31 mar 2015

Romanse wszech czasów i konkurs

   Ach, romanse... Pełno ich w książkach, w filmach, w prawdziwym życiu. Ekscytujące, niebezpieczne i podniecające od wieków łączą tych ludzi, których z moralnego punktu widzenia nie powinny.
   Kilka tygodni temu otrzymałam do recenzji książkę, w której opisane zostały największe znane ludzkości romanse. A znamy je oczywiście głównie z literatury, bo to one były najczęściej tematem przewodnim pisarzy.

"Gdy kochamy, łudzimy najpierw siebie samych, a potem drugich. Świat to nazywa romansem."

   Ciężko jest oceniać co skłoniło dwójkę ludzi do porzucenia dawnego życia i postawienia wszystkiego na jedną kartę; jak wielkie musiało być uczucie, że potrafili zranić tych, którzy dzielili z nimi życie i odeszli z kimś innym w stronę dennego zachodzącego słońca.
   Historie kochanków w "Romanse wszech czasów" ułożone są chronologicznie i łatwo zaobserwować jak zmieniała się rola kobiety - od istoty, która nie miała prawa głosu (coś w myśl "chce żebyś ze mną była, kobieto, więc chodź" - i ona szła) po kokietki, które same wybierały sobie obiekt westchnień i uparcie dążyły, by z nim być.

   To pozycja obowiązkowa przede wszystkim dla tegorocznych maturzystów - w końcu w przyjemny sposób poznacie dzieje Romea i Julii, Wertera oraz Mistrza i Małgorzat, bo przecież o miłości zawsze miło się czyta i bezpiecznie jest przeżywać perypetie kochanków z perspektywy własnego fotela.

    Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 

    Jako, że w książce pełno jest wyznań miłosnych, to z pewnością przypadnie ona do gustu romantyczkom. A jedna/jeden (kto wie co kto lubi) z Was ma okazję wygrać tą książkę w szybkim konkursie (nie ważne, że wymyśliłam ten konkurs minutę temu. Bawmy się.)

1. Organizatorką konkursu jestem ja, właścicielka bloga o adresie naczytane.blogspot.com
2. Konkurs trwa od 31.03.2015 do 03.04.2015 roku do północy (wszyscy bądźmy Kopciuszkami)
3. Nagrodą w konkursie jest egzemplarz książki "Romanse wszech czasów" autorstwa Dagny Kurdwanowskiej. Książka pochodzi z mojej biblioteczki (czyli jest w stanie idealnym, ma się rozumieć.)
4. Zadanie konkursowe polegać będzie na... napisaniu najpiękniejszego wyznania miłosnego jakie znacie. Z filmu, serialu, książki, życia, marzeń - do wyboru, do koloru, wykażcie się kreatywnością.
5. Odpowiedź na pytanie konkursowe zamieście pod tym postem wraz ze swoim adresem e-mail.
6. Wyniki ukażą się 4.04.2015 roku na blogu.
7. Wysyłka nagród odbędzie się zaraz po świętach, czyli 7 kwietnia.

   Gdybym mogła brać udział w konkursie organizowanym przed samą siebie to bez wielkiego namysłu udzieliłabym takiej odpowiedzi - "Jesteś moim dawno dawno temu." Cytat z serialu Pretty Little Liars (kto z Was kojarzy scenę, w której te słowa się pojawiły?) Powodzenia i czekam na Wasze typy najpiękniejszych wyznań miłosnych!

28 mar 2015

Pogoda sprzyja oglądaniu filmów - "Zanim zasnę"

   Wyobraź sobie taką sytuację - budzisz się rano i nie masz pojęcia gdzie jesteś. Obok Ciebie śpi mężczyzna a Ty nie wiesz kim on jest. Chowasz się w łazience a tam na ścianie setki zdjęć Twoich i tajemniczego mężczyzny z łóżka; zdjęcia ze wspólnych wakacji, ze ślubu. Obok nich karteczka z napisem "To Ben. Twój mąż." 

   Christine cierpi na amnezję, która objawia się tym, że nie pamięta ona ostatnich dwudziestu lat życia i codziennie rano musi sobie wszystko przypominać. W nocy podczas snu, jej pamięć krótkotrwała się samoistnie kasuje i nie ma na to żadnego lekarstwa. Ben co rano z niezwykłą cierpliwością tłumaczy jej, że to efekt wypadku samochodowego. Jednak pewnego dnia Christine spotyka podczas spaceru mężczyznę, który przedstawia się jako neuropsycholog i proponuje jej darmowe leczenie. Informuje ją też, że amnestia to nie skutek wypadku, ale bestialskiego pobicia, z którego kobieta ledwo uszła z życiem a sprawca nigdy nie został złapany. Tylko Christine zna jego tożsamość, ale choroba zataja przed nią samą tą informację. 

   Jak się okazuje odpowiedzi na wszystkie pytania można znaleźć na własnym ciele, w dawnych znajomych i w snach. Trzeba tylko dobrze poszukać. Ludzie, którym mogła ufać okazują się zdrajcami. Nie ma nikogo poza mężem i neuropsychologiem; obaj zdają się chronić Christine przed światem, ale czy tak naprawdę nie chronią  samych siebie? Z każdą kolejną sceną wychodzą na jaw nowe fakty, które zmieniając cały film o 180 stopni.

   Nie przepadam za Nicole Kidman, ale muszę przyznać, że w tym filmie zagrała rewelacyjnie. Oddała całą gamę emocji; od strachu poczynając, poprzez dezorientację i zawziętość, na rezygnacji kończąc. Jej postać od początku filmu jest wielką niewiadomą i oglądając ją zastanawiałam się jak ja zachowywałabym się na jej miejscu (prawdopodobnie bym usiadła i płakała.) Colin Firth w roli Bena spisał się rewelacyjnie (ale ja nie jestem obiektywna, jeśli chodzi o Colina i jego zabójczy akcent.) Po występach w "Bridget Jones" i "Jak zostać królem", rola w "Zanim zasnę" jest miłą odmianą i pokazuje inne oblicza tego aktora.



  Ostatnie trzydzieści minut filmu to istna jazda na rollercoasterze - szkoda tylko, że na takim, który w pewnym momencie się zaciął i stanął a ja nie dostałam swojego wielkiego finału.
Końcówka filmu według mojej skromnej oceny psuje to, co reżyser i aktorzy z takim mozołem budowali przez poprzednią godzinę. Zabrakło mi tupnięcia nogą pod koniec, sceny, która by zmroziła mi krew w żyłach; zamiast tego dostałam zakończenie, które w zamierzeniu powinno mnie wzruszyć, ale nie wzruszyło.
   Tak jak w książkach nie lubię zakończenia, które psuje całą frajdę, tak samo w filmach. Wolę oglądać przez godzinę gniota i dostać dobrą końcówkę, niż odwrotnie.

