31 sie 2016

Jedna z lepszych polskich książek - o miłości, o glejaku i o przetrwaniu. "Dzień cudu" W. Sawicka


„Trzęsła się cała moja nijakość, od patyczkowatych nóg, przez wąskie biodra, płaskie piersi, mysie włosy, aż po mój guz gdzieś głęboko w mózgu. Trzęsło się całe moje bezbarwne dwadzieścia pięć lat.”

   Hanka ma raka. Cóż, w dzisiejszym świecie to żadna nowość, ani żadna inność. Można by rzec – taki urok dzisiejszej rzeczywistości, że ten nieprzyjemny stwór zaczyna się gościć w naszym organizmie i szukając sobie odpowiedniego miejsca, powoli nas zabija. U Hanki rak umiejscowił się w mózgu, w takim miejscu, z którego nie można go żadną siłą wyciągnąć. W medycynie ten rodzaj nowotworu nazwano glejakiem.
   Glejak. Nieprzyjemne słowo, lepi się w ustach, nadwyręża język.

   Hanka nigdy nie miała łatwo i zawsze zgadzała się na bylejakość. Chciała być przebojową singielką, chwytającą życie obiema rękami, ale jej brak werwy i śmiałości spowodował, że wyszła za mąż za człowieka, którego na dobrą sprawę nawet nie kochała. Ot, był, chciał ją, więc zgodziła się ślubować mu wszystko co najważniejsze do grobowej deski. I pewnie trwałaby tak w zawieszeniu do później starości, gdyby nie ten glejak. Bo Robert, jej mąż, stwierdził, że nie podobał takiej odpowiedzialności i nie ma dość sił, żeby patrzeć jak jego żona powoli umiera. Dlatego odszedł, obiecując płacić jej rachunki i w miarę możliwości ją utrzymywać.

„Mój rak miał mnie. Kochał mnie tak samo mocno, jak ja go nienawidziłam.”

   Piotr, drugi bohater tej powieści, jest pisarzem i z charakteru przypomina mi trochę dziennikarza Najsztuba – człowieka skrytego, lekko ironicznego, lubiącego własne przyzwyczajenia i nieskorego do zmian. Piotr żył samotnie, sporadycznie uprawiając sex z Elą, która pewnego poranka stwierdziła z całą kobiecą stanowczością, że powinni się pobrać. Jak pewnie się domyślacie, po kilku stron perypetii i przygód, Piotr i Hanka – z glejakiem na doczepkę – spotkają się i narodzi się między nimi miłość.

   I tak, ta książka jest o trójkącie. Tylko, że tym trzecim jest rak, którego nie sposób się pozbyć.

   Oprócz glejaka, kłody pod nogi rzuca im i sama Hanka, która ciągle ucieka; od uczucia, od umierania, od Piotra, od rzeczywistości. Niby to książka o miłości, jednak bardzo jej tam mało. Więcej jest tam żalu, rozpaczy i niezrozumienia. I nie ma się co bohaterce dziwić, bo kto miałby w sobie na tyle egoizmu, żeby związywać ze swoją śmiercią młodego faceta w sile wieku?

   Muszę z całą pewnością stwierdzić, że to jedna z lepszych polskich książek. Nie w tym miesiącu, roku czy dekadzie. To jedna z lepszych książek w ogóle. Porusza temat bardzo trudny, w którym łatwo jest zahaczyć o patetyczne tony, albo o żałosny rakowy humor. Autorka jednak zgrabnie balansuje na cienkiej granicy, która oddziela dobrą powieść od kiczu.
To nie tylko książka o tym, jak ludzie przyswajają sobie wiadomość, że własne komórki go zabijają. To również nie tylko opowieść o tym, jak ciężko jest patrzeć na osobę, która powoli gaśnie. To przede wszystkim historia o tym, jak może pokochać osobę, nad którą ciąży wyrok. Zwykle zakochując się, widzi się w marzeniach wspólną świetlaną przyszłość – wspólny dom, dzieci, starość spędzaną na tarasie przy szklaneczce porto lub kubku gorącej herbaty. Piotr zakochując się w Hance mógł widzieć tylko szpitalne sale, zastrzyki, kroplówki i powolne umieranie kobiety. A jednak mimo to zgodził się na te kilka miesięcy, tygodni, które jej pozostały.

