awantur, kłótni i rozgoryczenia; dawali sobie prawo do swoich przekonań i do postępowania zgodnie ze swoim sumieniem. Dwa fronty nie spowodowały, że przestali czuć wobec siebie szacunek i coś na kształt ojcowsko-synowskich relacji.

„Homer Wells nie miał pretensji do doktora Larcha. Rozumiał, że istnieją w życiu sprawy skomplikowane, w których chodzi o coś więcej niż wskazanie winnego. Larch nie był zresztą niczemu winien: postępował zgodnie z własnym sumieniem.”

   I właśnie to u Irvinga mnie ujęło; nie tylko temat aborcji, ale także eutanazji, religii, polityki i spojrzenia na świat różnił, różni i będzie nadal różnił ludzi. Jednak trzeba pamiętać, żeby w tych odmiennych stanowiskach się nie zatracić. Każdy ma swoje zdanie, każdy ma swoje sumienie – najważniejsze jest jednak to, by o tym pamiętać i by nie karać drugiej osoby za jej poglądy. Jeśli ktoś jest za socjalizmem, to niech za nim będzie, nikt nie ma prawa karać go za to i wyzywać. Jeśli ktoś wierzy w słuszność eutanazji i chce w taki sposób odejść z tego ziemskiego padołu, zamiast cierpieć w agonii w oparach morfiny, to niech tak odejdzie. 

   Temat aborcji jest ciężki i zawsze kontrowersyjny i według mnie nikt nie ma prawa decydować czy ktoś ma prawo do życia czy też nie. Jednak nie jestem aborcji do końca przeciwna; uważam, że jeśli wiadomo jest, że dziecko urodzi się z wieloma wadami, które skazywać je będą tylko na cierpienie i wegetację to obowiązkiem matki jest te cierpienia skrócić i dać dziecku szansę przyjść na świat na nowo w przyszłości. Bo ktoś kiedyś pięknie powiedział, że dzieci, które się poroni nie są po prostu jeszcze gotowe przyjść na świat i pojawiają się kilka lat później. Ich się nie traci, one po prostu potrzebują czasu, bo świat nie jest na nie gotowy.

   Mimo naszych różnic w poglądach musimy się szanować. Nie musimy się rozumieć i nie musimy darzyć się sympatią. Jednak ważne jest, żebyśmy się szanowali. Tylko tyle i aż tyle chce nam powiedzieć Irving.

   Książkę serdecznie polecam a ja sama od dzisiaj wpisuję się w poczet fanów autora.  

17 lut 2016

#Jeżycjada - "Kłamczucha"


   Czas na drugą część Jeżycjady, tą chyba najbardziej znaną i uwielbianą przez wszystkich.
 Panie, panowie w liczbie znikomej, ale wiem, że jesteście – Kłamczucha.

   Aniela Kowalik nie miała w życiu łatwo; wystarczy wspomnieć, że przyszło jej być nastolatką w latach siedemdziesiątych XX wieku a to nic miłego dorastać wtedy, gdy w sklepach z ubraniami świecą pustki a nawet jeśli znajdzie się jakiś ładny sweterek, to z kolei świeci pustkami portfel.
   W dodatku Aniela zakochała się całkowicie i dramatycznie w przystojnym Pawełku z Poznania, z którym przyszło jej spędzić jedynie godzinę czasu, ale wiedziała, że ta godzina wystarczyła, by przeznaczenie połączyło ich na zawsze miłością bezwarunkową i wieczną. Niestety los nie wziął poprawki na fakt, że Aniela mieszkała nie w Poznaniu, ale w oddalonej Łebie a że urodziła się w czasach, kiedy pociągi jechały długo i wolno (w sumie nic się współcześnie nie zmieniło) to musiała pomóc losowi na własną rękę.

   W celu tym postanowiła zapisać się do Liceum Poligraficznego w Poznaniu, argumentując swoją decyzję tym, że od zawsze jej ukrytym marzeniem było zostać drukarzem; nic to że nie miała nawet pojęcia jak taką maszynę się włącza, ważne było to, że dzięki temu będzie miała okazję być blisko swojego ukochanego Pawełka.

   Aby nie musieć mieszkać w internacie, Anielka pewnego sierpniowego dnia pojawiła się na progu mieszkania powinowatego swojego ojca i oznajmiła wszem i wobec, że „już jest”. Powinowaty o imieniu Mamret, który był szacowanym lekarzem i jego żona Tosia, nie przypominali sobie wprawdzie, aby ktoś miał tego akurat dnia u nich być, ale skoro osóbka ta uparcie twierdziła, że tak było, to nie wygonili jej z domu. Aniela nie bez potrzeby została nazwana Kłamczuchą i aby zdobyć kąt u wujostwa przedstawiła im smutną historię życia dziewczyny, która chce się uczyć daleko od domu, gdyż w domu tym ojciec i jego młoda, dwudziestoletnia żona, każą jej opiekować się nowym dzieckiem i dla niej w ogóle nie mają czasu. I zrozumienia oczywiście.

