29 maj 2015

"Forta" Michała Cholewy i LubimyBlogAgaty

    Wspólna historia tej książki i mnie nie była łatwa; najpierw nie mogła do mnie dotrzeć, później sesja sprawiła, że nie miałam czasu nad nią przysiąść i ją zrecenzować... Ale już jest. „Forta” pana Michała Cholewy.
    Jest to pozycja dla osób, które lubują się w militarnym science fiction i to takim na wysokim poziomie; bo bez wątpienia „Forta” jest książką, która dorównuje zagranicznym pozycjom. To trzeci tom serii „Gambit”, w której Sztuczne Inteligencje zniszczyły nasz świat a ludzkość musi wędrować w kosmosie, gdzie czekają na nich liczne niebezpieczeństwa.
Niezwykle ciężko jest opisać pokrótce fabułę, ponieważ na każdej stronie (a jest ich prawie sześćset) COŚ się dzieje; już od pierwszej strony akcja gna do przodu i nie zatrzymuje się ani na chwilę. Czytając miałam wrażenie, że autor pisał bez wytchnienia, spiesząc się, by nadążyć za swoją wyobraźnią, która co chwilę podsuwała mu nowe obrazy.
    Na pierwszy rzut oka jest to relacja z trudnego, żołnierskiego życia, gdzie nic nie jest wynikiem własnych przemyśleń a jedynie rozkazów, które dochodzą z góry. Jednak w „Forcie” wspaniałe jest to, że... każdy próbuje przechytrzyć każdego.
    Ciężko było mi wyłonić swojego ulubionego bohatera a to pewnie dlatego, że i (jak dla mnie) autor takowego nie miał. Wszystkich traktował równo, żaden z nich nie wystaje specjalnie przed szereg, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Nie oznacza to, że postacie nie mają swoich charakterów; wręcz przeciwnie, każdy z nich ma swoją historię, swoje własne wojenne demony, które mają wpływ na ich późniejsze wybory. Każdy z bohaterów to odrębna jednostka, która w obliczu wojny musi zbić się w jedną masę i walczyć razem przeciwko wrogowi.
    Próżno szukać tutaj patetyczności, podniosłości i chwalebności – wojna przedstawiona w świecie Cholewy jest brutalna, okrutna i przygnębiająca.
    Jestem pełna podziwu, jeśli chodzi o stronę 'techniczną' książki a więc opisy wszelakich maszyn, samego kosmosu czy praw fizyki, których ja pojąć w liceum nie potrafiłam (i wątpię czy przed śmiercią się jeszcze z tym uporam.) Nie mniej czytając o tym wszystkim, o czym nie potrafiłabym napisać, czułam całą tą magię niezwykłego, odległego świata.
   Pewnie się zastanawiacie czy da się „ogarnąć” tą książkę bez czytania poprzednich części. Cóż... da się wszystko (nawet zapłacić kartą w Biedronce), ale z własnego doświadczenia polecam Wam sięgnąć najpierw po pierwsze części „Gambitu”.
   I drogie kobiety, jeśli to nie wasz literacki gatunek, to polećcie ją swoim mężczyznom - na pewno się im spodoba!




  Oficjalnie zmieniam nazwę -   Leibster Blog Award  - na Lubicie Bloga Agaty. A co!
Tym razem nominowała mnie Ana i zapytała mnie o:


1. Twój ulubiony owoc i dlaczego? 
 Śliwki. Ale nie takie rozmiękłe i słodkie, o nie! Twarde, kwaśne, zielonkawe w środku (czyli nie do końca dojrzałe, jak niektórzy sądzą.) Okres sierpień - wrzesień to czas kiedy jadam śliwki kilogramami i nie ma dnia, żebym nie zjadła choćby jednej.
2. Co czyni Cię szczęśliwą?
Co czy kto...? Poczucie, że komuś na mnie zależy, że ktoś na mnie liczy i że ktoś myśli o mnie przyszłościowo (jak poważnie się zrobiło! - tak naprawdę to uszczęśliwiają mnie śliwki.)
3. Jakie jest Twoje motto?
Warto dodać, że życiowe motto zmienia mi się co kilkanaście tygodni.
4. Masz możliwość zabrania trzech rzeczy na bezludną wyspę. Co to jest?
Zapalniczkę, żeby mieć jak rozpalić ognień, bo ciągle mi zimno (w sumie przydałby się do tego mężczyzna, żeby mi to ognisko rozpalił...)
Okropnie grubą i nudną książkę - będę miała czas ją przeczytać w czasie kiedy będę na wyspie. 
Notes z długopisem (shit! to już cztery rzeczy, ale może jakoś przemycę), żebym mogla tam stworzyć dzieło swojego życia, które później ktoś odnajdzie i przywiezie do cywilizacji (miło by było, gdyby przywiózł też moje szczątki.)

5. Czym zajmujesz się w wolnym czasie?
Czytam (ha! nie spodziewalibyście się!), krążę po internetach, spotykam się z ludźmi, którzy mnie lubią (istnieją tacy!), robię milion zdjęć swojemu psu, studiuję, uczę się gotować/piec/wszystkiego-co-powinna-umieć-robić-kobieta.

6. Jaka jest Twoja ulubiona książka?
Bardzo śmieszne. Serio? Mam wybrać JEDNĄ książkę? No dobra, niech będzie - "W imię miłości" Jodi Picoult.

7. Jakiej muzyki słuchasz?
Każdej, w której słychać skrzypce! Uwielbiam dźwięk skrzypiec i nie ważne, czy to pop, metal, disco polo, muzyka klasyczna - byleby były skrzypce. 

8. Siłownia, fitness czy ćwiczenia w domu? Dlaczego? 
Chodziłam na siłownie i to całe dwa miesiące! Teraz zostały mi ćwiczenia w domu, ale uroczyście przysięgam, że jeszcze wrócę na stopery i bieżnie. 

