Strony

29 maj 2017

Umarli głosu nie mają. Piraci z Karaibów – Zemsta Salazara.


   Któż nie oglądał chociaż jednej z części tej kultowej serii, niech pociągnie spory łyk rumu. A kto nie był zachwycony przygodami Jacka Sparrowa (sic!, kapitana Jacka Sparrowa), Willa Turnera i Elizabeth Swan, niech wypije całą butelkę rumu, bo za to kara w postaci kaca być musi.

   Minęło siedemnaście lat od momentu, gdy Will Turner stał się kapitanem Holendra i gdy drogi trójki głównych bohaterów rozeszły się – wydawać by się mogło – na zawsze. Elizabeth urodziła syna, co dla nikogo, kto wyczekał końcowe napisy w trójce, zdziwieniem nie jest, Will obrósł w kalmary i inne urocze muszle a Jack… cóż, Jack pił rum i patrzył jak jego urok osobisty i chwała powoli gaśnie.

   Omijając szerokim łukiem część czwartą, która dla mnie była jedną, wielką pomyłką, od razu wskakuję od „Na krańcu świata” do „Zemsty Salazara”. Barbossa jest samozwańczym królem piratów, ma pod sobą kilka okrętów, opływa w bogactwo i zatrudnił nawet kilku grajków, którzy umilają mu wieczorne kolacje. Jack z koli hołubi nadal swoją Czarną Perłę, chociaż ta zamknięta jest w małej buteleczce i może tylko pomarzyć o rejsach na pełnym morzu.

  Nową postacią, która zawiruje losami bohaterów jest Henry, syn Elizabeth i Willa, chłopiec równie przystojny co ojciec i równie nierozgarnięty jak matka. Chce znaleźć Trójząb Posejdona, aby cofnąć klątwę, która zamknęła jego ojca na Holendrze i stworzyć w końcu prawdziwy dom z obojgiem rodziców. Ah, cóż za piękny cel, szkoda tylko, że chłopak ubzdurał sobie, że bez pomocy Jacka tego nie dokona.

   Szukając legendarnego kapitana, spotkał Carinę, która irytowała mnie jeszcze bardziej niż Swan w pierwszych trzech częściach. O ile Elizabeth męczyła mnie ciągle swoim nastawieniem „jestem damą, ale chcę walczyć, oh! jednak mnie ratujcie!”, tak Carina (uparcie kojarząca mi się z Karina z dowcipów) uważa się za wykształconą kobietę i nie wierzy w żadne nadprzyrodzone zjawiska. Uważa, że wszystko może ogarnąć wyćwiczonym rozumem, a gdy okazuje się, że jest w błędzie, jej przerażenie trwa około minuty, po czym znowu wraca do swoich obliczeń. Brawo! Każdy z nas, gdyby zobaczył na wpół martwych ludzi chodzących po wodzie, ciężko by się zszokował a nie poleciał liczyć w słupku odejmowanie.

   Najbardziej wyczekiwanym przeze mnie było spotkanie Jacka i Barbossy; chyba jako jedna z niewielu rzeczy w tym filmie, to akurat mnie nie zawiodło. Znienawidzeni przez siebie kompani jak zawsze stanęli ramię w ramię – chociaż niezamierzenie – aby pokonać Salazara, zombicznego hiszpańskiego kapitana, który zginął przez Jacka, kiedy ten był jeszcze zwykłym majtkiem a nie kapitanem statku. Swoją drogą, scenarzyści tym razem poszli po najmniejszej linii oporu i stworzyli anty-bohaterów łudząco podobnych do tych z „Klątwy Czarnej Perły”. Dziwni pod względem anatomicznym nieśmiertelni, którzy niestrudzenie polują na Sparrowa lekko się już przejedli i byłabym wdzięczna, gdy wpadli oni na coś lepszego, niż odgrzewany sprzed tygodnia schabowy.

   Poza tym, „główny zły” – kapitan Salazar świszczał niczym wieloletni palacz po przebiegnięciu kilometra i zamiast wywoływać tym trwogę i strach u mnie powodował lekką irytację. Chodząc świszczał, opowiadając świszczał, krzycząc świszczał i pluł krwią. W porównaniu z Jonsem z „Na krańcu świata” była to tak groteskowa postać, że nic dziwnego, że nikt nie brał go zbyt serio. Był bo był, ale ze strachu przed nim jakoś nie drżeli.