   Być może zakończenie niezbyt mnie urzekło, ale reszta książki jest na tyle dobrze napisana, że wybaczę autorce to, że miała inne plany co do dalszego życia swoich bohaterów. W sumie to jej prawo, jej historia.


   Za możliwość zapoznania się z tą pozycją dziękuję serdecznie wydawnictwu

25 sie 2016

"Szczęście w nieszczęściu" Izabella Frączyk


   Zacznę niestandardowo, bo od okładki. Zwykle nie zwracam na nią uwagi a jeśli zwracam to w głębi siebie i nie opowiadam wam o tym jakie zrobiła na mnie wrażenie. Tutaj jednak jest inaczej, bo jestem zauroczona trampkami pani na okładce! Tak zauroczona, że z miejsca dałam książce wielkiego plusa.
   Czy było warto?

   Klarę, główną bohaterkę poznajemy w trudnym momencie jej życia. Straciła ukochaną babcię i pracę, pozostał jej tylko weekendowy narzeczony, którego wprawdzie nie kochała, ale który zapewniał jej rozrywkę w piątkowe i sobotnie wieczory. Powiedzieć o Mirku, że był nieprzyjemnym typem mężczyzny to mało; powiedzieć o Klarze, że była głupia, pozwalając się tak traktować, to duże niedomówienie.

„- Czy ty przypadkiem czegoś nie paliłeś? - zirytowała się.
-- No pewnie, że paliłem. W końcu jestem w Holandii, ty tępa kobieto! Kto by pomyślał, że taka inteligentna, a głupa rżnie! Odebrałaś to pranie?”

- dla waszej wiedzy – nie, nie odebrała prania.

   Klara to typ kobiety całkiem odmienny niż ja; nie wstydzi się krzyczeć na swój samochód na środku zatłoczonego parkingu, płacze rzewnie i odważnie prezentując światu swoje podpuchnięte oczy i zakatarzony nos i podoba jej się układ „przyjaciele z dodatkami”, jeśli wiecie o czym mówię. Z taką dziewczyną mogłabym się zakolegować, ale na pewno nie taką kobietą chciałabym być. Ale miło jest poczytać o bohaterkach, które są całkowicie odmienne ode mnie.

   W każdym bądź razie, Klara w końcu przeciera ze zdumieniem oczy i spostrzega z kim się związała i w rezultacie rozstaje się z upalonym Mirkiem. Bez pracy, bez rodziny, bez chłopaka, z zepsutym samochodem – cóż, z takim stanem rzeczy można zrobić tylko jedno. Zacząć wszystko budować od początku.
   Tak, jest to typowo babska książka, z całym tym love-story. Tak, to taka typowa opowiastka o zakochanej niej i o zakochanym nim. Jednak co miłe i zaskakujące, romantyzm w tej książce jest iście „męski”. Brak jest tutaj patetycznych wynurzeń o wielkiej miłości, brak jest fajerwerków wybuchających na głowami zakochanych i brak jest całej tej otoczki z gołębi i czerwonych serduszek fruwających nad każdym słowem.

„Ponieważ dowiedziałem się wczoraj, że jesteś, hm, niczyj, postanowiłem wziąć sprawy we własne ręce. Jeśli tylko zechcesz, możesz być moja. Chętnie cię przygarnę.”

   Treść tej książki niesie ze sobą pewną miłą, przyjemną prawdę, o której często zapominamy – co by się nie działo, jak źle by nam w życiu było, los, Bóg, Jahwe, Latający Potwór Spaghetti, czy w kogo tam wierzycie, ma dla nas plan. Nie zostaliśmy zostawieni sami sobie, jesteśmy częścią czegoś większego i musimy pamiętać o tym, że gdyby nie my, to świat wyglądałby całkiem inaczej, chociaż trudno uwierzyć w tak absurdalne zapewnienie.

   Człowieku! Nawet jeśli masz nos tak duży, że zakrywa ci całą twarz, nawet jeśli bekasz po zjedzeniu pomidorówki, nawet jeśli jesteś humorzasta i obrażasz się za żarty o blondynkach, nawet jeśli twoją życiową ambicją jest obejrzenie całej serii „Gry o tron” - tam gdzieś w świecie czeka na ciebie druga połówka. Ktoś, kto pokocha cię bezinteresownie i kto będzie kochał twój za duży nos, będzie ze spokojem słuchać bekania przy pomidorówce, obejrzy z tobą serial i będzie całował cię po rączkach, żeby humory poszły precz.