9. Jak spędziłam swoje najwspanialsze dotąd wakacje?
I powieje smutkiem, bo nie miałam jeszcze jakiś szczególnie udanych wakacji. Gdybym miała wybierać, to wybrałabym ubiegłoroczne - wyjechałam na tydzień nad jezioro (cały czas padało), dużo pracowałam (a pamiętajcie, że swoją pracę uwielbiam), byłam na kilkunastu koncertach (w związku z pracą), piłam do rana, śmiałam się tak, że później miałam chrypkę i chyba wtedy zaczęłam być tak trochę szczęśliwa. 
10. Jakie jest Twoje ulubione miasto na świecie?
Praga! Nie byłam, ale chcę. 
11. Dlaczego wybrałaś taką nazwę bloga?
Oczywiście wymyślając nazwę perspektywicznie myślałam jak będzie on wyglądał w nagłówkach gazet i z tyłu książek, których będę patronem (oczywiście to nieprawda.) Chciałam być oryginalna i ponadczasowa i wyszło. Naczytane.

27 maj 2015

"Kuchnia na walizkach" - gdy zdecyduję się na skok, ziemia uniesie się, by mnie podtrzymać.

Na początku zachęcam Wam do zajrzenia do zakładki kiermasz książkowy, gdzie za nie duże pieniążki możecie nabyć kilka książek z moich półek (urządziłam czystkę, miejsca mi brak.)

    A teraz recenzja książki, o którą walczycie w KONKURSIE.
   Luisa Weiss to kobieta, która przez wiele lat nie potrafiła znaleźć swojego miejsca na świecie. Urodzona w Zachodnim Berlinie, córka Włoszki i Amerykanina nie do końca wiedziała gdzie tak naprawdę jest jej dom; czy w apetycznie pachnących Włoszech, gdzie odwiedzała dziadków; w Brookline, gdzie mieszkała ze swoim apatycznym i mało rozgarniętym ojcem czy w surowych Niemczech z równie surową pogodą i relacjami międzyludzkimi?
   Już w dzieciństwie nauczyła się, że poprzez smak i zapach potraw może przenieść się do każdego miejsca na ziemi. Dlatego zaczęła gotować i piec, zatracając się w przepisach znanych od pokoleń i tych całkiem nowych, egzotycznych i oryginalnych.
   Luisa to prawdziwa postać, jej życie wydarzyło się naprawdę i nie jest wcale o wiele starsza ode mnie i od was (dokładnie rzecz ujmując urodziła się w 1977 roku.) Pięknie opisała swoje życie, nie ukrywając przed czytelnikami i tych wstydliwych spraw. Duża część książki to opis jej nieudanego związku z Samem, z którym dzieliła nowojorskie życie przez kilka lat, aż do czasu kiedy to zrozumiała, że jej miejsce nie jest pośród drapaczy chmur, ale w surowym i konserwatywnym Berlinie, gdzie przed laty porzuciła swoją miłość.
   Bohaterka - autorka to kobieta taka jak każda z nas; niepewna swoich wyborów, rozdarta między tym co powinna a tym co chce. Pokazuje nam, że czasami warto jednak zaryzykować i rzucić wszystko co nieznane i pozornie bezpieczne, by odnaleźć szczęście. I kurczę, zgadzam się z nią w stu procentach i obiema rękami podpisuję się pod jej słowami:

" Później wiele razy zaskakująco klarownie widziałam, jak dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że życie, jakiego pragnę, znajduje się w zasięgu ręki. Wystarczyło po prostu uwierzyć, że gdy odważę się na skok, ziemia uniesie się, by mnie podtrzymać. I tak właśnie się stało. Niegdyś zagubiona i pogrążona w beznadziei, niemocy i przygnębieniu, w ciągu kilku miesięcy poczułam się silna i wolna, jakbym była w stanie wejść na szczyt góry w klapkach. I szczęśliwa, bo nareszcie odważyłam się iść za głosem serca ku temu, czego naprawdę pragnęłam."

   Pod koniec każdego rozdziału autorka raczy nas przepisami swoich ulubionych potraw - drożdżowego placka ze śliwkami, sałatki nicejskiej, alzackiego placka z boczkiem i śmietaną, zupy pomidorowo - chlebowej - które rozbudzają apetyt i kubki smakowe. Bez wątpienia "Kuchnia na walizkach" to jedna z najsmaczniejszych pozycji na rynku wydawniczym. 

   Ciężko opisać jest wszystkie wątki z książki; relacje Luisy z rodzicami, które nie zawsze należały do najłatwiejszych, jej oba poważne związki, trudne dzieciństwo dziecka przerzucanego ciągle z jednego kontynentu na drugi, magię jaką czuła podczas tworzenia potraw, jej zamiłowanie do białych szparagów... To jakby chcieć streścić czyjeś życie w kilkudziesięciu zdaniach - rzecz niemożliwa. Po tą książkę trzeba po prostu sięgnąć. I zapewniam was - polubicie Luisę, mimo, że nie była ideałem i łamała serca. I mimo tego, że odważyła się zatrząsnąć szczęściem innych, by odnaleźć swoje. 

"Tak już jest z przyjaciółmi. Trudno przypomnieć sobie, jakie było życie, zanim się pojawili."

   Po skończeniu lektury zastanowiłam się czy życie każdego z nas dałoby się opisać tak, jak zrobiła to Luisa. I powiem wam, że pewnie, że tak - i w niejednym przypadku byłbym to bestseller, bo co może być ciekawszego od tego, co funduje nam los? Na koniec kawałek dedykacji z książki Luisy: 

"I wreszcie książkę tę dedykuję Maksowi, mojemu mężowi, za jego miłość, stałość i za to, że na każdym kroku pomaga mi być dzielną."

  Widzicie? Nie tylko w komediach romantycznych można spotkać taką miłość. Wierzę, że wiele z was ma tą swoją już przy sobie. A jeśli jeszcze się nie znalazła, to nic się nie martwcie - czasami trzeba przejechać pół świata, żeby trafić na swoją drugą połówkę pizzy.

   I tym, którzy czytają tylko końcówki postów - kiermasz książkowy - zapraszam. Pomóżcie odetchnąć moim przemęczonym półkom!