   Nauczyłam się jednego - pamiętaj, żeby nikomu nie ufać. Szczególnie reżyserowi, który serwuje Ci kawałek dobrego kina, żeby na koniec zepsuć wszystko niezjadliwym deserem, który pozostawia niesmak.

  Jako, że pogoda sprzyja zawinięciu się w kocyk i oglądaniu filmów (przynajmniej w moich szerokościach i długościach geograficznych) to chciałam Wam polecić "Zanim zasnę" na wieczorny seans. Niestety, musicie znaleźć sobie coś innego do oglądania. Chyba, że lubicie głupie zakończenia, to włączajcie ten film.

   A Wy znacie jakieś produkcje, których zakończenia zepsuły całą radość oglądania? Ostrzeżcie mnie przed takimi, jeśli łaska.

25 mar 2015

"Smak tulipanów" Antoinette van Heugetn

   Rodzinne sekrety ukryte pod warstwą kurzu i wstydu zawsze mnie ciekawiły, dlatego też z chęcią sięgnęłam po nową książkę Antoinette van Heugten "Smak tulipanów" (i dlatego też poszłam na prawo.)

    Główną bohaterką jest młoda lekarka mieszkająca w Houtson, Nora, która dzieliła swoje życie z matką i malutką córeczką, Rose, do czasu aż jeden nieznany sprawca zamordował starszą kobietę a drugi porwał małą Rose.

"Odnajdę moja córkę. Powiedz swoim ludziom, żeby szli przodem, podążali za mną albo, do diabła, zeszli mi z drogi!" 

   Oszalała z rozpaczy Nora postanowiła nie czekać na wyniki mozolnego śledztwa policji i sama ruszyła śladem przeszłości swojej matki, by odzyskać córkę. Na podstawie odnalezionych w domu dokumentów, które nie przedstawiały jej rodziców jako dobrych i nieskazitelnych ludzi, jak zawsze o nich sądziła, wyrusza do Holandii, skąd oboje pochodzili. Tam mierzy się z historią swojej rodziny i całego świata, zagłębiając się w przygnębiające dzieje drugiej wojny światowej. Odnajduje także swoją dawną miłość, ojca Rose. W "Smaku tulipanów" gorycz historii miesza się ze słodkością miłości.

    Cieszy mnie też to, że w "Smaku..." wojna nie jest przedstawiona jedynie jako siedlisko zła i śmierci; Antoinette nie bała się pokazać, że z dala od linii frontu, w strachu i konspiracji także rodziła się miłość - silna, wyjątkowa i niekiedy tragiczna - która łączyła ludzi stojących po dwóch stronach barykady.

    Autorka zastosowała niezwykle ryzykowny zabieg i już w czwartym rozdziale książki powiadomiła czytelnika o tym, kim był morderca a kim porywacz. Kojarzy mi się to z serialem o detektywie Colombo, gdzie pierwszą sceną było zawsze pokazanie samego morderstwa a później widz mógł delektować się oglądaniem miotającego się wśród dowodów i poszlak detektywa. Na całe szczęście nie ujęło to książce niczego a może nawet i większość z Was potraktuje to jako egzotyczną i nowoczesną zaletę (bo w końcu trzeba jakoś się jakoś wyróżnić na tyle miliona innych autorów.)

   Często w dialogi postaci wplatane są holenderskie słówka, które mi osobiście niestety psuły przyjemność czytania, ponieważ holenderski znam na równie dobrym poziomie jak język ludu mieszkającego w dorzeczu Amazonki a ani autorka ani tłumaczka nie pokusiły się na przetłumaczenia wtrącanych co chwilę słówek.

"- Może nie, ale co możemy zrobić innego oprócz poszukania?
- Vooruit! Biorę się do roboty - oświadczyła Marijke i zniknęła w głębi korytarza."

   Moi drodzy parafianie, co oznacza entuzjastyczne (jak wynika chyba z kontekstu?) Vooruit! ?

    Oprócz tej jednej wady "Smak tulipanów" czyta się bardzo przyjemnie i z pewnością będę wyczekiwała kolejnych książek Antoinette. A sam tytuł ma też znaczenie historyczne - jak wiadomo tulipany to symbol Holandii. W czasie wojny kiedy głód ogarnął cały kraj, ludzie zmuszeni byli żywić się cebulkami tych kwiatów, co zakrawało na kpinę; okupacja spowodowała, że umierający ludzie zjadali symbol wolności swojego kraju - ale cóż, życie składa się z samych absurdów.
   Książkę polecam, szczególnie tym z Was, którzy lubią odkrywać rodzinne tajemnice, nie boją się czytać o bestwialstwach wojny i wierzą w prawdziwą miłość.

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu


23 mar 2015

"Streaf skażenia" - najgroźniejszy zabójca

   Filmy katastroficzne przedstawiają nam różnorakie wizje zagłady ludzkości – od wybuchu bomb nuklearnych, poprzez inwazję obcych, na przebiegunowaniu ziemi kończąc. Jak się jednak okazuje największe zagrożenie krąży ciągle wokół nas, czyhając na okazję, by przeniknąć do naszego organizmu i wywołać szkody, które doprowadzą do okropnej i bolesnej śmierci. Mowa oczywiście o wirusach, które istnieją dłużej niż sama ludzkość i które są w stanie ludzkość tę zmieść z powierzchni.

   Książka „Strefa skażenia” autorstwa Richarda Prestona to thriller non-ficton wydany w 1994 roku, ale aktualny po dziś dzień. Opisuje jednego z najniebezpieczniejszych morderców – wirusa eboli, o którym ciągle niewiele wiadomo. Suche, przerażające fakty mieszają się ze straszną historią, która ma swoje podłoże we wspomnieniach osób stykających się z zarażonymi.
Epidemie eboli wybuchają cyklicznie co kilka lat, wybijając całe wioski w Afryce. Przez to, że większość z tych wiosek nie ma dobrego połączenia z dużymi aglomeracjami, wirus nie rozprzestrzenia się dalej; nie ma ku temu odpowiednich nosicieli, więc miejsce zakażenia samoistnie się oczyszcza. Gdyby ebola zaatakowała w Paryżu, Nowym Yorku czy nawet i w Warszawie to bezsprzecznie zginęłyby miliony, bo trzeba pamiętać, że nadal nie ma na nią żadnego pewnego lekarstwa. 