   
Trochę ze swojej charyzmy stracił Jack a w momencie, gdy panicznie wołał Henry’ego, starając się uratować mu życie, straciłam resztki wiary w tego dawnego Jacka, który wprost nie troszczył się o nikogo, tylko jakby od niechcenia pomagał Willowi czy Elizabeth. Te siedemnaście lat postarzało kapitana, jego poczucie humoru zblakło, żarty skupiały się tylko na sprawach łóżkowych a w dodatku jego – niegdyś rewelacyjne – skoki na linie stały się śmieszną parodią samych siebie.


   Podsumowując „Zemstą Salazara” nie jestem zachwycona. Jack stracił blask, syn Turnera był śliczny jak obrazek, ale lekko mułowaty a Carina przypinała mi Rey z „Gwiezdnych Wojen” – była zdecydowanie zbyt feministyczna jak na swoje czasy. Film w rewelacyjny sposób ratował Barbossa i jego wierna i oddana małpa. Ze świetnej serii tylko ta dwójka pozostała niezmieniona. Reszcie przydałoby się ściąć głowę. Gilotyną, którą wymyślili Francuzi a że wymyślili oni również majonez to - cytując kapitana Sparrowa - nie może być to nic złego. 


25 maj 2017

Jak docenić to, co minęło?


   Są takie książki, które mają w sercu czytelnika specjalne miejsce. Zazwyczaj są to książki znane, podniosłe, które zdobyły w jakiś sposób sławę; często wśród takich wyliczeń pojawia się „Mały książę”, „Alchemik” czy „Mistrz i Małgorzata”. W moim przypadku taką książką, specjalną, która sprawia, że nachodzi mnie refleksja o własnym życiu i która pokazuje, jak wiele się w nim zmienia – bezustannie, bez jakiejkolwiek pomocy z mojej strony, jest „Kilka dni z życia Alice.”

   Tak, to zwykła obyczajówka. I co więcej, jej akcja toczy się w Australii, a więc na kontynencie, gdzie wszystko chce cię zabić, nawet słodko wyglądający drzewny miś. Alice, główna bohaterka w wyniku wypadku na siłowni ubiła się w głowę i straciła pamięć – skasowała ze swoich wspomnień ostatnie 10 lat życia. Gdy obudziła się po wypadku, była przekonana, że ma 29 lat, wraz z mężem odnawiają ich nowy dom i spodziewają się pierwszego dziecka, którego po cichu nazywają Rodzynkiem. Ta dwudziestodziewięcioletnia wersja Alice jest radosna, nieco zbyt pulchna, lubi swoje długie włosy, jest zabawna i pełna nadziei na przyszłe życie. Problem w tym, że tak naprawdę kobieta ma trzydzieści dziewięć lat, trójkę dzieci, brzuch płaski jak deska, krótkie włosy i właśnie rozwodzi się ze swoim ukochanym Nickiem, który ledwo dziesięć lat temu był najważniejszą osobą w jej życiu.

   Nie tylko ona zmieniła się przez te lata; jej zachowawcza matka zaczęła chodzić na kurs salsy, jej babcia przeniosła się do domu szczęśliwej starości i zaczęła prowadzić bloga dla emerytek, a jej siostra po wielu bolesnych stratach zamknęła się w sobie i oddaliła od wszystkich.

   Oczywiście, ta dawna Alice nie chce się rozwodzić i będzie robiła wszystko, żeby posklejać swoje małżeństwo. Przecież to logiczne - kochają się, więc po co się rozwodzić? Pewnie powiedzieli sobie kilka zbyt gorzkich słów, zrobili sobie kilka razy na złość, ale wciąż musi łączyć ich równie gorące i żarliwe uczucie co kiedyś! Problem tylko w tym, że Nick nie zapomniał ostatnich lat i nie jest w stanie wybaczyć swojej żonie niektórych incydentów. 