   Książka ta została „napisana na nowo”. Kilka lat temu pojawiła się na rynku wydawniczym pod tytułem „Pokręcone losy Klary” i autorka po latach zdecydowała się tchnąć w opowieść nowe życie i – nauczona doświadczeniem – poprawiła w niej to i owo. Nie czytałam pierwotnej wersji, więc trudno mi powiedzieć czy zmiana jest czy jej nie ma, ale ogólnie książkę oceniam na plus. Tak jak i trampki na okładce.  


22 sie 2016

"Księga wieszczb" - coś więcej niż książka.


   Kiedy Simon był małym chłopcem, jego mama uczyła go prawidłowo nurkować. Dzięki jej lekcjom chłopiec nie bał się morskich fal i potrafił wytrzymać pod nimi ponad dziesięć minut; pewnego dnia jego mama, jak co rano, przyrządziła dla niego i dla jego siostry śniadanie, po czym wyszła z domu i weszła w morskie fale, dając się porwać temu zgubnemu żywiołowi.

   Od tamtej pory Simon i jego siostra Enola zostali sami na świecie i musieli ramię w ramię stawić czoła dorosłemu życiu. I pewnie wszystko w końcu jakoś by się ułożyło, gdyby nie to, że pewnego dnia Enola postanowiła dołączyć do wędrownego cyrku i zniknęła z życia Simona. Został sam w starym domu, który stał na skraju klifu i który każdego dnia przybliżał się do swojego nieodwołalnego upadku do morza.

   Pewnego dnia do Simona trafia tajemnicza stara książka, w której znajduje się nazwisko jego babci – kobiety, której nie znał, ale która – podobnie jak jego siostra – należała do cyrku i która straciła młodo życie w odmętach fal. Po lekturze książki Simon odkrywa, że wszystkie kobiety z jego rodu czeka ten sam los – śmierć w falach oceanu, dokładnie w tym samym dniu, w odstępie kilkunastu lat. Parę tygodni przed tą feralną datą jego siostra powiadamia go o niespodziewanym powrocie do domu, do zatoki, gdzie niegdyś życie oddała jej matka. Czy Simon zdoła ocalić jej życie? Czy da się przezwyciężyć tajemne siły, które wzięły się nie wiadomo skąd?

   „Księga wieszczb” jest bardzo specyficzną pozycją; można porównać ją do perełki, która leży pomiędzy szlamem i brudem morskiego dna. Pośród tych wszystkich obyczajówek, kryminałów i thrillerów, ta pozycja jest bezwzględnie inna, nietypowa. I nie jest łatwa. Mimo, że skończyłam czytać tą książkę kilka tygodni temu, dopiero dzisiaj wiedziałam co o niej napisać i jak to napisać. Los Simona i jego siostry jest dziwny. Poplątany. Nie z tego świata. A jednak, jakimś sposobem, wciąga jak opowieść snuta przez bliskiego przyjaciela.

   Mimo, że cała akcja toczy się wokoło cyrkowej areny, to jest to inny cyrk niż ten który znamy z dzieciństwa. To miejsce pełne klątw, sekretów i magii. Autorka nie opisywała cyrku współczesnego, tylko taki, który istniał wiele lat temu i był zbiorem ludzi naprawdę nietypowych, wymykających się wszelkim normom. Teraz cyrk to miejsce dla aktorów, wygimnastykowanych akrobatów i odważnych treserów i – nie oszukujmy się – to machina zarabiająca naprawdę duże pieniądze. Natomiast cyrk z „Księgi wieszczb” to społeczność „adoptująca” podobnych sobie dziwaków, wielka patologiczna rodzina, która wędrowała przez świat i zabawiała ludzi po to, aby wyżyć jakoś w ciężkich czasach.

   Ciężko jest pisać o książce tak trudnej; pomimo dość przejrzystej fabuły i wartkiej akcji, drugie tło, które majaczy się jakby pod napisanymi słowami, dotyka niemal filozofii, sprawiając, że czytanie tego wymaga wiele uwagi i zastanowienia. Ta książka z pewnością wnosi w życie czytelnika o wiele więcej, niż wydawałoby się to na pierwszy rzut oka. Ta historia to – jak dla mnie – wielka metafora ludzkiego życia. Opowieść o tym, że ciągle coś tracimy, ale i coś zdobywamy, chociaż ciężko jest to zauważyć. Bo człowiek już tak ma, że stratę zauważy od razu a zdobycie czegoś dopiero po czasie.