    Cała historia tego wirusa ma swój początek w grocie Kitum na górze Elgon w Nairobi. To tam przecięły się drogi dwóch bohaterów książki – Charles Moneta i Petera Cardinala – i to tam obaj się zarazili. Dorosły mężczyzna i chłopiec w odstępie ośmiu lat weszli do siedliska wirusa i nieopatrznie dotknęli czegoś, co sprowadziło na nich zgubę. Równocześnie z opisami strasznych śmierci zarażonych, autor opisuje prace naukowców, którzy prowadzą badania głównie na małpach i próbują wyeliminować ebolę z katalogu śmiertelnych chorób. Pokazany jest cały proces, który trzeba przejść, by dostać się do laboratorium, gdzie znajdują się zakażone zwierzęta. Krok po kroku mamy możliwość prześledzić wszystkie formy zabezpieczenia, które mają na celu uchronić naukowców przed zakażeniem – specjalne stroje nieprzepuszczające powietrza z zewnątrz, siedmiominutowe odkażanie skafandra – a to wszystko okazuje się niekiedy niewystarczające. Wystarczy jeden zły ruch skalpela, by sprowadzić na siebie katastrofę. 

   Wielu naukowców określa wirusy mianem „formy życia”, bowiem poza organizmem człowieka czy zwierząt, praktycznie są martwe. Potrafią wtedy tworzyć nawet całe kryształy. Dopiero po wniknięciu do żywej komórki wirus zaczyna funkcjonować i siać spustoszenie, szukając równocześnie nowego nosiciela. Nie sposób ich uniknąć; są wszędzie. Nawet bakterie i grzyby mają swoje wirusy. Ebola jest tak prymitywna (zbudowana jest z pojedynczej nici RNA), że aż trudno uwierzyć w to, że tak trudno jest ją pokonać. Jak widać to co proste, trudniej zabić.

Czy ta książka mnie porwała? Jako thriller wypadła dość słabo, doskonale za to jako raport na temat wroga. A jak wiadomo o wrogu lepiej wiedzieć więcej niż mniej, dlatego też polecam Wam „Strefę skażenia”. Jako przyjemną lekturę do poduszki - gwarantuję Wam po niej epickie sny!

Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu


19 mar 2015

Króliczku wielkanocny przyjdź! - czyli przegląd nowości wydawniczych

   Każda okazja do dostawania prezentów jest dobra - to prawda stara jak sama ludzkość. Wielkimi susami zbliżają się święta Wielkanocne, więc czemu nie poprosić króliczka o kilka książek? Jako, że do świętego Mikołaja śle się listy, to ja przewrotnie wyślę swój do królika z wiklinowym koszykiem.

                                                                           Króliku!

   Króliku o długich uszach i najbardziej puszystym ogonie spośród wszystkich królików (trzeba się podlizać) czy byłbyś tak miły i sprawił mi w prezencie takie oto wydawnicze nowości?:

 WYDAWNICTWO ZYSK
Trzydziestoparoletnia Magda wydaje się zadowolona ze swojego życia. Ma dobrą pracę, mieszkanie, samochód. Towarzyszy jej Luiza, suczka, na którą kobieta - po rozwodzie z mężem artystą - częściowo przelewa nagromadzone w sobie uczucia.
Pewnego wieczoru, kiedy Magdę dopada chętka na kromkę chleba ze smalcem, wybiera się do sklepu. W drodze powrotnej do domu dzieli się pieczywem z nieznajomym mężczyzną i w ten niecodzienny sposób rozpoczyna się znajomość, która ma szansę przerodzić się w coś ważnego. 


 WYDAWNICTWO MAG
 Jest trzydziesty wiek. „Świat” przerodził się w szeroką sieć sond, satelitów i serwerów, łączących cały Układ Słoneczny w jedno środowisko. Ludzkość również się przekształciła. Większość ludzi wybrała nieśmiertelność, stała się świadomym oprogramowaniem zamieszkującym rozmaite polis.
Jest też Sierota, bezpłciowe, cyfrowe stworzenie wyhodowane z ziarna umysłu.
Gdy na cielesnych ludzi spada nieoczekiwana katastrofa, mieszkańcy polis uświadamiają sobie, że im również mogą zagrozić dziwaczne astrofizyczne procesy z pozoru łamiące fundamentalne prawa natury. 

 WYDAWNICTWO MIRA 

Tego dnia na progu powitała ją jedynie martwa cisza. W kuchni Nora widzi zwłoki matki, w sypialni leży martwy nieznajomy mężczyzna, a po jej malutkiej córeczce nie ma śladu.
Policyjne śledztwo zostaje umorzone, ale Nora odkrywa, że rozwiązania sprawy trzeba szukać w przeszłości.
Jedzie do Amsterdamu, skąd pochodzili jej rodzice, by zgłębić mroczne tajemnice sprzed kilkudziesięciu lat.


 WYDAWNICTWO PRÓSZYŃSKI I S-KA

Hanka – owoc romansu matki z żonatym mężczyzną – wiedzie bardzo skromne życie w bieszczadzkiej wiosce, dopóki na jej drodze nie staje przyrodnia siostra, o której istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Spokojna dotąd egzystencja bohaterki w jednej chwili staje na głowie, a ona sama niespodziewanie ląduje w samym centrum światka stołecznych celebrytów. Czy wychowana na głębokiej prowincji dziewczyna podoła wyzwaniom, czy też położy uszy po sobie i bogatsza o niecodzienne doświadczenia powróci na stare śmieci?

WYDAWNICTWO PRÓSZYŃSKI I S-KA

Sieć zatok wdzierających się w wybrzeże Ameryki staje się miejscem pochówku młodych niewinnych kobiet. Policja znajduje ciało za ciałem. Ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego prócz straszliwych męczarni, jakimi zakończyło się ich życie. Ktoś wytrwale je tropił, a potem porywał i torturował – zdeprawowany zabójca obdarzony sprytem, któremu dorównuje jedynie jego okrucieństwo i żądza krwi. Ale śmiertelna seria dopiero się zaczęła, a kolejne zabójstwo będzie najbardziej szokujące ze wszystkich…

WYDAWNICTWO BUKOWY LAS 
Sutter Keely to zabawowy gość, który rozrusza największego sztywniaka. W szkole nie jest orłem, kończy właśnie liceum, ale nie planuje studiów i prawdopodobnie spędzi większość życia, składając koszule w sklepie z męską odzieżą.
Trudno. Ważne, że miasto jest pełne dziewczyn, a dzięki alkoholowi życie potrafi być absolutnie fantastyczne. Pewnego ranka po nocnej balandze Sutter budzi się na obcym trawniku i poznaje Aimee. Aimee nie wie, o co chodzi w życiu. Aimee to towarzyska porażka. Aimee potrzebuje pomocy, więc bohaterski Sutterman podejmuje wyzwanie. Ma plan: pokaże jej, na czym polega dobra zabawa i puści ją wolno, gdy będzie gotowa żyć pełnią życia. 