   Tosia, jako matka dwojga rozkosznych, aczkolwiek brzydkich dzieci, z miejsca poczuła współczucie dla dziewczyny i nie minęło długo a Aniela już zajmowała miejsce w ich malutkim mieszkanku. Wprawdzie trochę przeszkadzał jej fakt, że Tomcio i Romcia – dzieci Mamreta i Tosi, chodzą za nią krok w krok i w ogóle jakieś takie głośne są, ale przecież te lekkie niedogodności da się znieść dla niego, dla Pawełka!

"- Pokaż – ciotka Lila podeszła do stołu. Ujrzała nierówne kulfony formujące się w zdanie: „Dorota ma jelito.” - Tomasz! Jakie znów jelito?
- Grube – mruknął syn chirurga.
- Dorota ma palto, palto, rozumiesz? A wiesz, dlaczego: ma palto, a nie: ma jelito?
- Bo idzie jesień – odparł Tomcio ze zniechęceniem.”

   Sęk w tym, że spotkany przypadkowo Pawełek nie dość, że jej nie poznał, to w dodatku zdawał się podrywać na Anielinych oczach inną! Dla nastoletniego serca byłoby to zdecydowanie zbyt wiele i większość dziewcząt na jej miejscu od razu wsiadłaby w pociąg i potulnie wróciła do Łeby, ale nie Aniela Kowalik. Bowiem z Anielą się nie zadziera, bo Aniela nie wierzy w przesłanie, że złość piękności szkodzi.

   Czytając z uciechą tą książkę pomyślałam w pewnym momencie, że nie prawdą jest to, że nastolatki zawsze, w każdej epoce bywają takie same. To, co „widziałam” w książce z roku 1979 a to, co widzę we współczesnych młodzieżówkach różni się jak Islandia od Ugandy; niby ziemia ta sama, niby ludzie podobni, ale jednak ich stosunek i podejście do życia jakby odmienne. Nie wyobrażam sobie Anieli ani Robrojka (tak, to w tej części po raz pierwszy możemy spotkać kochanego i poczciwego Roberta Rojka) w dzisiejszym świecie, chyba że w roli ofiar gnębionych przez wszystkich i wszystko. A wiecie dlaczego? Bo mieli swój pogląd na życie i wiedzieli z całą stanowczością, co w tym życiu chcą robić. Robert wiedział, że chce zająć się poligrafią a Aniela wiedziała, że pisany jest jej teatr. Natomiast współcześnie bohaterowie i nastolatkowie w ogóle, wstydzą się w ogóle powiedzieć na głos – lubię czytać! Chcę zdawać na medycynę! Chcę grać w 'Trudnych sprawach' i być gwiazdą 'Ranki w ciemno'!

   Bo obciachowo jest mieć dzisiaj plan na życie. Bo to nie przystoi nastolatkowi z krwi i kości, bo on powinien mieć wszystko daleko w poważaniu. I to mnie niestety lekko przeraża, bo skoro w ciągu czterdziestu lat zaszły takie zmiany to co nas czeka, kiedy będziemy babciami ze sklerozą, czytającymi po raz dwudziesty „Zmierzch”, bo będziemy zapominać, że Bella nas irytuje? Jak dogadamy się z własnymi wnukami?

   Oczywiście są wyjątki i być może tych wyjątków jest sporo. Mam nadzieję, że tak jest i że ja widzę tylko ją gorszą stronę, która stoi co piątek pod Biedronką i pluje na chodnik dodając krwiste „urwa” na widok dziewczyny z spodenkach bardziej kusych niż moje bikini na plażę.

   Aniela Kowalik, Robert Rojek, Janusz Pyziak (którego za wiele tutaj nie ma, ale w sumie u niego to cecha dominująca) i nawet Pawełek Kowalik – takich nastolatków lubię. Taką nastolatką chciałabym być, jeśli trafiłabym do piekieł i musiała raz jeszcze przechodzić przez fazę dojrzewania. Nie chciałabym mieć nic ze współczesnych bohaterek i bohaterów, którzy bardziej przejmują się swoją fryzurą niż tym, co sobą reprezentują. I dobrze, że jest taka „Kłamczucha” do której zawsze można wrócić i pomyśleć, że czasami "dawniej" znaczy lepiej.

"- Lubię was – szepnęła przez szybę do wszystkich miłych ludzi na świecie zapalających w tej chwili świeczki, całujących dzieci, jedzących zupę grzybową i karpia, dyżurujących w szpitalach i fabrykach, samotnie siedzących w pustych mieszkaniach i śmiejących się przy gwarnych  rodzinnych stołach. - Lubię was wszystkich.
I zobaczycie, że kiedyś się wam przydam.