   Jak poukładać sobie w głowie to, że zapomniało się sporej części swojego życia? Jak odnaleźć się wśród koleżanek, które kilka lat wcześniej budziłyby w Alice tylko irytację a teraz chodziła razem z nimi na siłownię, razem z nimi opiekowała się dziećmi i nawet spotykały się na babskie ploty? Jak pomóc siostrze, z którą nie miało się chyba zbyt dobrego kontaktu, bo było się zimną i podłą, cóż… suką? I jak kochać dzieci, których tak naprawdę się nie pamięta?

   Ta książka zawsze sprawia, że zaczynam się zastanawiać, jak zmieniło się moje życie przez ostatnie 10 lat i jak zmieni się przez kolejny taki okres. Dziesięć lat temu miałam 15 lat, nosiłam okulary, nie lubiłam swoich cienkich włosów a w szkole zawsze zamiast drugiego śniadania jadłam batona Mars i pojęcia nie wiem, dlaczego. Miałam wtedy trzy przyjaciółki i uważałam, że będziemy przyjaźnić się na wieki i że w wieku, w którym jesteśmy obecnie, będziemy już miały mężów, swoje domy, będziemy sławne i będziemy opiekować się swoimi dziećmi. Bo wtedy uważało się, że 25 lat to tak dużo! To już prawdziwa dorosłość!

   A co będzie za kolejne dziesięć lat? Pojęcia nie mam, ale za nic nie chciałabym być na miejscu Alice. Bo zapomnieć o swoim życiu, cofnąć się w czasie, podczas gdy cała reszta nadal wędruje w przyszłość to cholernie niesprawiedliwe. I ta książka uczy mnie tego, że jak zła byłaby przeszłość, jak złe wspomnienia by się w niej kryły, to dobrze, że ona jest. Bo nas kształtuje, uczy nas dorastania, zmienia nas a to jest dobre, bo nie można ciągle być takim samym i stać w miejscu.

   I polecam wam przeczytać historię Alice – kobiety, która zapomniała o dziesięciu latach swojego życia. Dzięki niej zaczęłam doceniać to, co minęło. Bo dzięki temu jestem w tym konkretnym miejscu, w tym konkretnym czasie z tymi konkretnymi osobami. 


23 maj 2017

Aktualizacja ślubna



   Trzeba zaktualizować co dzieje się w związku z moim ślubem, bo ten już za pięć tygodni a ja mam takie urwanie głowy, że – jak sami widzicie – trochę was zaniedbuję. Ale wraz ze zmianą nazwiska będę miała dla was więcej czasu, także spokojnie!

#Suknia
   Miałam z nią pewne problemy, bo pierwsza przymiarka zamiast mnie zachwycić, wywołała u mnie istne morze łez. Ze stresu schudłam dwa kilo, bo na zdjęciach z przymiarek suknia była dwukolorowa – biało, żółta. Teraz już jest jednokolorowa, ale odcień nie do końca jeszcze do mnie przemawia i muszę podumać co z tym fantem zrobić. Czyli albo się nastawić pozytywnie do niej i wierzyć, że będzie dobrze, albo rzucić to w cholerę i iść do ślubu w garsonce, niczym czterdziestoletnia rozwódka z czwórką dzieci na karku.

#Placki
   Byliśmy ostatnio zamówić placki na wesele. Jako że pani od ciast zna mojego narzeczonego, z czasów, kiedy jeszcze narzeczonym nie był, to powiedziała, żeby sobie wybrał jakie chciałby ciasta. Zaproponował wuzetkę i coś z galaretką i biedny został od razu zgaszony, że takie ciasta na lipcowe upały w ogóle się nie nadają. Zaproponował więc coś z jabłkami, ale i tym razem jego nadzieje i marzenia spełzły na niczym, chociaż obiecała, że postara się gdzieś mus z jabłek przemycić, co by go uszczęśliwić. Ma za to swój „chciejkowy” sernik. Z rodzynkami, które u mnie wywołują ból głowy. Naprawdę, jak zjem rodzynkę, to łapie mnie migrena.