 WYDAWNICTWO AKURAT

Kiera i Kellan muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ich miłość przetrwa trudną próbę, jaką jest życie w blasku fleszy i w centrum zainteresowania fanów, a zwłaszcza fanek. W dążeniu do szczęścia przyjdzie im zmierzyć się z ludzką podłością, chciwością i nieuczciwością. Światem rozrywki rządzi tylko jedno prawo – prawo zysku. Czy oznacza to konieczność rezygnacji z ideałów i szlachetnych celów? Czy dwoje młodych ludzi będzie musiało złożyć łączące ich uczucie na ołtarzu bezwzględnego show-businessu?


WYDAWNICTWO CZARNA OWCA

Młoda Amerykanka Barbara Clarissa zleca prywatnemu detektywowi obserwację swojego męża Jaana G. Hennana. Nie podaje konkretnych powodów. Kilka dni później zostaje znaleziona martwa w pustym basenie. Podejrzenie pada na męża, lecz ten ma niepodważalne alibi. Okazuje się jednak, że nie jest on kryształową postacią.    
Śledztwo podejmuje komisarz Van Veeteren. Sprawa niestety nie zostaje rozwiązana. Dopiero po piętnastu latach pojawia się nowy trop. Czy zagadka w końcu się wyjaśni?


WYDAWNICTWO CZWARTA STRONA
Witaj w świecie, w którym najbliższa Ci osoba staje się Twoim wrogiem, a każda podjęta decyzja może być ostatnią w życiu. W świecie, w którym łzy szczęścia mieszają się z zapachem krwi.
Dla Helen Grace praca w policji jest wszystkim. Dla mordercy, którego tropi, śmierć to gra. Zdeterminowana, twarda, ale też skrzywdzona Helen będzie musiała zagrać z mordercą według jego reguł. Ene, due, śmierć to mroczny i trzymający w napięciu thriller, który zmiażdży twoje poczucie bezpieczeństwa.
Zagrasz?


   Niech będzie, że tyle wystarczy, bo mama powtarzała, że nie należy być pazernym. Poza tym niedługo będzie i Dzień Dziecka to wtedy poproszę o nową porcję (wszak dzieckiem jest się całe życie prawda, króliku?)
   Zaznaczam, że byłam  (nie)grzeczna i życzę Ci Wesołych i Uszatych Świąt!

    A co Wy, moi drodzy blogowicze, chcielibyście dostać? Zaszalejcie, proście o co chcecie. W wiklinowym koszyku dużo miejsca, zmieszczą się i prezenty dla Was.

   A i pytanie - oglądacie/ oglądaliście serial "Once upon a time"? Szukam innych fanów, bo nie mam z kim go przeżywać a zaczęłam właśnie drugi sezon. I sami wiecie - Śnieżka, Regina i przede wszystkim Rumplestiltskin - tego wszystkiego nie można dusić w sobie.

17 mar 2015

"Domek dla lalek" David Hewson

   Domagacie się ostatnio w komentarzach recenzji kryminału, czegoś mniej babskiego i płaczliwego. Chcecie, macie, lubię sprawiać Wam przyjemność i jestem na Wasze rozkazy.

   Peter Vos jest amsterdamczykiem i ma psa, który uwielbia jeździć w wiklinowym koszyku umieszczonym z przodu roweru swojego pana. Pies pochodzi z dumnego gatunku terrierów i zawsze podczas jazdy wystawia pyszczek do przodu i szczerzy zęby w psim uśmiechu, zachwycając turystów, którzy przyjechali do holenderskiej stolicy. Jego właściciel, Vos, nie wzbudza zachwytu w nikim. Nie uśmiecha się, nie cieszy z powodu ładnej pogody i zazwyczaj trzyma się od turystów jak najdalej. Od kiedy trzy lata wcześniej porwano jego nastoletnią córkę, Annelise, Vos stał się odludkiem i samotnikiem. Rozstał się ze swoją długoletnią partnerką, matką dziewczyny, która niedługo później wyszła za mąż za ambitnego polityka i stała się macochą dla innej nastolatki, Katji. Vos porzucił pracę na policji, kupił starą łódkę i na niej zamieszkał, za jedynego przyjaciela mając psotnego psa.

    Gdy zostaje porwana Katja, córka zastępcy burmistrza, żądnego władzy Wima Prinsa, Vos postanawia wrócić do służby, by pomóc miejscowej policji a tym samym przybliżyć się do poznania prawdy o zaginięciu Annelise.
   Równocześnie obserwujemy walkę o dwa ważne 'stanowiska' w Amsterdamie – o stołek polityczny i przywództwo w ulicznych gangach. O pierwsze z tych stanowisk zawzięcie walczy ojciec zaginionej Katji, który nie przejmuje się zbytnio zaginięciem swojego jedynego dziecka, chce tylko, by nie zaszkodziło to jego przyszłej kampanii. O wpływy w amsterdamskim półświatku walczy młody Jimmi Menzo i doświadczony Jensen, który jako szef gorszej części miasta zachowywał jako taki porządek i starał się nie wchodzić policji w drogę. Jensena i Vosa łączy coś na kształt dziwacznej przyjaźni, pełnej zrezygnowania i braku zaufania; mimo to jednak są w jakiś sposób sobie bliscy i rozumieją się doskonale. 

   Ta trzy wątkowa powieść ma wspólne dno i z każdym kolejnym rozdziałem mamy możliwość zbliżyć się do rozwiązania całej zagadki. Drogi polityków, gangsterów i policji łączą się, gdy niewiadome zło uderza w to, co jest dla nich najcenniejsze - ich dzieci. Muszę tutaj nadmienić, że ostatnio trafiam na książki, gdzie tej miłości w relacji rodzic- dziecko jest aż nadto ("Już czas") lub nie ma jej prawie wcale ("Althea & Oliver"). W "Domku dla lalek" spotykamy się też z tymi dwoma skrajnymi typami rodzicielstwa.

Pan autor
   Książki Davida Hewsona mają to do siebie, że należy się w nie odpowiednio wczuć, dać autorowi trochę czasu, by porwał nas z całym impetem między amsterdamskie uliczki. Niezwykle pomocne są w tym krótkie rozdziały, które dawkują natłok informacji i pozwalają powoli wczuwać się w prozę Hewsona. Ja osobiście dopiero po kilku stronach przyzwyczaiłam się do jego stylu pisania i teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że David pisze świetnie; potrafi dawkować emocje a budowanie napięcia wychodzi mu mistrzowsko. I potrafi wyprowadzać czytelnika w pole co przy kryminałach i thrillerach (dla mnie „Domek dla lalek” to połączenie tych dwóch gatunków) jest największą zaletą. 
(Lekki spojler) – gdy zostaje znalezione ciało młodej kobiety, spodziewałam się, że będą to zwłoki Annelise lub Katji, jednak autor wiedział jak sprawić, żebym przecierała oczy ze zdumienia.