Obiecuję wam to!”

15 lut 2016

STOSISKO! - czyli kiedy ja to wszystko przeczytam?



Bez żadnych wstępów, od razu przejdę do prezentacji:

JOHN IRVING, Regulamin tłoczenia win, egzemplarz własny - Sierociniec prowadzony przez doktora Wilbura Larcha to nietypowa placówka. Kobiety przyjeżdżają tu, żeby urodzić i zostawić niechciane dzieci lub poddać się zabiegowi przerwania ciąży. Jest to zarazem dom Homera Wellsa, który po kilku nieudanych próbach zamieszkania z rodziną zastępczą postanawia zostać w ośrodku i kształcić się pod okiem ukochanego opiekuna. Jednak przyjazd dwójki młodych ludzi wszystko odmieni. Da początek dramatycznej inicjacji, która pozwoli chłopcu w pełni ukształtować swoją osobowość i pogląd na świat.


ARNE DAHL, Gorące krzesła, egzemplarz recenzencki - Detektywi Opcopu – specjalnej jednostki Europolu z Hagi – z Paulem Hjelmem na czele muszą wyjaśnić nietypową sprawę i powiązać ze sobą jej makabryczne wątki. W różnych częściach Europy dochodzi do nagłych i zaskakujących zgonów. Na światło dzienne wychodzą przerażające eksperymenty na ludziach prowadzone w imię nauki. Przetrzymywani na wyspie ludzie z głodu zaczynają zjadać się nawzajem.
Paulowi w śledztwie pomagają policjanci z całej Europy, między innymi Marek Kowalewski – warszawski gliniarz od papierkowej roboty, który zwalczał przestępczość gospodarczą w Europie Wschodniej.

LUCY FERRISS,  Utracona córka, egzemplarz z biblioteki - Brooke O'Connor jest spełnioną kobietą, szczęśliwą żoną i matką. Wbrew oczekiwaniom męża i jego krewnych kategorycznie sprzeciwia się pomysłowi powiększenia rodziny. Kiedy w mieście niespodziewanie zjawia się Alex, chłopak Brooke z czasów liceum, Sean zaczyna podejrzewać żonę o romans.

IZABELLA FRĄCZYK, Siostra mojej siostry, egzemplarz z biblioteki - Hanka – owoc romansu matki z żonatym mężczyzną – wiedzie bardzo skromne życie w bieszczadzkiej wiosce, dopóki na jej drodze nie staje przyrodnia siostra, o której istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Spokojna dotąd egzystencja bohaterki w jednej chwili staje na głowie, a ona sama niespodziewanie ląduje w samym centrum światka stołecznych celebrytów. Czy wychowana na głębokiej prowincji dziewczyna podoła wyzwaniom, czy też położy uszy po sobie i bogatsza o niecodzienne doświadczenia powróci na stare śmieci?

ANNA QUINDLEN, Do ostatniej łzy, egzemplarz z biblioteki - Mary Beth Latham jest żoną lekarza i matką trójki dzieci: siedemnastoletniej Ruby i nieco młodszych bliźniaków – Maxa i Alexa. Chociaż prowadzi swój biznes (niewielką firmę zajmującą się projektowaniem ogrodów), jej życie kręci się przede wszystkim wokół dzieci – ich sukcesów, porażek, zawodów miłosnych, szkolnych osiągnięć, lekcji muzyki, treningów piłki nożnej. W domu Lathamów niemal zawsze są goście – koledzy chłopców, przyjaciółki Ruby, najczęściej jednak odwiedza ich Kiernan, chłopak Ruby zakochany w niej do szaleństwa. Choć Mary Beth nie szczędzi ironicznych słów pod adresem swojej rodziny, w gruncie rzeczy jest szczęśliwą, spełnioną, czasem tylko nieco przepracowaną kobietą. Aż do chwili, gdy rodzinę dotyka niewyobrażalna tragedia…

J.D. ROBB, Celebryci i śmieć, egzemplarz z biblioteki - Porucznik Eve Dallas nie przepada za imprezami towarzyskimi, ale w miarę dobrze się bawi na pełnym celebrytów przyjęciu, wydanym z okazji przystąpienia do kręcenia filmu opartego na jednej z głośnych spraw przez nią prowadzonych. Wprawdzie czuje się nieco dziwnie, obserwując aktorkę, która się w nią wcieliła i wygląda, jakby była jej dawno zaginioną siostrą-bliźniaczką. Ale zupełnie przestało jej być do śmiechu, kiedy się okazuje, że aktorka grająca Peabody, utonęła w basenie sportowym na dachu luksusowego domu, należącego do reżysera.
Utalentowana, lecz arogancka i powszechnie nielubiana K.T. Harris wywołała podczas kolacji gorszącą scenę. Kilka godzin później już nie żyła, a Eve ochoczo uwalnia się od szpilek i zakłada kaburę z bronią, żeby wystąpić w roli, do której jest stworzona: policjantki.