24 maj 2015

Czeski mistrz i ja z przeszłości

    Zdumiewało mnie zawsze to, z jaką łatwością niektórzy potrafią pisać; dobierają do siebie słowa tak, jakby nie sprawiało im to żadnego problemu i tworzą powieści, które zachwycają przez lata. Jedni całą historię wymyślają, w wyobraźni tkają całkiem nowy świat, który później opisują i w którym powołują do życia niezwykłych bohaterów. Drudzy posiłkują się rzeczywistością, ale dodają do niej coś niezwykłego, by zachwycić, zszokować lub rozśmieszyć. Ale jest niewielka grupa takich pisarzy, którzy opisują najzwyklejszą codzienność, pokazując nam, że nawet w tym co zwykłe można dostrzec coś nowego.
   Jednym z nich jest Zdenĕk Svĕrák, czeski aktor, komik, scenarzysta i pisarz, który zwykłą podróż pociągiem potrafi opisać w taki sposób, że chce się to czytać. Jego opowiadania nie wbijają w fotel, nie powodują szybszego bicia serca, ale pokazują ironię losu, której często nie dostrzegamy w codziennej bieganinie. "Podwójne widzenie" to zbiór 19 anegdot, z których ciężko jest wybrać tą najlepszą; każda z nich otwiera oczy i zdumiewa, że dotąd nie zauważyłam tak oczywistych niuansów życia. Wszystko to okraszone jest czeskim humorem, który uwielbia chyba każdy, kto chociaż raz miał przyjemność się z nim zapoznać.
     Svĕrák twierdzi, że pisanie opowiadania jest jak trzymanie w ręku pestki i tworzenie wokół niej czereśni albo śliwki - takich pestek w swojej szufladzie mam na pęczki i może z czasem zamienią się one w piękne, dojrzałe owoce.
   O opowiadaniach pisać nie potrafię, przyznaję ze skruchą; nie wiem jak się za nie zabrać, jak je opisać, by nie zepsuć niewiadomej zakończenia, żeby zainteresować, nie zniechęcić, więc pozwólcie, że dzisiaj będzie krótko i na temat - bo po co pisać, skoro można czytać?

    Jako, że dziś o opowiadaniach to wrzucam tu parę moich pestek, z opowiadania, które pisałam och, dobre kilka lat temu (pamiętajcie, byłam wtedy młoda piękna, pełna ideałów, bez cellulitu więc nie krytykujcie za bardzo). Pora je pokazać światu, nawet jeśli świat się nie będzie nimi zachwycał.

"Wiem już, że kiedy zasypiam, sami bogowie zsyłają mi sny, karząc lub nagradzając za przeżyty dzień. Wiem, że aleksandrowe "obiecuję" znaczy więcej niż obietnica samego Zeusa, że w oczach poległych wojowników nadal odbija się słońce, że świat to miejsce, gdzie brak miejsca na uczucia tak proste jak współczucie i zrozumienie, że aby przetrwać trzeba żyć według schematów, że aby zostać kimś wielkim i niezapomnianym, trzeba się buntować. 
Nauczyłem się już, że kłamstwo nieraz boli mniej niż prawda, że od śmierci straszliwsza jest samotność i że przyjaźń to jedyna rzecz, dla której mogę żyć."

"Syknąłem, kiedy rana zamoczona w wodzie zapiekła żywym ogniem.
Więc tak wygląda wojenna rana? Nie pamiętam nawet kiedy i kto mi ją zadał; ból poczułem dopiero później. W bitewnym gwarze liczy się tylko to, czy masz jeszcze siłę do walki. Walczysz, nie bacząc na to, ilu twoich poległo, ani ilu wrogów cię atakuje. Jesteś jak sam Hades, brakuje ci tylko kluczy do bram piekieł i Cerbera przy boku. 
Uzbrojeni poza mieczami tylko w naszą odwagę i wiarę we własne umiejętności brniemy do przodu. Wyłączamy emocje, gasimy myśli i działamy szybko, prawie mechanicznie. Atak, unik, krok do przodu, znowu atak, dźwięk miecza wbijającego się w ludzkie ciało, atak z tyłu, unik. I szept śmierci krążącej wokoło nas i obiecującej cierpko: "jeszcze nie tym razem".

"Mało w nim zostało z tamtego Aleksandra. Wszystko gdzieś uciekło, pochowało się a ja nie mam już siły tego szukać. Dwanaście lat tułaczki po świecie to zbyt mało, żeby zgubić siebie, ale wystarczająco dużo, by zmienić się nie do poznania. 
Coraz mniej rozumiem tego Aleksandra a i on przygląda mi się uważniej niż kiedyś. Mur utkany z żalu za kompanami z dzieciństwa i trudami dorosłego życia zdaje się odciął nas od siebie już zupełnie. Z dawnych lat pozostał w niecierpliwy ogień, który pcha go ciągle do przodu, nie pozwalając się zatrzymać ani na chwilę. 
Kiedyś to wszystko było łatwiejsze. Byliśmy małymi dziećmi o marzeniach gigantów. Dzisiaj z tamtej dwójki przyjaciół pozostaliśmy my - niepotrafiący się zatrzymać tytan i jego przeklęty swym oddaniem przyjaciel."

   Widzicie jaka kiedyś byłam pełna wiary w istniejące ideały? A tak na poważnie, kiedyś napiszę książkę. Choćby na starość i choćby miała to być historia o alpace, która szukała domu w mroźny zimowy wieczór. Ale dam radę, napiszę. Pestki mam, brakuje mi miąższu.

20 maj 2015

Majowe podsumowanie i kolejny konkurs

   Uwierzycie, że mam problem z tym, od czego zacząć wpis? Patrzę na tą klawiaturę w nadziei, że coś napisze się samo, ale z marnym skutkiem. Bez wstępu więc, maj do tej pory wygląda u mnie tak:

    FILMOWO - przełamałam się, obejrzałam pierwszą część Iron Mana i ... spodobało mi się! Przez tyle lat nie wiedziałam, że on stworzył się sam - byłam przekonana, że podobnie jak Spidermana coś go ugryzło, albo trafił w niego piorun i stworzył superbohatera. Jak widać można zostać superbohaterem w swoim własnym warsztacie.