   Tytułowy „Domek dla lalek” istnieje naprawdę i należał niegdyś do Petronelli Oortman. Mierzy on ponad dwa metry wysokości a jakoś jego wykonania zachwyca do dzisiaj; w domku znajdziemy nawet miniaturowe żelazko czy praskę do bielizny. Mówi się, iż domek ten miał być zrobiony dla samego Piotra Wielkiego, jednak zrezygnował on z zakupu ze względu na cenę. Obecnie można podziwiać go w muzeum Rijksmuseum w Amsterdamie (naczytane.blogspot.com uczy i bawi.)

   Hewson poświęcił owemu domkowi nie liche miejsce w książce – z kartonu przedstawiającego domek, zrobiono trumienkę, którą wysłano do Vosa, gdy została porwana jego córka. Od tamtej chwili byłego inspektora dręczyła myśl czy było to przypadkowe postępowanie porywacza czy chciał mu coś przez to powiedzieć.  

    Mimo że Amsterdam w "Domku dla lalek" nie jest pokazany jako miasto miłe i otwarte dla turystów, to mam ochotę go zwiedzić i poczuć jego atmosferę. Nawet i tej mroczniejszej strony.

Za możliwość recenzji dziękuję wydawnictwu 
 Co życzycie sobie na kolejny raz? Obyczajówka, kryminał, thriller, film czy nie daj Boże „50 twarzy Grey'a”? Piszcie.

15 mar 2015

"Już czas" Jodi Picoult - moja książka roku

"Jeśli myślisz o kimś, kogo kochałeś i straciłeś, to jakbyś z nim był.
Reszta to szczegóły."

   „Już czas” to książka mojej ukochanej autorki, wydana w tamtym roku. Jednak czytam ją dopiero teraz, bo wystraszyłam się kilku negatywnych recenzji na jej temat; że to już nie ta Jodi, że czegoś w tej książce brakowało. I wiecie co? To faktycznie już nie ta Jodi – to Jodi na wyższym poziomie. 

   Jenna ma trzynaście lat i na własną rękę postanawia odnaleźć swoją matkę, która zaginęła tuż po tym, jak w rezerwacie dla słoni, prowadzonej przez ojca Jenny, została stratowana jedna z pracownic. Nastolatka szuka pomocy u byłego detektywa, który zajmował się tą sprawą i u upadłej jasnowidzącej, która utraciła swój dar. Rozważają wiele scenariuszy wypadków tamtej nocy a każde z nich liczy na coś innego; Jenna na odzyskanie matki, detektyw Virgil na zamknięcie sprawy, która pchnęła go na dno a wróżka Serenity chce po prostu podarować dziewczynce trochę ulgi. Razem odkrywają historię, która wygląda zgoła inaczej niż wydawało się im wszystkim. W międzyczasie stają się nie tylko towarzyszami podróży, ale i przyjaciółmi uginającymi się pod trudną i bolesną prawdą. 

„Słonie potrafią bezbłędnie określić kto im sprzyja, a kto wręcz przeciwnie. Tymczasem my, ludzie, nadal włóczymy się po nocach w ciemnych zaułkach, dajemy się nabierać na piramidy finansowe i pozwalamy wciskać sobie kit w komisie samochodowym.”

   Ostatnimi laty Jodi Picoult oddaje niezwykły pokłon w stronę zwierząt i wplata je w swoje książki. Pozwala nam je bliżej poznać i to dzięki niej wiem dlatego wieloryby śpiewają pieśni swoich matek, wilki wspólnie wychowują swoje młode a słonie odczuwają żałobę. 

   Picoult często w swoich książkach porusza tematy kontrowersyjne; w "Już czas" pojawia się coś, o czym pisała już w poprzednich częściach - ludzka dusza, życie pośmiertne, jasnowidzenie i czary. Trzeba przyznać, że jest ona niezwykle konsekwentna w tym temacie i odnoszę wrażenie, że szczerze wierzy w to, co kreuje w książkach. A mianowicie to, że każda dusza podlega reinkarnacji; istnieje by tylko na chwilę znaleźć się w ludzkim wcieleniu i w nim istnieć a następnie ruszyć dalej. Nie istnieje coś takiego jak niebo - po prostu wędrujemy dalej, rzadko spotykając kogoś z poszczególnych żyć. Czy wobec tego tak naprawdę wszyscy jesteśmy skazani na samotność? 

„Do tego tak naprawdę sprowadza się ludzki żywot. Same powtórki, szanse, aby wszystko naprawić. Albo przeżyć na nowo.”

   Nie wiem czy to prawda, że nasze dusze ciągle wędrują. Jeśli jednak tak jest, to dusza Jodi z pewnością wiele przeszła a teraz opisuje to wszystko w swoich książkach dając nam namiastkę żyć, których nie znamy z rzeczywistości. Pięknych żyć, pomimo wszystkich kłód rzucanych bohaterom pod nogi.
 
   Gdybym miała opisać książki Jodi jednym słowem to powiedziałabym, że są one delikatne. Czytając je, "słyszę" nad uchem miły głos opowiadający mi niezwykłą historię; głos aksamitny, przytulny, który mnie uspokaja i otula swoim ciepłem.
   Zauważyłam w jej książkach jeszcze jedno - zawsze stawia matki na piedestale, zaznacza, że bycie nią jest największym przywilejem od natury, chociaż często los rozdziela te dwie osoby, które są sobie na świecie najbliższe - matkę i jej dziecko. Uczucia macierzyńskie to nie tylko domena homo sapiens. Słonce grzebią swoje młode i odczuwają żal po ich śmierci; wilczyce gotowe są odłączyć się od stada, by pozostać przy swoim potomstwie. Naukowcy od lat badają DNA nasze i innych gatunków, próbując określić ile mamy z nimi wspólnych genów i jak bardzo się różnimy na poziomie biologicznym. Mówcie co chcecie, ale żadne wyniki DNA nie przekonają mnie, że ludzka matka bardziej kocha swoje dziecko niż słonica czy lwica. Uczucie do potomstwa wpisane jest duszę każdego gatunku.

„Podobnie było w Botswanie, gdzie zobaczyłam jak przewodniczka stada natyka się na lwicę leżącą obok ścieżki dla słoni, pośrodku której bawiły się jej młode. Zwykle na widok lwa słoń atakuje, gdyż postrzega to zwierzę jako zagrożenie, lecz tym razem przewodniczka odczekała cierpliwie, aż lwica oddali się wraz z potomstwem. Fakt, lwiątka nie były groźne, choć miało się to zmienić w przyszłości. Lecz chwilowo były tylko czyimiś dziećmi.”