DEAN KOONTZ, Niezniszczalny, egzemplarz z biblioteki - Porucznik Eve Dallas nie przepada za imprezami towarzyskimi, ale w miarę dobrze się bawi na pełnym celebrytów przyjęciu, wydanym z okazji przystąpienia do kręcenia filmu opartego na jednej z głośnych spraw przez nią prowadzonych. Wprawdzie czuje się nieco dziwnie, obserwując aktorkę, która się w nią wcieliła i wygląda, jakby była jej dawno zaginioną siostrą-bliźniaczką. Ale zupełnie przestało jej być do śmiechu, kiedy się okazuje, że aktorka grająca Peabody, utonęła w basenie sportowym na dachu luksusowego domu, należącego do reżysera.
Utalentowana, lecz arogancka i powszechnie nielubiana K.T. Harris wywołała podczas kolacji gorszącą scenę. Kilka godzin później już nie żyła, a Eve ochoczo uwalnia się od szpilek i zakłada kaburę z bronią, żeby wystąpić w roli, do której jest stworzona: policjantki.

AGATKA CHRISTIE, Dziesięciu Murzynków, egzemplarz z biblioteki - Dziesięć osób, każda podejrzana o morderstwo, zostaje zaproszonych przez tajemniczego gospodarza do domu na wyspie. Gdy ginie druga osoba, goście szybko zdają sobie sprawę, że to, co początkowo uważali za nieszczęśliwy wypadek, jest robotą zabójcy. Postanawiają odkryć jego tożsamość, ale okazuje się, że nikt nie ma alibi. Odizolowani od społeczeństwa, niezdolni do opuszczenia miejsca pobytu, umierają jeden po drugim w sposób opisany w dziecięcej rymowance, która wywieszona jest w ich pokojach.

EILEEN GOUDGE, Zastępcza żona, egzemplarz z biblioteki - Camille Harte, prowadząca eleganckie biuro matrymonialne na Manhattanie, niejedno przeszła w życiu. Jako mała dziewczynka straciła matkę i trafiła pod opiekę wiecznie nieobecnego ojca. Jako czterdziestoparolatka ma na swoim koncie pozornie wygraną walkę z rakiem, podczas której jej mąż Edward nie najlepiej poradził sobie z samotnym ojcostwem. Kiedy następuje nawrót choroby, Camille postanawia wykorzystać swoje doświadczenie i wiedzę zawodową, by zapewnić dzieciom stabilność, a mężowi szczęście. Próbuje znaleźć kobietę, która godnie zastąpi ją po śmierci.

IAN THORNTON, O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał,  egzemplarz recenzencki - Sarajewo przed I wojną światową. Johan Thoms, student tamtejszego uniwersytetu, zostaje kierowcą generała Potiorka (postać autentyczna, gubernator Bośni). I to właśnie on prowadzi samochód z arcyksięciem Franciszkiem Ferdynandem i jego małżonką Zofią w czasie zamachu Sarajewie 28 czerwca 1914 r. Prowadżac, popełnia błąd, skręca w zaułek, z którego nie umie się wycofać, wtedy padają strzały. Thoms ucieka. Latami tuła się po Europie, wciąż obwiniając się o kolejno następujące dramaty. Historia sąsiaduje z groteską, tworząc porywającą błyskotliwą opowieść o szaleństwie XX wieku.

LUCA DOTTI, Audrey w domu, egzemplarz recenzencki - Dziecięce wspomnienia, rodzinne anegdoty, cytaty z prywatnych listów, rysunki, skrupulatnie spisywane i gromadzone przez gwiazdę Hollywood przepisy na ulubione dania, które zapewniły jej doskonałą sylwetkę i przeszło 250 niepublikowanych wcześniej fotografii z domowego archiwum! To wszystko składa się na wyjątkową książkę, którą porównać można jedynie z głośnymi przed kilku laty „Fragmentami” Marilyn Monroe.
Tym bardziej niezwykła to lektura, że ukazuje osobę zupełnie inną niż ekranowa Audrey-trzpiotka, którą wielbiły tłumy. Lucca Dotti tworzy portret spełnionej matki i żony, doskonałej kucharki, wielbicielki domowego ogniska, która gotowa była porzucić czerwony dywan dla rodzinnych kolacji i przyjęć w ogrodzie. Trzon książki stanowią osadzone w rodzinnym kontekście przepisy kulinarne. Są one jednak smakowitym, ale tylko pretekstem, niecodziennym sposobem na bezprecedensowe pokazanie prawdziwego życia legendy kina, poczynając od dzieciństwa spędzonego w Holandii podczas II wojny światowej, przez karierę w Hollywood, życie aktorki, matki i żony w Rzymie, aż po ostatnie lata spędzone na podróżach po świecie w roli ambasadora UNICEF.