                     Obejrzałam też film "Głosy" o chorym psychicznie przesłodkim mężczyźnie, który całkowicie przez przypadek zabija swoją koleżankę z pracy (tak, można kogoś zabić nożem przez przypadek.) Jego kot i pies, które do niego mówią (a przynajmniej tak jemu się zdaje) zaczynają odrywać rolę diabła i anioła - zgadnijcie którym jest kot?
   Film jest bardzo dobry, końcówka rozbraja i nie do końca wiadomo jak na nią zareagować - śmiechem czy wkurzeniem. Zobaczcie sami.

SERIALOWO: Z serialami ostatnio u mnie słabo. Mogę się pochwalić tylko tym, że skończyłam ostatni sezon "Grey's Anatomy" i mój komentarz na jego temat jest taki, że niepodzielnie rządziły w nim kobiety. Shonda Rhimes (scenarzystka) zepchnęła mężczyzn na drugi plan i przez wszystkie odcinki chowali się oni w cieniu Mer, April (która w tym sezonie była bezbłędna i cudowna), Amelii i Wilson.
   Co do uśmiercenia Dereka - chciał odejść i plusem jest to, że zabiła go ciężarówka a nie kartony.

   ŻYCIOWO - Zrobiłam sobie grzywkę (mam takie szalone życie ^^). Wczoraj. Rano niedoświadczona, ale rozgadana pani fryzjerka, która w ciągu 5 minut zdążyła mi powiedzieć, że: a) ma okres b) w sobotę idzie na wesele c) ma opryszczkę d) jest naturalną blondynką e) włosy rosną jej wolno dlatego nie kombinuje z fryzurami f) na 11 miała przyjść pani na trwałą ondulację, ale nie przyszła
zrobiła mi taką grzywkę, że wyglądałam jakbym nałożyła garnek na głowę i cięła równo z nim. Po południu przyjęła mnie moja fryzjerka i mi trochę tą grzywkę postrzępiła. Ale i tak mi się nie podoba. W sumie dzisiaj mi się nic nie podoba.

wersja postrzępiona / wersja garnkowa
    Ogólnie to mi smutno i źle. Taki czas w miesiącu, że chciałoby się, żeby ktoś przyszedł, przyniósł wino i czekoladki i spróbował poprawić zły nastrój. Pogoda mi nie odpowiada, bo miało być ciepło a chmury są na całym niebie, kawa mi nie odpowiada, bo za gorzka, nowy lakier do paznokci mi nie odpowiada, bo ma odpryskuje... Dziewczyny moje, znacie ten stan, prawda?

   Dobra, pogadałam sobie, to teraz czas na konkurs. Mam dla Was książkę ufundowaną przez Wydawnictwo Bukowy Las, "Kuchnia na walizkach"

   "Historia blogerki kulinarnej, która zerwała zaręczyny, odeszła z pracy marzeń i poleciała za szczęściem na inny kontynent.
Po studiach Luisa Weiss pracowała w nowojorskim wydawnictwie. Pewnego dnia postanowiła przekopać się przez kolekcję przepisów, które latami wycinała z gazet. Żeby udokumentować swoją przygodę z gotowaniem, założyła blog The Wednesday Chef, który w oszałamiającym tempie zdobył wiernych czytelników. Ale Luisa wciąż tęskniła za Berlinem, miastem, w którym się urodziła. Po miesiącach sercowych rozterek i rozstaniu z narzeczonym zdecydowała się na skok na głęboką wodę i wróciła do miasta dzieciństwa. Dziś twierdzi, że Paryż może i posiada pewien charme, ale jeżeli chodzi o prawdziwą inspirację w kuchni – jak i w życiu – nie ma to jak Berlin."

Jako przyszła niedoszła prawniczka muszę chyba stworzyć coś na kształt regulaminu (chociaż i tak nikt tego nie czyta)

1. Organizatorką konkursu jestem ja, właścicielka bloga naczytane.blogspot.com
2. Fundatorem nagrody jest wydawnictwo Bukowy Las
3. Konkurs trwa od 20.05.2015 do 31.05.2015 
4. Zgłoszenia proszę zostawiać pod tym wpisem, wraz z adresem e-mail
5. Aby ją wygrać wystarczy... zachwycić mnie przepisem na coś dobrego. Obojętnie - słodkie, słone, kwaśne, łatwe, trudne, pospolite czy oryginalne (zjem wszystko.) 
6. Osoba, która zajmie drugie miejsce w konkursie otrzyma książkę-niespodziankę z mojej biblioteczki.
7. Wyniki ukażą się na blogu 1 czerwca. 
8. Nagrody wyślę w ciągu 3 dni roboczych od ogłoszenia wyników.

A na koniec:
Dziękuję, dobranoc.


17 maj 2015

"Piękny dzień" czyli idealna babska książka.

UWAGA! Recenzja bardzo kobieca, naładowana tematem ślubno-weselnym. Mężczyzn o słabych nerwach uprasza się o opuszczenie strony.

   Prawie każda z nas przynajmniej raz w życiu wyobrażała sobie jak będzie wyglądał ten jeden, idealny, piękny i perfekcyjnie cudowny dzień, w którym poślubimy mężczyznę, z którym będziemy chciały spędzić resztę życia. Kiedy już nasz ukochany zbierze się na odwagę i uklęknie przed nami pytając z emfazą i jąkaniem czy za niego wyjdziemy zaczynamy wybierać idealną salę, piękną suknię, uroczy bukiecik, zgraną kapelę i najlepsze zaproszenia dla gości (a przyszły Pan Młody łapie się za głowę i zastanawia się ile to wszystko, do cholery, będzie kosztowało?!).

   Elin Hilderbrand w swojej książce "Piękny dzień" opisała kilka dni poprzedzających ślub Jenny - najmłodszej z rodzeństwa, która zdecydowała się wziąć ślub na malowniczej wyspie Nantucket a jej wybrankiem jest (oczywiście!) najbardziej idealny mężczyzna na świecie. Autorka, opisując ostatnie 72 godziny panieństwa Jenny, oddała głos kilku bohaterom, jednak ani razu nie uczyniła narratorem Państwa Młodych (może i racja, ich cukierkowa miłość doprowadziłaby do obłędu nie tylko mnie.)