   Nie potrafię napisać złego słowa o Jodi. Dla mnie to kwintesencja definicji wspaniałego pisarstwa. Zazdroszczę jej talentu, umiejętności dobierania słów i tworzenia z nich historii, które zapierają mi dech w piersi i zachwycają za każdym razem.
  Jeśli wierzycie w mój czytelniczy osąd, to sięgnijcie po jakąkolwiek książkę Jodi Picoult - jestem prawie pewna, że pokochacie ją równie mocno jak ja. 



11 mar 2015

"Althea & Oliver" - u mnie bez szału

   „Althea & Oliver” to książka dla młodzieży i wiadomo, że wobec tego będziemy mieli do czynienia z wątkiem miłosnym. Jednak dużym plusem książki jest to, że oprócz owego wątku, autorka pochyliła się nad problemem nieznanej mi dotąd choroby, nazwanej zespołem Kleinego- Levina. Objawia się tym, że cierpiący na ów syndrom bez żadnego ostrzeżenia zapadają w sen, który może trwać tygodniami. Problem dotyka głównie chłopców w okresie dojrzewania i obecnie choruje na niego jedynie tysiąc osób na świecie.

   Pomyślcie, jakby to było straszne uczucie – przespać swoją młodość. Położyć się spać w czerwcu a kiedy otworzycie oczy, odzyskacie świadomość, okazuje się, że to już sierpień, że dwa miesiące spędziliście w krainie bezsensownych snów.

   Akcja książki ma miejsce w połowie lat 90, chociaż nie czuło się tak bardzo tego klimatu ubiegłej dekady. Być może to wina tego, że w Polsce inaczej się odczuwało tamten czas niż w Ameryce?  Brakowało mi tej swobody, tego powiewu świeżości, nowości, który był wtedy u nas. Szczerze mówiąc, większość książki mogłaby mieć miejsce i w czasach współczesnych, nie widać jakiejkolwiek różnicy. 

  Najbardziej w „Althei & Olivierze” zirytował mnie fakt, że matka chłopca wprawdzie zabierała go do lekarzy, próbowała ustalić co mu jest, ale wszystko to robiła bez … zaangażowania? Kiedy zapadał w sen, ona po prostu siedziała w domu, paliła papierosy i czekała aż się przebudzi. Wprawdzie matką nie jestem, ale gdyby moje dziecko zasypiało na tygodnie, poruszyłabym niebo i ziemię, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Wystawałabym pod gabinetem każdego lekarza, który mógłby mi pomóc, szukałabym informacji w książkach (pamiętajmy, że to lata 90, wujek Google by nie pomógł za bardzo), ba! poszłabym do gazet, żeby nagłośnili tą sprawę, by ktoś mi pomógł. Ten jej spokój nijak nie pasował mi do postaci matki. Zachowywała się jakby średnio ją obchodziło co dzieje się z jej synem.


„- Zła wiadomość, Olivierze, jest taka, że to się znowu powtórzyło. Dobra jest taka, że lekarze nie wiedzą, co ci jest – mówi Nicky [matka].”

   Jest jeszcze i wspomniany wątek miłosny, to, co najbardziej przypadło mi do gustu w debiucie Cristiny Moracho. Czytanie o nastoletniej miłości ma to do siebie, że tą książkową odbieramy podobnie jak tą przeżytą przez nas samych. Początki związku dwójki głównych bohaterów są dla mnie niezwykle delikatne, pełne śmiechu, niewiadomej, odrobiny szaleństwa i zatracenia. I właśnie pisanie o takich sprawach wychodzi autorce wyśmienicie. Kiedy przekazywała nam relację, którą stworzyła między Altheą a Olivierem, robiła to idealnie, z wyczuciem i odpowiednimi emocjami (których zabrakło u matki, że się tak przyczepię.)


„Althea odwraca głowę. Podnosi okulary i mrugając, spogląda w stronę Oliviera, który zmusza się do uśmiechu. Chwilę później dochodzi do siebie, uświadamia sobie, że cieszy się na jego widok, i zrywa się na równe nogi (…).

Kiedy jest już na ziemi, robi dokładnie to, czego się spodziewał, czyli obejmuje go za szyję i przyciąga do siebie. Jego czoło spoczywa na jej ramieniu.” 
 
   Debiuty rządzą się swoimi prawami; mają upust w ocenie z racji tego, że ich autorzy dopiero uczą się obycia z piórem (czy raczej z klawiaturą.) Cristina Moracho z pewnością zadziwi nas jesz
cze nie raz i stworzy wiele fascynujących powieści. Mi jednak na razie nie jest po drodze z jej stylem; podczas czytania coś mnie w tej książce uwierało, uparcie nie dawało mi spokoju. Podobnie mam z Murakamim, którego kochają miliony a ja jakoś nie mogę 'poczuć'.
 
   Sądzę, że w tym przypadku będzie to sytuacja podobna do tej z książką „Hopeless”. Każdemu się podobała, każdy się zachwycał a u mnie nie wywołała potoku łez i nie zawładnęła moim sercem. I tak czuję, że „Althea & Oliver” to ta sama bajka; zachwyci Was ta książka, chociaż w mojej ocenie wypada przeciętnie. Może mam w sobie za mało empatii, może jestem nieczuła na takie sprawy, albo po prostu „sorry, to nie mój klimat”. Cristina Moracho mnie nie oczarowała, chociaż wierzę, że z książki na książkę będzie lepsza i tchnie więcej emocji w swoich drugoplanowych bohaterów (tak, nadal czepiam się matki Olivera.) Ani Wam jej nie odradzam ani nie polecam – zdajcie się na własną intuicję. 

Za możliwość przeczytania dziękuję wydawnictwu 

 

9 mar 2015

Wywewnętrzniam się i podaję wyniki konkursu

    Z góry uprzedzam, że post pisałam w środku nocy i w sumie nie wiem co mną kierowało. Mam pewne wątpliwości, czy chcę się aż tak odsłonić, ale w sumie raz się żyje (potem tylko straszy.) Niech to będzie preambuła wstęp do wyników konkursów (oczywiście jestem świadoma, że znajdą się tacy, którzy zerkną tylko na wyniki. Uroki blogosfery.)