   To także ukazanie tego, że patetyczna sentencja, że nie liczy się cel a droga, jest prawdziwa. Cel cieszy nas przez chwilę, przez jedno westchnienie wszechświata. Droga natomiast nas kształtuje, temperuje nasze charaktery a to jak się podczas niej zachowujemy, definiuje nas jako ludzi.

„Kiedy znajdziesz książkę, którą pokochasz, zawsze będziesz pamiętał uczucie, jakie w Tobie wywoływała, jej wagę i to, jak leżała w Twojej dłoni.”

   „Księga wieszczb” to także wielki hołd oddany wszelkim książkom; bo to właśnie książka gra tutaj jedną z pierwszoplanowych ról; po cichutku, trochę na uboczu, ale prawdą jest, że gdyby nie ona, to cała ta historia nie miałaby sensu.

 Polecam. Szczególnie jeśli oczekujecie od książki czegoś więcej, niż tylko rozrywki.

19 sie 2016

Eksperymentalna recenzja - "Co nas kręci, co nas podnieca"


   Na wstępie muszę się wam przyznać do grzechu – nigdy nie oglądałam żadnego filmu Woody'ego Allena. Cóż... do dzisiaj. Recenzja powstawała o pierwszej w nocy, więc za chaotyczność wielkie sorry!

   Stwierdziłam, że czas w końcu poznać tego mistrza od ironii i sarkazmu, bo skoro chcę kiedyś zająć jego miejsce, to muszę wiedzieć, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Długo przeglądałam listę jego filmów i miotałam się między najnowszymi produkcjami a klasykami, bo jak wiadomo, mistrzów powinno poznawać się od początku ich drogi a nie od końca. Jednak jestem buntowniczką i wybrałam film ani nowy, ani stary – z samego środka dostępnej listy. Trafiło na „Co nas kręci, co nas podnieca.”

   Ah. Zaznaczyć muszę, że ta recenzja będzie czymś w rodzaju eksperymentu – bo nie napiszę jej po skończonym seansie, nie dam swoim neuronom odetchnąć w spokoju, Będzie pisana na bieżąco podczas oglądaniu filmu. Gotowi?
Pierwsze pięć minut i już niespodzianka – myślałam, że to w „Deadpoolu” po raz pierwszy zbudzono barierę pomiędzy bohaterami a widzami. Jak się okazało – Allen go wyprzedził i sympatyczny dziadzio-główny bohater doskonale zdawał sobie sprawę, że obserwuje go pełna kinowa sala.

 W historii właściwej Boris – główny bohater i nasz narrator – jest naukowcem, który zajmuje się teorią strun. I cóż... nie jest do końca normalny. Uważa, że świat to zło, złożone z pieniędzy, bogaczy i niebezpiecznych mikrobów a swoimi tyradami o niemoralności ludzkiej obarcza swoją żonę o 4 nad ranem, co się kobiecie nie podoba. I nic dziwnego, też miałabym obiekcje.

   Po krótkiej, aczkolwiek żarliwej kolejnej przemowie na temat ich nieidealnego związku Boris próbuje się spektakularnie zabić, rzucają się z okna. Niestety, trafia na baldachim i cóż... zaczyna całkiem nowe życie, które nie jest łatwiejsze od poprzedniego. Ale z pewnością inne. Zamieszkał w obskurnym mieszkanku, rozwiódł się z żoną, która nie chciała z nim rozmawiać o 4 nad ranem, uczył małych chłopców grać w szachy i prowadził powolne, niczym niezakłócone życie. Do momentu, gdy pod jego drzwiami znalazła się młoda dziewczyna szukająca czegokolwiek do zjedzenia (najlepiej owoców morza, chociaż sardynki z puszki też ją zadowoliły.)

   Wyprowadziła się z rodzinnego domu, od bogatych rodziców, których jedynym celem było pobożne życie z całym jego przepychem i przyjemnościami. Zamieszkała z Borysem, którego zaczęła uważać za geniusza i powoli, powolutku, słodka blondyneczka Melody zaczęła zmieniać życie starego, smutnego i cynicznego Borysa. Ale jeśli myślicie, że wszystko skończyło się banalnym happy endem to cóż... nie oglądaliście nigdy filmów Allena.