SUE MONK KIDD, ANN KIDD TAYLOR, Podróże z owocem granatu, egzemplarz recenzencki - Niezwykły pamiętnik, w którym splatają się głosy matki i córki, stojących na rozdrożu życia. Pisząca wówczas "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd zmaga się z kryzysem wieku średniego i przechodzi twórczą zapaść. Jej 22-letnia córka Ann ma złamane serce i nie wie co dalej począć ze swoim życiem. Książka jest kroniką ich wspólnej podróży po Grecji, Turcji i Francji, pełną lirycznych obrazów miejsc mitycznych i świętych w Atenach, Eleusis, Paryżu, Efezie, francuskim miasteczku Rocamadour. To także poruszający zapis więzi między matką a córką. Opowieść, której narratorki Sue i Ann są niczym współczesne Demeter i Persefona.

DANKA BRAU, Zabójczy urok blondynki, egzemplarz recenzencki - W ekskluzywnym hotelu pod Jasłem urlop spędza grupa znajomych. Wśród gości jest piękna młoda lekarka Anka Sosnowska wraz z narzeczonym oraz jego szesnastoletnim synem Patrykiem, a także Robert Orłowski z rodziną.
Czas odpoczynku zakłócają zdumiewające wydarzenia. Ktoś podrzuca martwą mysz do torebki Anki, a do jej łóżka trafia odcięty łeb psa. Kilka dni później w hotelu dochodzi do morderstwa...
Robert Orłowski rozpoczyna prywatne dochodzenie. Chce oczyścić syna z podejrzeń i poznać prawdę. Wkrótce morderca uderza ponownie...

JAMES McBRIDE, Ptak dobrego Boga, egzemplarz recenzencki - W 1857 roku ważą się losy stanu Kansas, rozdartego między zwolennikami niewolnictwa a jego przeciwnikami. Mały Henry Shackleford zrządzeniem losu zostaje wciągnięty w oko tego cyklonu. Porwany przez znanego abolicjonistę Johna Browna, włączony do jego armii obdartusów i głodomorów walczących z niewolnictwem, próbuje uniknąć śmierci przebrany za dziewczynę.

VICTORIA SCOTT, Kamień i sól, egzemplarz recenzencki - Tella ma za sobą przerażającą przeprawę przez dżunglę i pustynię. Nie może się już wycofać. W kolejnych etapach wyścigu zmierzy się z ukrytymi niebezpieczeństwami oceanu, mrożącym oddech górskim zimnem oraz… nowymi, pokrętnymi zasadami wyścigu.
Co jednak, jeśli niebezpieczeństwo leży jeszcze głębiej? Jak można ufać komukolwiek, skoro wszyscy mają jakieś sekrety? Co zrobić, gdy osoba, na której najbardziej polegasz, nagle przestaje cię wspierać? Jak wybrać między jednym życiem a drugim?

RACHEL COHN, Beta / Beta nowe pokolenie, egzemplarze recenzenckie - Zabójcze emocje w świecie klonów. 
Porywająca historia o odwadze i miłości rozgrywająca się w niemoralnym świecie, gdzie emocje są zakazane. Na rajskiej wyspie Dominium, zamieszkanej przez bogaczy, przeplatają się losy dwóch dziewczyn. Zhara jest Pierwszą, a Elizja jej klonem. Wydają się identyczne, ale wygląd może być bardzo mylący. Elizja odebrała Zharze wszystko, a nawet zajęła jej miejsce u boku ukochanego! Dlatego Zhara zrobi wszystko, by się jej pozbyć.
W końcu Elizja poznaje szokującą prawdę: choć jest klonem, posiada duszę, a jej Pierwsza żyje… Rozumie, że Zhara cierpi, widząc ją z Alexandrem, ale nie może z niego zrezygnować. Postanawia stanąć u jego boku i wraz z armią zbuntowanych klonów obalić panujące na rajskiej wyspie niewolnictwo. Nic jednak nie jest w stanie przygotować jej na tykającą bombę, która wbudowana jest w jej własny organizm. Czasu zostało niewiele, ponieważ termin jej „wygaszenia” jest coraz bliżej…

A oprócz tego, jeszcze stosik taki - 

- do mojego cotygodniowego cyklu o Borejkach. 

   Którą z recenzji najchętniej byście przeczytali? Piszcie! A ja idę czytać :)

'Deadpool' - czyli film nie tylko dla facetów.


   Wyobraźcie sobie psychopatycznego, przeuroczego superbohatera. Widzicie to? Jeśli nie, to żaden problem – wystarczy wybrać się do kina i zobaczycie go na własne oczy. Panie i panowie – Deadpool.