   Całe wesele zaplanowała matka Jenny i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nie żyje ona od przeszło ośmiu lat. Gdy tylko dowiedziała się, że choruje na raka jajnika, założyła notatnik, w którym przedstawiała wszystkie swoje sugestie, by jej najmłodsze dziecko nie odczuło braku tej najważniejszej kobiety w dniu swojego ślubu (i nieważne, że Jenny nie była wtedy nawet w jakimkolwiek związku.). I byłoby to piękne i patetyczne, gdyby nie to, że mi osobiście zalatuje to lekko desperacją i makabrą. Oczywiście nasza bohaterka planuje ślub według szczegółowych wskazówek mamy (w końcu matka wie najlepiej!) - żabi zielony kolor sukienek dla druhen? - jest. Brak szpinaku w przystawkach, bo zostaje między zębami?- jest. Znajomy ksiądz udzielający ślubu? - jest (ciekawe tylko co by było, gdyby w przeciągu tych 8 lat zmarł także i wskazany przez matkę ksiądz. Chyba nie doszłoby do ceremonii...) Żaden szczegół, nawet tak błahy jak wzorek na serwetkach czy kolor szlaczka na zastawie stołowej, nie może różnić się od tego, co w notatniku napisała matka Jenny. A co się działo, gdy ktoś zasugerował żeby nie brać tak na poważnie tego notatnika... Lincz ze strony całej rodziny. Bo przecież zmarła matka wie najlepiej!

   Na szczęście jest to jedyny mankament książki, bo ogólnie to... boziu, idealne babskie czytadło, w którym mamy całą plejadę różnych postaci miłości; poczynając od tej romantycznej, nadmuchanej słodkimi słówkami, tęczą i jednorożcami, poprzez tą bardziej dojrzałą, gdzie słodkość miesza się z gorzkim smakiem, kończąc na takiej miłości, która jest za mała, by utrzymać przy sobie dwójkę ludzi.

   Kobiety moje kochane! Te młode, które ciągle jeszcze szukają i te młode, które już posiadają. Te, które płaczą na komediach romantycznych i te, które się z nich wyśmiewają. I w końcu te, które wierzą, że każdemu z nas może się przytrafić taka książkowa historia (a może!) i te mniej w to wierzące - sięgnijcie po "Piękny dzień", usiądźcie wygodnie i dajcie się porwać tej całej ślubnej gorączce. Przegońcie faceta, żeby poszedł do kumpla oglądać mecz i nie gderał Wam nad uchem (gdzie znowu schowałaś mu skarpetki?), nalejcie wina do kieliszka, albo herbaty do kubka i pozwólcie sobie na odrobinę marzeń i odpoczynku. I może po tej książce docenicie tego swojego nie-książkowego mężczyznę, który przez lata się już Wam przejadł i zszarzał i znowu w waszym domu zagoszczą jednorożce i tęcza. Tak rzekłam. Amen. 

13 maj 2015

"Skonsumowana" - odkryj coś nowego!

   "Skonsumowana" to niezwykle dziwna powieść. Przeleżała na mojej półce kilkanaście dni zanim odważyłam się po nią sięgnąć i dać jej szansę. Po kilku pierwszych stronach miałam ochotę ją odłożyć, zamknąć i nie mieć z nią już więcej do czynienia, ale zdecydowałam się czytać dalej.
   I przepadłam.

   Nathan i Naomi są fotoreporterami. On interesuje się nietypowymi medycznymi przypadkami; ona goni ciągle za makabrycznymi zbrodniami. Na początku książki znowu rozjeżdżają się w różnych kierunkach; on na Węgry, gdzie będzie fotografował operację wszczepiania stu dwudziestu radioaktywnych granulek z tytanu w piersi kobiety chorującej na raka. Naomi zaś zawędruje do Paryża, gdzie podąży śladem bestialskiego morderstwa znanej francuskiej persony, która została zabita i skonsumowana we własnej kuchni.
   Ich dziwaczny związek opiera się na zamiłowaniu do fotografii i mało znaczących nocach spędzanych w przylotniskowych hotelach. Okłamują się, zdradzają, podkradają sobie sprzęt a jednak mimo to tworzą zgrany duet.

   Z pewnością książka Cronenberga wymyka się podstawowym gatunkom książkowym; to połączenie thrillera, horroru, książki psychologicznej i fantastyki. Ma w sobie coś tak egzotycznego, że może wywoływać w czytelniku jedynie skrajne emocje - ciekawość bądź niechęć. 
   Autor jest także reżyserem i wykorzystuje w książce swoje doświadczenie, poprzez drobiazgowe wręcz opisywanie detali wpływających na wyobraźnię czytającego. "Skonsumowanej" nie da się czytać w zatłoczonym autobusie, potrzeba ciszy i skupienia, żeby wczuć się w tą historię, wyobrazić sobie całe to opisane misterium (normalnie kino we własnej głowie).

   Jedyne co mnie gryzło w książce to zbyt szczegółowe opisywanie sprzętu fotograficznego; na aparatach znam się jedynie o tyle, że wiem czy robi ładne zdjęcia czy też nie. Miłośnicy zdjęć (a wiem, że tacy tu zaglądają) będą zapewne czuli się w tym temacie jak ryby w wodzie i przy okazji dowiedzą się czegoś nowego o technologicznych nowościach.
   A jeśli o 'dowiadywaniu' się mowa, wiecie już, że bardzo lubię kiedy książka uczy mnie czegoś nowego. 'Skonsumowana' wniosła coś do mojej wiedzy ogólnej, ale tym się niestety przy niedzielnym obiedzie nie pochwalę, bo ciężko jest wspominać o chorobach penisa przy schabowym i rosole. Cóż, może kiedyś będę miała okazją zabłysnąć znajomością choroby Peyroniego (chociaż może lepiej nie błyskać?). 