   Cofnijmy się dziesięć lat wstecz – miałam całe 13 lat i oczywiście każdy mój problem był nierozwiązywalny. Prowadziłam bloga, miałam trzy najlepsze przyjaciółki na świecie, królika, kanarka i słuchałam piosenek Farby. Ubierałam się tak, że dzisiaj aż wstyd mi wspominać i kazałam przyrzec przyjaciółce, że walnie mnie w tyłek jeśli kiedykolwiek ubiorę rurki. Nienawidziłam wszelakich sałatek i warzyw; w sumie to nie wiem czym ja wtedy się odżywiałam. A, wiem- do gimnazjum zawsze nosiłam batonika Mars i jadłam go zawsze na trzeciej przerwie. Chyba tak przez dwa lata dzień w dzień go jadłam.
Killerplize - mi się podobał ten najniższy. Wstyd.
   Byłam zafascynowana Harrym Potterem, nawet pisałam opowiadania i byłam nimi zachwycona, że takie one dojrzałe i w ogóle. Wiersze pisałam i nawet wygrałam kilka konkursów na 'młodego poetę' czy coś w tym guście. I chyba w tamtym okresie założyłyśmy z przyjaciółkami bloga, w którym wcielałyśmy się w członków zespołu Killerplize i opisywałyśmy nasze wydumane życie. 

   Byłam zakochana a obiekt westchnień oczywiście nawet o tym nie wiedział, a ja, jak rasowa początkująca nastolatka nie pisnęłam ani słowem. Zamiast tego umówiłam go z moją koleżanką (od zawsze miałam złote serce.) Marzyło mi się, że będę wielką pisarką, weterynarzem a co najważniejsze, marzyło mi się, że zawsze będę miała przy sobie swoje dziewczyny.

  Teraz jest ze mnie stara dupa. Mam 23 lata, nie jestem ani wielką pisarką, ani weterynarzem, kilka lat temu pochowałam królika i kanarka (który przeżył godne 16 lat), nie słucham już Farby i nie pisuje opowiadań. Uwielbiam rurki (a koleżanka nie wypełniła obietnicy, że mnie w zad walnie.)
    Stałam się pyskata. Poznałam wielu nowych ludzi, popełniłam kilka błędów, kilka grzeszków, zrobiłam kilka dobrych rzeczy. Przejmuję się opinią innych (chociaż to ukrywam), lubię chodzić na obcasach (chociaż stopy bolą), lubię się podobać (komplementy kolekcjonuję tak jak inni listy od ukochanego) a szczęście ma dla mnie zapach wiosny. Nadal jestem panną i nadal jestem zafascynowana Harrym Potterem. Prawdopodobnie zostanę prawnikiem a przynajmniej jestem na dobrej drodze, żeby nim zostać. Robię prawo jazdy, żeby być niezależną. Jestem zbyt miła i nie potrafię odmawiać – jeśli mnie o coś poprosisz, prawdopodobnie zgodzę się tylko dlatego, żeby nie robić Ci przykrości (i proszę, nie proście mnie teraz, żebym Wam wysyłała pieniądze, bo pewnie to zrobię.)
   Z wielkiej przyjaźni utkanej mocną nicią zostały tylko nici. Z czwórki zostałyśmy dwie i chyba dobrze nam w tej komitywie, chociaż nikt by się nie spodziewał, że właśnie nasza dwójka wytrwa. Mam mniej kompleksów niż za młodu. Z blondynki stałam się brunetką i to zdecydowanie mój kolor. Okulary porzuciłam na rzecz soczewek, chociaż oczy się zaczynają mi buntować. Recenzuje te książki, ale mam coraz częściej potrzebę napisać coś od siebie. Chyba na tyle Was polubiłam, że chcę dać się poznać. Nadal nie odnalazłam swojego miejsca na ziemi, ale jestem szczęśliwa.

   A co za dziesięć lat? Pewnie nadal będę nosiła szpilki, czytała książki, będę miała zwierzaka, szczęście nadal będzie dla mnie miało zapach wiosny. Może w końcu przejdzie mi niechęć do Marsów a w modzie znowu będą dzwony i będę patrzyć ze wstrętem na rurki. 
    Teraz proszę o zamknięcie oczu, bo pokażę Wam moje zdjęcie! A nawet dwa:

Tak było w 2011/ Tak jest obecnie

   Na obu zdjęciach obcięty ten sam kawaler, który nawet facebooka nie ma, bo nie chce się publikować. Kto wie, może za dziesięć lat też będę miała z nim zdjęcia?

   A teraz to, na co czekacie - wyniki. Po długim i dogłębnym tentegowaniu w głowie ogłaszam wszem i wobec, że zwyciężył ten cytat: 

"Słowa przecież rosną dopiero w człowieku razem z nim. Wytapiają się jak z rudy z jego trosk, udręk, łez. Nikt nie otrzymuje ich w darze tylko dlatego, że się urodził, gdzie, kiedy. Ceną słów jest nasz los."

    Kathy Leoniu (to się odmienia?) gratuluję! Zestaw nr I powędruje do Ciebie.

   Co się tyczy losowania, to, jako, że zepsuł mi się aparat, musicie uwierzyć na słowo, że maszynka losująca (pamiętacie ją z poprzedniego konkursu?) wylosowała tym razem Mirabelkę! (wprawdzie marzył Ci się zestaw nr I, ale mam nadzieję, że będziesz jednak zadowolona.)

Gratuluję dziewczynom (swoje dane prześlijcie na adres tosia.antonina@o2.pl) a pozostałym uczestnikom obiecuję, że niedługo pojawi się nowy konkurs i jeszcze lepsze nagrody! 

I dziękuję, jeśli przetrwaliście to moje gadanie o niczym w sumie. Wiem, że dzisiaj jest chaotycznie i wszystko na kupie, ale chyba tego potrzebowałam. Następnym razem pojawi się już recenzja, więc bądźcie spokojni!

5 mar 2015

"Tengu" Graham Masterton i klucz do szczęścia.

   Kto czytuje książki Grahama Mastertona wie, że jego styl pisania jest niezwykle specyficzny i trzeba umieć się w niego wczuć. Jednak ten niewielki wysiłek ze strony czytelnika przynosi w efekcie smaczną i mocną lekturę.

   „Tengu” zostało wydane w roku pańskim 1983, czyli w czasach kiedy horrory i thrillery nie miały nic wspólnego z komputerami i nowoczesną technologią. Lubię książki z tamtych lat, bo sięgając po nie wiem, że mogę liczyć na dobre, „stare” straszydła a nie na cybernetowego, nowoczesnego potwora, który nie wiadomo skąd się wziął. 