   Narzeczony zaczął pobrzdąkiwać o tym filmie już w grudniu; pokazywał mi zwiastuny, opowiadał mi o tym co działo się w komiksach, ale wiecie jak to jest; jeśli się człowiek na czymś nie zna to grzecznie przytakuje i żyje nadal w nieświadomości kim jest ten cały super-anty-bohater Deadpool.

    Dzisiaj (a więc recenzja jest świeżutka, jak frytki w McDonalds'ie!) wybraliśmy się na owy film do kina; wiecie, tak antywalentynkowo, żeby nie było zbyt mdło i czerwono od miłości. Sala kinowa pełna i to o godzinie 12:15, o której spora część ludzkości odsypia sobotnie szaleństwa. Film się zaczął i … przez pierwszych dziesięć minut mnie nie zachwycił.

   Czołówka była nietypowa, bo jako reżysera podano „gościa ze zbyt wielkimi ambicjami” a za bohaterów między innymi „wkurzającą nastolatkę” oraz zaznaczono obowiązkowy występ gościnny, wciśniętej na siłę postaci”, czyli dość zabawnie i niesztampowo, ale mnie to za serce zbytnio nie chwyciło. Później zaczęła się walka złych ze złym, kilka gagów, żartów, ciągłe nawiązywanie do Volverina (no bo wiecie, w komiksach ci dwaj nie darzą się sympatią. Żadną. W ogóle.)
   Dopiero kiedy tytułowy bohater zaczął więcej mówić niż się bić, zakochałam się w filmie. Przepadłam z jednego powodu – Deadpool jest tak ironiczny i sarkastyczny, jak ja chciałabym być.

   Jeśli poprosiłabym was o wymienienie wszystkich cech superbohaterów to za pewne byłby to świetny wygląd, niezłomny charakter, stalowe nerwy, siła, mądrość, powaga. Deadpool, mimo że gra go Ryan Reynolds, urodą nie grzeszy i bardziej przypomina Britney Spears kiedy ogoliła się na łyso i nie używała pudru, niż samego siebie. Dodatkowo, w ogóle nie ma dobrego charakteru – to dupek jakich mało; nie dość, że zabija kogo popadnie, to jeszcze obraża swoje ofiary tuż przed śmiercią, tak dla zabawy. Stalowych nerwów też nie ma, ani dobrej pamięci, bo notorycznie zapomina zabrać ze sobą broni, co kończy się koniecznością walki wręcz. Silny może i jest, ale cytując za innym bohaterem z filmu: jest jak rozzłoszczony dzieciak, którego nie można pokonać. Oh, no i powaga... cóż, jak już wspominałam, za jego ironiczne podejście do życia pokochałam go najbardziej.

   Jednak nim Deadpool stał się Deadpoolem, był najemnikiem, który w imieniu innych rozwiązywał ich problemy; wiecie, jeśli trzeba było komuś skopać tyłek, to wysyłało się jego – Wade'a Wilsona. Pewnego razu spotkał Vanessę, równie ironiczną i lubiącą się zabawić kobietę. Jak to w filmach, książkach i operach mydlanych bywa, zakochali się w sobie, miłością dziwną i sarkastyczną i pewnie żyliby nudno, długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że Wade zemdlał widowiskowo i trafił do szpitala, gdzie się okazało, że ma raka. I to wszędzie, nawet w prostacie * odniosłam wrażenie, że mniej go zabolał fakt posiadania nowotworu w mózgu.

   Aby przeżyć, zgadza się na mutację, co kończy się tym, że staje się... cóż, podobnym do Britney bez make-upu, wrednym, nieśmiertelnym zabójcą. A do tego takim kochanym!

   Cała magia tego filmu polega na tym, iż Deadpool mówi wprost do widza; kpi z samego siebie, z tego, że kręcą film o nim, o superbohaterze! Rewelacyjny rola Ryana, który sam walczył długo o to, by film ten powstał; jako, że na jego produkcję dostali „tylko 50 milionów dolarów” (podczas, gdy inne mają budżet czterokrotnie większy) nie bali się o tym mówić w filmie. Reżyser, scenarzyści i główny bohater kpią ze wszystkiego, z czego tylko można a głównie z patosu wielkich bohaterów; jest i miejsce na wielką, gloryfikującą superhero przemowę, która zostaje szybko przerwana przez Deadpoola, który się podczas niej po prostu nudził.