   Dużo w tej książce też sexu, cielesności, piękna i  brzydoty ludzkiego ciała. Dla Cronenberga nie ma tematu tabu; nie ma zahamowań, by opisywać zdeformowane przez rakowe guzy ciało kobiety i by z tego ciała stworzyć obiekt erotyczny. Sceny makabryczne mieszają się z erotycznymi, co bez wątpienia zrazi wiele osób, ale jeśli ktoś zdecyduje się przeczytać tą książkę to z pewnością odnajdzie nieznane dotąd literackie lądy. A przecież o to w czytaniu chodzi - odkrywać ciągle coś nowego, dawać szansę coraz to nowym pisarzom i gatunkom. Nie bójcie się Cronenberga i "Skonsumowanej'; bójcie się tego, jak ta książka na Was wpłynie. 

 
AKTUALIZACJA: Tak sobie wpadłam na pomysł, że możecie pod tym postem zadawać mi pytania, jakie tylko chcecie a ja za jakiś czas zrobię post z odpowiedziami na nie. Nie krępujcie się niczym, najwyżej będzie mi potem głupio napisać odpowiedź. I wykażcie się kreatywnością, moi kochani!

10 maj 2015

"Upalne lato Gabrieli"

   Każdy z nas ma własne demony, o których nie mówimy publicznie; skrywamy je w głęboko w sobie, otwierając się tylko przed nielicznymi, którzy zasłużyli na zaufanie.
   Jak to w typowej polskiej powieści bywa, główna bohaterka, Gaba, jest pisarką (znacie jakąś polską książkę, w której nie występuje dziennikarka/pisarka/nauczycielka?) i skrywa w sobie wiele tajemnic. Poznajemy ją w momencie, kiedy otrząsa się po śmierci ukochanego ojca i wydaje książkę, w której obdziera go z warstwy hołdu i wspaniałości, którą nałożyli na niego Polacy. Ojciec Gady był jednym z czołowych postaci Solidarności i walczył o wolną Polskę a (w oczach społeczeństwa) butna córka w zaledwie trzy lata po jego śmierci zhańbiła jego dobre imię na kartach swojej powieści.
   Gdy ona walczy o zrozumienie dla swojego dzieła, w odległej o kilkaset kilometrów Francji jej matka powoli umiera na nieuleczalną chorobę. Ojczym pisarki, Maciek, chowa swoją dumę do kieszeni i decyduje się do niej zatelefonować, błagając ją, by ta dała szansę matce na ostatnie pożegnanie. Jednak Gabriela nie chce mieć niczego wspólnego z kobietą, która porzuciła ją kiedy była małą dziewczynką i wyjechała, by budować nowe życie z obcym mężczyzną.

 "Bywają sytuacje, które należy przeżyć, żeby móc się do niech ustosunkować."

   Zarys tej książki jest dosyć prosty i typowy - dorosłą kobietę, która nie pogodziła się z przeszłością, przeszłość ta w końcu dopada i przypiera do ściany. Musi podjąć decyzję, która zapewne zaważy na całym jej późniejszym życiu - wybaczyć matce czy odwrócić się na pięcie i zająć własnymi sprawami, pozwalając, by we Francji umarła nieszczęśliwa kobieta, która dla miłości poświęciła kontakt z dzieckiem.
   Mimo tej prostej fabuły "Upalne lato Gabrieli" ma w sobie coś, co czyni ją ciekawą i wyjątkową - jest napisana w niezwykle ciepły i mądry sposób. Czytając miałam wrażenie jakbym płynęła razem z tekstem a po drodze nie było żadnych zgrzytów ani niedopasowań. Każde słowo, dialog czy przemyślenia bohaterki były napisane idealnie. Bardzo dawno miałam okazję czytać tak dobrą książkę pod tym względem.

"Janek miał rok, kiedy zrozumiała, że nie da się żyć tak jak oni - na pół gwizdka, bez wybuchów radości, bez namiętności, czasami łez, bez wzruszeń. Nie ma sensu trwać w małżeństwie o temperaturze zaledwie letniej."

   Mało jest w tej książce bohaterów i autorce należy za to dziękować - możemy poznać w miarę dobrze każdą z postaci, wczuć się w relację między nimi a Gabą. Nie jesteśmy przytłaczani niepotrzebnymi faktami, które do fabuły niczego zazwyczaj nie wnoszą. Ta książka jest jak przemyślana historia opowiadana przez przyjaciółkę przy butelce wina. Pełna wzruszeń, wspomnień i samego życia, które przecież u żadnego z nas, nie jawi się tylko w pastelowych kolorach.

"Początek lata to zły moment na zakończenie, na odchodzenie, śmierć. Pewnie łatwiej umiera się jesienią, kiedy wszystko tonie w deszczu, mgle i melancholii."

   Polecam książkę każdemu, kto nie boi się spotkać z własnymi demonami. Autorka, Katarzyna Zyskowska- Ignaciak, wywleka na drugą stronę duszę każdego z czytelników. Pokazuje relacje między rodzicami a dziećmi, które nie zawsze są tak idealne jak w amerykańskich filmach rodzinnych, ale są popękane, pełne żalów i wzajemnych pretensji. I odpowiada na najważniejsze pytanie - czy miłość może być silniejsza od nienawiści?


8 maj 2015

"Cudownie tu i teraz"