   Słowo „tengu” oznacza z japońskiego potężne demony. U Mastertona młodzi, silni Japończycy zgadzają się, by prowadzić na nich eksperymenty medyczne, w efekcie których stają się maszynkami do zabijania, nie mającymi wolnej woli. W sumie, to nie mają oni niczego poza siłą – ani moralnych zasad, ani rozumu, ani krzty zdrowego rozsądku. Całą operacją sterują niepozorni z pozoru (a co, ładnie to brzmi) obywatele i za pomocą lekkiego przymusu werbują bogatych przedsiębiorców, którzy mogą służyć im radą i pomocą. Finansową, oczywiście.
   Książka jest bogata w różnorakie postaci; od zdradzanej i pijącej żony, poprzez przygłupiego detektywa, który brutalne zabójstwa przypisuje gorylowi, na czarującym i przerażającym równocześnie panu Esmeralda kończąc.
   Czytając opinię o „Tengu” na lubimyczytać.pl byłam zdziwiona niepochlebnymi uwagami innych czytelników. Później jednak uświadomiłam sobie, że ja przecież zawsze podchodzę do Mastertona inaczej niż większość osób. Mając w pamięci to, że jest on Brytyjczykiem, po jego książkach zawsze spodziewam się tego specyficznego angielskiego humoru, który trudno jest zrozumieć. To co dla innych jest skrajną głupotą i nieprzemyślanymi decyzjami autora, dla mnie jest genialnym sarkazmem. W ogóle to w moim odczuciu, jego horrory mają wiele wspólnego z groteską, zahaczają o humor i kpinę. Są oczywiście fragmenty, gdzie trup kładzie się gęsto a tkanka mózgowa i inne wewnętrzne organy wylatują z ludzkiego ciała, jednak stronę później napotykamy dialog lub zdanie, które momentalnie rozładowuje napięcie. Bo jakże można czuć makabrę w towarzystwie zdania: 

„Gdyby żona nie włożyła mu rano plasterków cebuli do kanapek z kiełbasą, policjant Ed Russo nie zginąłby.”

   Pisząc teraz tą recenzję dochodzę do wniosku, że na tym chyba polega szczęście w życiu. Na tym jak postrzegamy i jak nastawiamy się do poszczególnych spraw; ci, którzy oczekiwali horroru i na niego się nastawili, są niezadowoleni i będą psioczyć na biednego Brytyjczyka. Natomiast ci, którzy podeszli do „Tengu” z dystansem, nie oczekując zbyt wiele i dając się porwać lekturze, dostali to, czego chcieli - mile spędzony czas.
Być może właśnie odnalazłam klucz do szczęścia i teraz wszyscy zapomnimy co to smutek i nieszczęście? Wystarczy tylko zmienić nastawienie. Zamiast narzekać, że pada deszcz i do wiosny jeszcze daleko, mogę się cieszyć, że mam jeszcze trochę czasu, żeby popracować nad swoją figurą nim założę szorty i pokażę nogi. Mogę też cieszyć się wstając o 6 rano, że będę miała dłuższy dzień a nie psioczyć, że to pogańska godzina i że życie jest niesprawiedliwe.
Łatwe, prawda?
Dziękuję Ci, panie Grahamie Mastertonie! Gdyby nie „Tengu” nie wpadłabym na to!

Patrzcie jaki dumny z mojego rozumowania!
    Wracając jednak do książki – nie znajdziecie tutaj powieści mrożącej krew w żyłach, która sprawi, że będziecie podskakiwać za każdym razem, gdy ktoś przejdzie korytarzem. Są jednak mocne fragmenty, które z pewnością pobudzą Waszą wyobraźnię (moją pobudziły bardzo, bo byłam na sekcji zwłok i wiem jak to wszystko się prezentuje w realu – niezbyt przyjemny widok.) Polubicie postacie, bowiem każda z nich ma cechę, którą da się lubić, nawet wspomniany wcześniej pan Esmeralda, który mimo całej swej bezwzględności potrafi być niezwykle miły. 
   I jeżeli podejdziecie do "Tengu" bez należytej powagi, która się należy książkom znanych pisarzy, to będziecie zadowoleni. 

PS - Wiele z Was pytała mnie jaki tytuł nosiła ta tajemnicza książka numer 9 z poprzedniego miesiąca. O przyjaciółkach, która jedna umierała na raka i zażądała od drugiej, by zastąpiła ją w małżeństwie i macierzyństwie. Tytuł to "Twoja kolej" a autorką jest Pamela Ribon. 

Za egzemplarz "Tengu" dziękuję wydawnictwu 

1 mar 2015

Podsumowanie lutego i marcowe plany

Oj, ciężki to był miesiąc, ciężki. Choroba, prawo jazdy (tak, ciągle będę Was męczyć tym tematem), sesja, wesele znajomych (to akurat jedna z przyjemniejszych atrakcji lutego)... Wszystko to spowodowało, że te 28 dni minęło mi w okamgnieniu.

W tym miesiącu przeczytałam takie książki:
  1. „Błękitna pustka”- Jeffrey Deaver
  2. „Pewnego razu w Paryżu” - Diane Palmr
  3. „The 100” - Kass Morgan
  4. „W milczeniu” - Erica Spindler
  5. „Największy lęk” - Linwood Barclay
  6. „Prowincja pełna snów” - Katarzyna Enerlich
  7. „Podróż bezślubna” - Julia Llewellyn
  8. „Babskie gadanie” - Izabela Pietrzyk
  9. I książka, której tytułu nie mogę sobie przypomnieć a pożyczyła mi ją moja Justynka. Ogólnie chodziło w niej o dwie przyjaciółki i jedna z nich chorowała na raka i zażądała od tej drugiej, żeby ona po jej śmierci zajęła jej miejsce. Dosłownie- żeby wyszła za mąż za jej męża i wychowywała jej córkę.

W ostatnim miesiącu odwiedziło mnie 4, 319 osób. Najchętniej czytaliście recenzję książki „Największy lęk”. Jeśli chodzi o kraje odwiedzin to miewa się to tak:


Nadal oglądam serial Pretty Little Liars, chociaż pewnie w kolejnym tygodniu skończę nadrabiać odcinki i będę już na bieżąco. Widziałam też najnowszy odcinek Grey's Anatomy i płakałam na nim jak dziecko.
Nadal chodzę na siłownię - trzy razy w tygodniu po około dwie godziny. I efekty są! Pupa podniesiona, ramiona ładnie "zakreślone". Jeszcze nad brzuchem muszę trochę popracować, ale to kwestia czasu. No i najlepszy efekt ćwiczeń - endorfiny! Masa endorfin, które sprawiają, że chce się człowiekowi żyć.


 W marcu planuję oczywiście czytać. Mój stosik ma się tak -


wiem, wiem, niewyraźnie wygląda, ale dopadło go wiosenne przeziębienie.Wszystkie książki to egzemplarze recenzenckie i od góry:
1. "Domek dla lalek" - wyd. Marginesy
2. "Althea & Oliver" - wyd. Feeria
3. "Anatomia kłamstwa" - wyd. SQN
4. "Strefa skażenia" - wyd. SQN
5. "Tengu" - wyd. Rebis
6. "Hardcorowy romans" - Interia360
7. "Romanse wszech czasów" - wyd. Sfinks
8. "Wizje zagłady w literaturze" - wyd. Sfinks

A i najważniejszy plan na marzec - poukładać sobie wszystko w życiu.

Przypominam Wam o moim konkursie - O, TUTAJ