   Jako kobieta oczywiście muszę skupić się i na drugiej, bardziej wrażliwej stronie filmu, bo i taka istnieje. Kiedy Wade dowiaduje się, że ma raka, to nie boi się śmierci, odejścia czy przejścia przez tęczowy most; boi się o to, jak z tym wszystkim poradzi sobie Vanessa. Wie, że rak nie uderza w chorego, ale w tych, którzy najbardziej go kochają i to dla niej decyduje się na mutacje. A kiedy widzi w lustrze, że jego twarz wygląda jak po nieudanej mikrodermabrazji, to rezygnuje z powrotu do niej, bo boi się jej reakcji.

   Tak kochane panie – oto w kinach pojawił się film o mężczyźnie, który wstydzi się tego, jak wygląda! To mały krok dla kina, wielki być może dla całej ludzkości; może Deadpool przełamie męski sposób myślenia, że „facet musi być tylko trochę ładniejszy od diabła”, może ten film to dla nas swoiste wybawienie, żeby nasi panowie razem, wspólnie, solidarnie, odłożyli piwo i pudło z pizzą i wyszli pobiegać, albo chociaż poobcinali skórki przy paznokciach!

    Jeśli więc wasz partner zechce zabrać was na ten film do kina - idźcie, pędźcie z szybkością światła. Nie dość, że dobrze się będziecie bawić, obejrzycie film - było, nie było - o miłości i w dodatku być może zmienić nastawienie waszego mężczyzny życia do kwestii używania kremu na buzię. 


   Poza tym, moje drogie - oglądać nawet brzydkiego Reynoldsa, to przecież czysta przyjemność...

12 lut 2016

'Shameless' - serial na weekend.



   Dzisiaj chciałabym polecić wam serial. Akurat zbliża się weekend, sesja w pełni, więc studenci z wielką przyjemnością pooglądają coś dobrego w przerwie od sprzątania całego pokoju, ewentualnie akademika, zależy ile mają egzaminów w tym semestrze.
   Będzie kontrowersyjnie, bezwstydnie, brudno i tłoczno. Więc jeśli nie lubicie takich klimatów i lepiej czujcie się przy seansie „Pamiętnika” niż „Pit bulla” to lepiej nie czytajcie.

Proszę państwa oto „Shamless”

   Głową rodziny jest Frank. Cóż, jest tą głową raczej czysto teoretycznie, bo w założeniu osoba taka powinna dbać o rodzinę, łożyć na nią i w miarę orientować się w tym, co dzieje się u dzieci. Frank ma inne zainteresowania – głównie alkohol, ale nie pogardzi też dobrym towarem czy seksem w zamian za cichy kąt u jakiejś podstarzałej pani z sąsiedztwa. Bowiem Fran wyznaje filozofię – lepiej zamknąć oczy i przespać się z kimś kto ci ugotuje obiad, niż męczyć się we własnym domu z bandą dzieciaków.

   A dzieciaków jest sporo, bo aż sześć. Z tym, że najmłodszy z nich, dwu-trzy letni Liam jest mulatem, w odróżnieniu od reszty familii- ale kto by się tym przejmował! Całą ferajną zajmuje się najstarsza córka, Fiona. Należy tutaj zaznaczyć, że aktorka grająca Fionę jest śliczna – wiecie, gdybym lubowała się we własnej płci, to z pewnością na mojej ścianie wisiałyby jej plakaty.
Fiona nie jest ideałem, ba, już w pierwszym odcinku pokazuje wszystko, czego damie pokazywać nie wypada i daje nowo poznanemu koledze to, czego kolegom dawać nie wypada.
Ale trzeba przyznać, że matkuje młodszym idealnie i faktycznie się o nich troszczy; w przeciwieństwie do Franka, który wpadnie z wizytą raz na jakiś czas. Ten czas najczęściej stapia się z czasem otrzymania kwitku z rentą. Czysty przypadek.


   W ogóle to mógłby powstać osobny post o Franku. Nie jest głupi; ba, jest chytry, sprytny i przebiegły, ale również leniwy i robi wszystko, żeby za bardzo się nie zmęczyć kradnąc pieniądze na piwo. Dlatego też kradnie je umiejętnie – ha! Ten serial uczy jednak przydatnych rzeczy.
Umiejętna kradzież to taka, która w zasadzie uszczęśliwia osobę okradzioną. Frank rozkochuje w sobie kobiety, które – powiedzmy szczerze – nie znalazłyby żadnego adoratora a w zamian pobiera sobie swoistą prowizję za swoje usługi. Ale, ale... nigdy, jak świat długi i stary i szeroki nie widziałam tak brzydkiej prostytutki (nazywajmy rzeczy po imieniu, Frank jest zwykłą dziwką.)
To Williama H. Macy w najlepszej możliwej odsłonie; rewelacyjny, genialny. Tak zagrać patologię to tylko on potrafi.

   Każdy z bohaterów to odmienny charakter; warty uwagi jest mały przyszły morderca, który w jedynym z odcinków stwierdził, że podniecił się raz w życiu – gdy na lekcji historii oglądali jak zabijają Marię Antoninę. Ach, i piecze złote rybki w mikrofalówce. Tak bez powodu.