   Ilu z nas chciałoby móc powiedzieć, że jest cudownie tu i teraz? Odetchnąć głęboko wiosennym powietrzem, usiąść na gołej ziemi i zachwycić się tym, że mamy okazję tu być i czuć to, co czujemy.
   Główny bohater książki, Sutter Keely jest przekonany, że potrafi uszczęśliwić siebie i wszystkich wokół. Klasowy imprezowicz, którego każdy lubi, bo prawdę mówiąc Sutter robi wszystko, by nikomu nie zajść za skórę. Każdą kłótnię zabija w zalążku, zamieniając ją w żart, w gruncie czego niedoszły przeciwnik uśmiecha się z kpiną do chłopaka i daje mu spokój; komu potrzebna jest draka z człowiekiem, do którego i tak nic nie dotrze?
   Zabawa, dziewczyny i alkohol to trójca święta dla naszego bohatera; już od pierwszego rozdziału mamy wątpliwą przyjemność obserwować jak raz po raz popija whisky wymieszaną z 7up'em. Dla rozluźnienia, ma się rozumieć.
   Po jednej z grubo zakrapianych imprez Sutter budzi się na trawniku przed domem, który absolutnie jego domem nie jest. Zagubiony znajduje ratunek w postaci niezbyt lubianej koleżanki ze szkoły, która rozwozi gazety i z dobrego serca pomaga skacowanemu chłopakowi. W swojej wspaniałomyślności (i bezmyślności) Sutter stwierdza, że Aimee potrzebuje pomocy, by zdobyć chłopaka i pozycję w szkolnej hierarchii i że oczywiście tylko on może jej pomóc. Jak to jednak w życiu bywa, pomoc Suttera, kończy się tym, że zaczyna czuć coś do dziewczyny, stając przed wyborem czy wrócić do poprzedniego trybu życia czy zacząć nowe?

   "Cudownie tu i teraz" to pierwsza książka, która ukazała się w nowej serii wydawnictwa Bukowy Las, "Myślnik". Skierowana jest przede wszystkim do młodych czytelników i ma za zadanie sprawić, że po jej lekturze zaczniemy myśleć: nad życiem, nad naszym nastawieniem do świata i nad naszym zachowaniem wobec innych.
   Sutter to irytujący człowiek i gdybym poznała go w realnym świecie to nie chciałabym mieć z nim wiele wspólnego. Przynajmniej z początku. Z każdym kolejnym rozdziałem nasz bohater zamiast irytacji zaczyna wzbudzać żal; okazuje się, że pod fasadą pewnego siebie imprezowicza kryje się nieśmiały i skrzywdzony przez rodziców chłopiec, który nie za bardzo wie jak poradzić sobie z rzeczywistością.

   "Cudownie tu i teraz" polecam przede wszystkim czytelnikom, którzy nie czują się zbyt dobrze w swojej skórze i próbują udawać kogoś kim nie są, tylko po to, by wzbudzić sympatię innych. Uwierzcie na słowo - jeśli ktoś nie polubi Was za to jacy jesteście, to lepiej sobie odpuścić. W końcu jest nas trochę na tym świecie i przynajmniej jakiś procent ludzkości z pewnością polubi Twoje nietypowe poczucie humoru czy też zamiłowanie do bekania podczas jedzenia.

   A na koniec coś na poprawę humoru; wczoraj z przyjaciółką śpiewałyśmy to na okrągło i zachwycałyśmy się przeuroczym Alexandrem - spójrzcie sami - jak szczeniaczek!

  

4 maj 2015

Wyniki konkursu i ględzenie o miłości

Na początek to, na co wszyscy czekacie. Wyniki konkursu. Fanfary, poproszę... and the winner is...

Martyna Kapitańska

" W świecie, gdzie Czarna Magia koliduje z Druidzką i Bagienną, nic nie jest tym, czym się wydaje być na pierwszy rzut oka.
Vivian jest młodą uczennicą Wielkiej Druidki Zachodu. Podając się za kogoś innego, dołączyła do Łowców, by nauczyć się walczyć. Przez wiele lat Ian wiedzie względnie spokojne życie. Harmonię burzy jednak tajemnicza wizja jej mentorki, która prowadzi do ciągu zaskakujących wydarzeń burzących poukładaną historię Vii. Dziewczyna jest zmuszona do podjęcia trudnej decyzji, porzucenia przyjaciół i podważenia, wszystkiego co dotychczas wiedziała o swojej przeszłości.
Kiedy Czarna Magia rodzi się ponownie, wszyscy wiedzą, że nic już nie będzie takie same."

   Mail już do Ciebie poleciał, czekam na kontakt i na to, żeby przeczytać Twoją książkę a resztę uspokoję - na dniach kolejny pojawi się kolejny konkurs, więc bądźcie czujni. 

   A teraz, może nie do końca książkowo, ale na pewno bardzo babsko. Drodzy panowie, jeśli dacie radę przez to przebrnąć to na pewno przyda się to wam w życiu. 

   Wczoraj w pracy miałam okazję porozmawiać z pewnym młodzieńcem, lat 22, student, starosta roku, bardzo sympatyczny i co niektórym na pewno by się spodobał (ucinając plotki - mi nie, wolę bardziej męskie egzemplarze). W pewnym momencie powiedział coś, nad czym później długo dumałam: że ciężko jest znaleźć fajną dziewczynę, bo one za dużo wymagają.

   Wzdychamy na pięknych filmach o miłości, zaczytujemy się w romansach, płaczemy, gdy nasza ulubiona serialowa bohaterka zdobędzie swojego ukochanego. Marzymy, żeby nas spotkało to samo co nierealne postacie wykreowane przez autorów i scenarzystów. Przestajemy myśleć racjonalnie i stajemy się marzycielkami, które wypatrują ze swojego okna na trzecim piętrze w bloku, księcia jadącego na koniu przez ruchliwą czteropasmówkę. Przed snem wyobrażamy sobie rozgwieżdżone niebo i wyznania rodem z komedii romantycznych, a my same prezentujemy się w tych marzeniach pięknie i niewinnie, całkiem inaczej niż w rzeczywistości. 
  


   Co odpowiedziałam temu chłopakowi? Że kobiety wcale nie są wymagające. Wystarczy nam głupi kwiatek na pierwszej randce. Pamięć o tym, że lubimy wypić tigera z rana. Troska, czy nie zmarzniemy i czy bezpiecznie wrócimy do domu. Głupie rozmowy na tematy, których inni nie zrozumieją. Picie wina we dwójkę i wymyślanie imion dla lemurów. Oglądanie tych samych filmów po raz dziesiąty. Świadomość, że można z siebie żartować, bez głupich kłótni i obrażania. Pocałunek w rękę jak za dawnych czasów. Bieganie po trawie i odkrywanie nowych miejsc na świecie. Planowanie tego co nierealne i wymyślanie marzeń, które nigdy się nie spełnią. Głupie zaufanie i odrobina zazdrości. Wystarczy nam, że ktoś po prostu jest i chce zostać na dłużej, bez stawiania warunków i bez oczekiwań. 
   