#Menu
   Ustaliliśmy w końcu menu ślubne i o ile przy mięsach i zupach zgadzaliśmy się co do joty, o tyle w surówkach odbyliśmy małą, aczkolwiek zażartą kłótnię. Ja chciałam z białej kapusty i z marchwi, narzeczony – ćwikłę i wiosenną. Poszliśmy na kompromis. A żeby narobić wam apetytu to napiszę wam co będziemy jedli na obiad: rosół (obowiązkowy do picia), duet mięs pieczystych, czyli roladki z drobiu i schab pieczony z sosem, ziemniaki z masełkiem i koperkiem i do tego ćwikła i surówka z białej kapusty. A na deser szarlotka z lodami na ciepło. Pychota, prawda? Obym tylko się nie wybrudziła, jak to mam w zwyczaju.

#Pierwszy taniec
   Po wielu zmianach decyzji (moich) i po wielokrotnym przytakiwaniu (narzeczonego) wybraliśmy w końcu piosenkę i nawet zapisaliśmy się na kurs. Brawo my! Zatańczymy do klasyki – I love you, baby – Franka Sinatry.

#Księga gości
   Nigdy nie lubiłam wpisywać się do księgi gości, bo po prostu nie wiedziałam co mam tam napisać, ale z drugiej strony chciałam mieć pamiątkę ze swojego wesela. Stworzyłam więc ankietę weselną, co by pomóc zamroczonym alkoholem umysłom wpisać się do księgi i złożyć nam najlepsiejsze życzenia.

#Paznokcie
   Moja zmora, bo długo nie mogłam się zdecydować na jedne. Na pewno nie chciałam białych ani beżowych, bo beż to nijaki kolor i mi się nie podoba. Ostatnio razem z moją Basią – mistrzynią paznokciową, wymyśliłyśmy taki oto motyw, który prezentuje wam poniżej. Będą idealnie pasowały do reszty a przynajmniej tak stwierdziło paznokciowe jury.


#Alkohol
   A tutaj muszę się pochwalić. Wino bierzemy z lokalnej winnicy i specjalnie pod nas tworzone było wino różowe, moje ulubione. I nawet sam właściciel dotąd nieprzekonany do smaku tego trunku stwierdził, że jest pyszne i idealne na upały -  półsłodkie z lekko kwaskową nutą. Będzie pysznie, będzie winnie.

#Obrączki
   Już dawno kupione, czekają grzecznie w pudełeczku, z tym, że swoją muszę jeszcze lekko poszerzyć, bo teraz mój zaobrączkowany paluszek wygląda jak mało apetyczna parówka. W tym tygodniu muszę w końcu odwiedzić jubilera i załatwić tę sprawę, bo jak jeszcze na upał palce mi spuchną to i narzeczony, i ksiądz będą mi wtykać ten krążek na serdeczny palec. Swoją drogą postawiliśmy na białe złoto, półokrągły kształt.

   Musimy roznieść jeszcze trzy zaproszenia, 17 czerwca czeka mnie próbny makijaż, fryzura i panieński (trochę się obawiam, co mi te moje dziewczyny wymyślą) a potem mogę już spokojnie usiąść i stresować się tym pięknym nadchodzącym dniem.

   A, i ciągle czekam na Niebieski Notatnik od was – jeszcze dwie dziewczyny muszą się do niego wpisać a potem wróci do mnie! ^^


9 maj 2017

Polski Da Vinci


   Rozdawanie zaproszeń w pełni, więc z recenzją przychodzę do was z pewnym opóźnieniem, ale już jestem i mam dla was książkę nie byle jaką, bo samą polską wersję Kodu Da Vinci.

   Na Giewoncie znaleziono zwłoki nagiego mężczyzny. Widok to niecodzienny i przerażający, przynajmniej dla każdego normalnego człowieka. Komisarz Wiktor Forst jednak nie należy do najbardziej zrównoważonych pod słońcem osób i taki sposób morderstwa przyjął bez większych emocji. Zaintrygował się dopiero nieco później, gdy w jamie ustnej denata odnalazł starożytną monetę. A kiedy po dziesięciu minutach dowiedział się, że jest odsunięty od sprawy, uznał, że morderstwo to musi mieć nie tylko drugie, ale i trzecie dno. I zamiast potulnie podkulić pod siebie ogon i stawić się na komendzie, ten wziął pod ramię dziennikarkę jednej z największych stacji telewizyjnych i uciekł z miasta.