   Gdyby był to serial kręcony w Polsce to miałby otoczkę wielkiego dramatu; opowieść ta byłaby obleczona w niesamowite wręcz współczucie dla biednych porzuconych dzieci, które mają tylko siebie. A te dzieci chodziłyby smutne i głodne i wszystko byłoby ponure, szare i całkowicie nijakie (dopóki nie pojawiłaby się postać grana przez Piotra Adamczyka, który uratowałby dzieciaczki z niedoli. To zawsze jest Piotr Adamczyk.)

   A tam nie ma dramatu; to komedia. To pokazanie całego brudu świata w krzywym zwierciadle i to podoba mi się najbardziej; po co robić z czegoś wielki dramat, po co płakać nad tym rzewnie, skoro ludzie, którzy w tym tkwią doskonale dają sobie radę? Nie zawsze zgodnie z prawem, nie zawsze do końca moralnie, ale walczą. Nie tkwią w impasie jak my przed telewizorami, patrząc smutno jak kogoś spotyka nieszczęście. „Shamless” uczy – kiedy człowiekowi zdarza się nieszczęście nie tkwi w miejscu. Działa. Walczy. Nie czeka biernie.

   Serial, jak to serial, musi mieć wątek miłosny; wiecie - ona i on, rozdzieleni przez los i niewłaściwe wybory, krążą wokół siebie przez wszystkie sezony, by na końcu (prawdopodobnie, nie wiem, jestem przy drugim sezonie) być razem i żyć długo i szczęśliwie. Oczywiście "nią" jest Fiona, "nim" jest przystojny chłopak poznany w barze, który w gruncie rzeczy nie okazuje się tym, za kogo się podaje. I gdyby Fiona była mniej butna to dawno mogłoby się to skończyć jak w baśni o "Kopciuszku", ale jak można wymagać od matkującej piątce dzieci dziewczynie, że będzie znała baśnie? 

   Wiecie co jest jeszcze dobrego w "Shameless"? Pokazują wszystkie ludzkie wady; to, co my tak uparcie zamiatamy pod dywan i udajemy, że nic się nie stało, że nie popełniliśmy żadnego przyjemnego grzeszku, że nie zawsze byliśmy wobec każdego w porządku. U Gallagherów nie ma czegoś takiego jak wstyd. Fiona bez wstydu przyznaje, że poszła z chłopakiem do łóżka na pierwszej randce; Frank nie ukrywa się z tym, że dla niego najważniejsze są pieniądze; młodsza siostra Deb nie kryje się z tym, że zakochała się na zabój. W sumie moglibyśmy się od nich trochę nauczyć tego braku wstydu; tego pozbycia się maski perfekcyjności i potrzeby bycia idealnym. Bo nie jesteśmy idealni, ale żeby sobie o tym przypomnieć trzeba obejrzeć serial o patologii. 

   Jest w tym serialu coś, co niekiedy wzrusza. Naprawdę! Wszystkie dzieciaki składają się na dom; nie ważne czy mają lat 15, 10 czy 7 – jeśli potrafią już załatwić skądś pieniądze, to nigdy nie zostawiają ich dla siebie. Zawsze oddają je do wspólnej puszki i za to kupuje się jedzenie i ubrania dla wszystkich.
   Ten psychodeliczny serial ma głęboko – bardzo głęboko – ukryte przesłanie. Rodzina jest najważniejsza. I mimo że różnią się wszystkim co możliwe od Borejków to i u nich wyczuwalna jest ta więź; za rodzeństwem skoczę w ogień, czegokolwiek by nie zrobili.
W normalnych rodzinach zwykle starsze rodzeństwo trzyma się od tego młodszego jak najdalej; bo przeszkadzają, bo pytają, bo brudzą. Tutaj wszyscy lgną do siebie; nie ma u nich problemu z tym, żeby ktoś ze starszych zaopiekował się młodszymi. To normalne. A niekiedy takiej więzi może nauczyć jedynie bieda i ojciec alkoholik.
   Oczywiście, że się kłócą, że śmieją się z siebie nawzajem, że się wyzywają. Ale zawsze w końcu dochodzą do takiego momentu, kiedy wyciągają do siebie dłoń i dalej wspólnie walczą ze wszystkimi przeciwnościami. Bo wiedzą, że biorąc wszystko pod uwagę, mają na tym świecie tylko siebie. I nikogo więcej.

   I takie oto przesłanie wam niosę na ten weekend - pamiętajcie, że jakie nieszczęście by was nie spotkało, zawsze znajdą się osoby, które zawsze będą obok. Nawet jeśli tego nie zauważamy. 
I nie wstydźcie się tego, co robicie. Wręcz przeciwnie - bądźcie z tego dumni.