       A co do tych serialowych/książkowych/filmowych marzeń... Mężczyźni marzą o drogich autach rodem z "Szybkich i wściekłych", milionach na koncie i uroczej, pięknej kobiecie obok siebie. I to wcale nie oznacza, że nie będą szczęśliwsi jeżdżąc kilkuletnim rodzinnym samochodem, zarabiając średnią krajową i mają u boku nas - z niedoskonałościami, cellulitem, humorkami i uczuleniem na mandarynki.

   Wierzę nadal w to, że na wszystkich czeka gdzieś wielka miłość. Nadal jestem głupią romantyczką, mimo wszystko. I może królewicz nie przyjedzie na koniu, ale przyjdzie na piechotę; może nie będzie musiał walczyć ze smokiem, ale zmierzy się z moim złym humorem; może nie wybuduje dla mnie zamku, ale mały domek na obrzeżach miasta; i może nie będzie pięknych filmowych wyznań miłosnych, ale ciche szepnięcie przeznaczone tylko dla mnie. 



  

1 maj 2015

"Niebezpieczny dar" i brak podsumowania

   Ciężko będzie mi dosięgnąć do mojego własnego geniuszu z poprzedniej recenzji (dziękuję za te wszystkie komplementy!), ale cóż.. zaczynajmy.

   Każdy z nas chciałby zapewne mieć jakiś nadnaturalny dar; jedni chcieliby być niewidzialni, drudzy umieć czytać w myślach a trzeci z chęcią przenosiliby się w czasie. W książce Marcusa Sakey'a "Niebezpieczny dar" ludzie posiadają zgoła inne, ale równie przydatne zdolności.

   Wszystko zaczęło się w roku 1980 kiedy to zaczęły rodzić się dzieci z niespotykanymi dotąd zdolnościami. Potrafią odczytywać mowę ciała innych i tym samym przewidywać ich kolejne ruchy; wtopić się w tłum tak, że niezauważeni mogę wkraść się do każdego miejsca na świecie; tworzyć programy komputerowe tak skomplikowane, że nikt nie potrafi ich odtworzyć.
   Takich "obdarzonych" w porównaniu do reszty ludzkości jest niewielu, jednak przez swoje zdolności sprawiali, że spokojnie mogliby zapanować nad światem i przez to stają się celem zaniepokojonych ludzi, którzy uważają, że lepiej ich unieszkodliwić, póki jest to możliwe.
   Wzajemne pretensje między obdarzonymi a resztą ludzkości prowadzą w rezultacie do tego, że jedni i drudzy wyciągają broń, by bronić swoich racji. Wobec tego faktu rząd Stanów Zjednoczonych (a jakby inaczej, w końcu wszystkie problemy mają swój początek i koniec w USA) zdecydował się utworzyć DAR - Departament Analiz i Reagowania, który ma za zadanie kontrolowanie tych wyjątkowych jednostek i pilnowania, by nie zagrażali oni reszcie społeczeństwa. Jednym z agentów jest nasz główny bohater, Nick Cooper, który sam jest obdarzony a przez to łatwiej mu wyśledzić i złapać podobnych do siebie. Kiedy niebezpieczny terrorysta zbiera krwawe żniwo wśród cywilów Cooper decyduje się poświęcić swój honor i dobre imię i udawać, że przeszedł na stronę wroga. Jest świadomy, że tym samym stanie się celem swoich dawnych współpracowników i będzie musiał radzić sobie na własną rękę.

   "Niebezpieczny dar" to thriller z wyższej półki. Wartka akcja, sarkastyczny główny bohater i świat, który nie przypomina hollywoodzkiego snu - pełen brutalności, podłości i fałszu. Pokazanie relacji Coopera ze swoją byłą żoną i dziećmi sprawiło, że książka nabrała głębszego przesłania, głupiej patetyczności, którą tak lubię, mówiącej, że dla dzieci jest się gotowym zrobić wszystko, nawet zginąć. Wątek rodzinny Coopera ogólnie jest dość wyjątkowy; mimo, iż się rozwiódł to z byłą żoną łączy go wzajemny szacunek i zrozumienie dla swoich postępowań. (cóż, trochę Hollywoodu jednak w książce się znalazło.)

   Książka reklamowana jest słowami Gillian Flynn: "Sakey stworzył zdumiewający świat, który wciąga do tego stopnia, że zapominasz kupić mleko, podlać kwiaty, zapominasz nawet o jedzeniu." Cóż, zaczęłam czytać "Niebezpieczny dar" w autobusie i zapomniałam wysiąść na swoim przystanku, więc faktycznie jest coś na rzeczy.

   Jeśli macie bujną wyobraźnię to czytając o przygodach agenta Coopera będziecie się czuli jak na dobrym filmie akcji; jeśli wyobraźnie lekko szwankuje, to i tak będziecie zadowoleni; autor odwalił kawał dobrej roboty i nam, czytelnikom, pozostaje tylko zapaść się w miękki fotel i dać się porwać w ten niebezpieczny świat.

   Za książkę dziękuję serdecznie wydawnictwu 

   A podsumowania w tym miesiącu jako takiego nie będzie, (nie)stety. Pewnie nie pamiętacie jak pod koniec marca pisałam, że muszę poukładać sobie wszystko w swoim życiu. Cóż, staram się układać wszystko na nowo, ale przeszłość nadal depcze mi po piętach... Ale dam radę, kto inny jak nie ja? 

   Jeśli lubicie jednak tą statystykę to krótko i na temat: odwiedzin na moim blogu w tym miesiącu było 5, 672 iii już niedługo dobiję do magicznej liczny 20,000 wejść (i będzie impreza z tej okazji i balony i jednorożce i kwiatki!)
   Co do maja - mam zamiar odpoczywać, bawić się, pracować, uśmiechać, pić wino, biegać boso po trawie, patrzeć w gwiazdy i wznosić toast za szczęście. I mieć cichutką nadzieję, że jakoś to wszystko się ułoży.