   Później akcja potoczyła się niezwykle szybko; Frost i Olga zostali uznani za zbiegów, musieli kryć się nie tylko przez policją, ale i przed funkcjonariuszami bardziej poważanych w naszym kraju służb. W końcu trafili za wschodnią granicę, gdzie nie spotkali się ze zbyt miłym przyjęciem a tajemnica, która rozpoczęła się dla nich na szczycie Giewontu stawała się coraz bardziej lepka i brudna.
Co mnie zaskoczyło to to, że Mróz pokusił się w „Ekspozycji” o wątek religijny. Czytając o związku monet umieszczanych w zwłokach ofiar z bratem Jezusa, Jakubem i sekretnym bractwem, nie mogłam nie myśleć o „Kodzie Da Vinci”. Ten zagraniczny tytuł stał się tak popularny i tak mocno wgryzł się w popkulturę, że obecnie każda książka jemu podobna narażona jest na dozę krytycyzmu, jeżeli nie podoła pierwowzorowi…

   To, co różni dzieło Browna od Mroza to przede wszystkim główny bohater. Tamten był zbyt… idealny, książkowy. Frost natomiast jest męską wersją Chyłki – inteligentny, ale niekiedy gburowaty tak bardzo jak panowie spoglądający łakomo na panie w krótkich spódniczkach. Introwertyczny, ale jednocześnie potrafił wykazać się wielką asertywnością i zjednać sobie ludzi. A co najważniejsze, przypodobał mi się jednym, często wypowiadanym przez siebie zdaniem –

PROSTA ZASADA MÓWI, BY GASIĆ TRWAJĄCE POŻARY I NIE PRZEJMOWAĆ SIĘ TYMI, KTÓRE DOPIERO WYBUCHNĄ.

   Idąc tym tropem rozumowania, Frost faktycznie mógł spać spokojniej, jednak nie raz narobił sobie o wiele większych problemów, skupiając się bardziej na tym, żeby przeżyć dane spotkanie z rosyjskimi agentami, niż przejmować się tym, co z nim zrobią za to, do czego się przyznał.

   Postać Olgi, dziennikarki, która podążała za Frostem była niestety zbyt blada; kontrast pomiędzy nimi był tak duży, że nagle zatęskniłam za Zordonem, który wprawdzie zachowywał się jak ciepłe kluchy z masłem, ale przynajmniej umiał powiedzieć coś sarkastycznego i pogrozić Chyłce palcem. Olga zachowywała się trochę jak zakochana nastolatka, co nie pasowało mi do tego, kim miała być – silną dziennikarką, która żadnej prawdy się nie boi. Poza tym zapach jej perfum był zaznaczany stanowczo za często.

   Podsumowując, „Ekspozycja” nie jest książką tak dobrą jak „Kasacja”, ale za to o wiele lepszą niż „Zaginięcie”. Dużo punktów dałam jej już na samym finiszu czytania, bo końcówka… cóż, mówiąc bardzo oględnie – wymiata.

Prywata
   Co do zaproszeń, to nie będę robić o tym osobnego postu, bo chyba szkoda. Napiszę tylko tyle, że osoby, które najmniej się spodziewały go dostać zareagowały najpiękniej, najserdeczniej i najszczerzej. Miód na serce, po maratonie irytacji. Zostało 52 dni, czekamy na słońce, bo w takie zimno to ja ślubu brać nie zamierzam!


2 maj 2017

Będę rolnikiem!


   W sumie powinnam powiedzieć, że jestem półkrwi rolnikiem, bo moja mama wychowała się na wsi a i ja miałam okazję przez sześć wspaniałych lat mieszkać w sielskim otoczeniu przyrody. Od małego budziło mnie pianie koguta o zbyt wysokim poziomie testosteronu, piłam mleko od naszej domowej, zdecydowanie za grubej krowy i miałam hopla na punkcie kóz. Naprawdę, ostatnio narzeczony oglądał moje zdjęcia z dzieciństwa i 25% z nich to byłam ja i kozy. Zdziwił się, lekko zaniepokoił, ale nadal mnie kocha, więc spokojnie, fotorelacji ze ślubu doczekacie.

   Teraz jestem mieszczuchem, chociaż nie ukrywam, że uwielbiam te chwile, kiedy wracam na wieś i na chwilę mam szansę powrócić do czasów dzieciństwa; sadzić w polu na wiosnę, zbierać na jesień, szukać jaj, które kury zniosły gdzieś w przytulnych i ciemnych zakątkach i sprawdzać czy małe kaczki – równie głupiutkie, co słodkie – nie postanowiły zanurkować w poidle dla kur. Przez pierwsze pięć lat życia byłam przekonana, że każdy ma swoje ziemniaki i cebulę i jak zobaczyłam, że ludzie kupują je w sklepie to przeżyłam niemały szok. Zresztą do dzisiaj zdarzyło mi się kupić ziemniaki jedynie raz w życiu. I czułam się z tym dziwnie.

   O pracach w polu wiem dość dużo. Wiem na przykład, że po zasianiu ogórków, trzeba je natychmiast przykryć włókniną, że kalarepa z pola smakuje o wiele lepiej niż ta sklepowa i że smak pomidora prosto z krzaka jest nieporównywalny z niczym innym.  Wiem, że maliny na zimę trzeba przyciąć, żeby na wiosnę pięknie wypuściły i że dorodne, soczyste owoce mają co dwa lata. Lato zaczyna się dla mnie wraz ze smakiem słodkich czereśni kończy się zaś smakiem śliwki.

   Kiedy otrzymałam możliwość przeczytania i zrecenzowania książki „Żyj jak rolnik. 100 sposobów jak żyć w zgodzie z naturą” ucieszyłam się, że pogłębię trochę swoją osobistą wiedzę. I co z tego wyszło? Ano nic, bo większość informacji była mi dobrze znana a te nieznane – jak suszyć mięso z własnej krowy czy samodzielny ubój – są mi kompletnie do życia niepotrzebne, bo wyznaję zasadę, że znajomych zwierząt nie zjadam. Moja rodzina jest pokrzywdzona z tego powodu, bo jeszcze za bajgla zrobiłam straszną awanturę jak ciotka zabiła domową kurę na rosół. Od tamtej pory „swojskich” zwierząt u nas w rodzinie się nie je. Jestem ich bohaterką, pewnie w kurniku mają powieszony plakat z moim zdjęciem a kurzy Marvel nagrał o mnie film.

   Wracając do książki; można znaleźć w niej informacje o tym jak suszyć trawę na siano, jak przycinać drzewa, szczepić drzewa owocowe, jak pozbyć się ślimaków z upraw, jak zrobić sok z własnych jabłek, jak zaplanować przydomowy ogródek i wiele, wiele innych. Dla kogoś, kto ze wsią ma mały kontakt, albo chce sobie przypomnieć to, co zakurzyło się w pamięci, zdecydowanie jest to właściwa książka. Mnie z nóg nie zbiła, aczkolwiek narzeczony stwierdził, że jak wygra w totka to przeprowadzimy się w Bieszczady i będziemy żyli w zgodzie z tymi zasadami. Wyłączając oczywiście ubój własny.

   Podobała mi się rada 81 na temat tego, dlaczego tak ważny jest płodozmian. Uwierzycie, że jak miałam 1 lat to byłam przekonana, że co roku sadzimy warzywa w innym miejscu dlatego, że moja mama jest niezdecydowana i zawsze musi coś zmienić? Dopiero gdzieś w okolicach gimnazjum dowiedziałam się, że to nie jej widzimisię, tylko tak powinno być.

   Czy dałoby się być rolnikiem znając tylko i wyłącznie tą książkę? Nie. Autor opowiada z perspektywy kogoś, to zna podstawy (chociaż niekiedy i te podstawy w swoich radach załącza). Jeśli więc z okazji majówki chcecie zmienić swoje życie, porzucić miasto i udać się na wieś, wybudować dom, kupić krowę i zaadoptować kota-przybłędę to musicie pokusić się jeszcze o inne pozycje. Ale tą też możecie w wolnej chwili poczytać.