   Muszę przyznać, że dawno nie widziałam tak ciepłego, tak prawdziwego w swoim przekazie filmu. Poruszane były wszystkie możliwe kontrowersyjne kwestie – homoseksualizm, homofobia, rasizm, związki ludzi oddalonych od siebie wiekiem – a mimo to wydźwięk tych słów nie był ostry, nie trącił kontrowersją. W tym filmie brak jest wartkiej akcji; przypomina ona raczej sędziwego żółwia, który powoli zmiesza do celu a cel ten okazuje się być miejscem, gdzie woda jest piękna i przejrzysta. Tak samo jest z tym filmem – nie wiadomo dokąd zmierza, ale kiedy już tam dotrze, widzi się klarowną mądrość i prawdę w całym przekazie.

   Nie wiem jak sytuacja wygląda w pozostałych filmach, ale „Co nas kręci, co nas podnieca” to grotesk w najlepszych swoim wydaniu. To film, w którym nie fabuła jest najważniejsza i bardzo dobrze – bo w tym wypadku liczy się to, co pomiędzy. Nie chodzi o wielkie uczucia, o miłość, o pretensje, czy o złości; chodzi o ludzkie życie, które toczy się pomiędzy tymi zdarzeniami. Allenowi rozchodzi się o codzienność, o której ciągle zapominamy, skupieni jedynie na wielkich momentach naszego życia. I może to jest jedna z tych prawd, które powinniśmy wynieść z kina – celebrujmy naszą codzienność. Kawę wypitą co rano, pranie nastawiona na 40 stopni, deszcz uderzający w szyby i kłótnie przy zapałce o niezapłacony rachunek za prąd. Bo jeśli nie będziemy się cieszyć normalnością, to czym mamy się cieszyć?


„Świat się kręci? Czemu my byśmy nie mieli?”

16 sie 2016

Podłość ludzka nie zna granic - czyli kilka anegdot z ostatnich dni


   W niedzielny wieczór spotkałam się ze znajomymi mojego najwspanialszego i jak to przy spotkaniach towarzyskich bywa – każdy opowiadał co u niego słychać, co się ostatnio zmieniło i co zabawnego wydarzyło się w okolicy. Znajoma zaczęła opowiadać o swoim koledze, nazwijmy go W. (bo i tak nie pamiętam jak on miał na imię), który jest dorosłym facetem, pracującym i zarabiającym dość dużo. Otóż W. został niedawno zaproszony na wesele. Stwierdził zawczasu, że nie za bardzo lubi państwa młodych, więc do koperty włożył im 200 złotych, co by z niego nie mieli zbyt dużego zysku. Stojąc jednak w kolejce do składania życzeń W. stwierdził wewnętrznie, że nie lubi młodych nieco bardziej i udał się do łazienki, gdzie wyciągnął z koperty banknot pięćdziesięciozłotowy i usatysfakcjonowany z powrotem zajął miejsce w kolejce. Jednak po chwili jego zwoje mózgowe zapaliły się niczym czerwona lampka w filmach akcji i uznał, że przecież oni są bogaci, to po co on im aż tyle pieniędzy będzie dawał? I znowu udał się w ustronne miejsce aby wyciągnąć kolejny banknot.
   Nie rozumiem dlaczego według znajomych ta historia była „fajna i zabawna” a z W. to „jest taki żartowniś”. Wesela nie robi się dla pieniędzy – co każdy powtarza z uporem maniaka – ale jeśli już się na nie idzie i w dodatku jeśli ma się pieniądze, to warto dać chociaż za to, co się przeje i przepije. A jeśli się młodych nie lubi, to się zostaje w domu, prawda?
   EDIT - z powodu komentarzy dodam tutaj, co by tam się nie rozpisywać - racja, nie chodzi o to, żeby w kopertę włożyć tyle, co młodzi wydali na jedzenie i picie gościa. Daje się to, co się ma a jak się nie ma to się po prostu przychodzi i nikt się o to nie obraża. Jednak jeśli pan W. zarabia miesięcznie kilka tysięcy i ma kasy pod brodę a żal mu 50 złotych dla gości, to według mnie jest coś nie tak. Bo mi osobiście byłoby po prostu głupio i chociażbym im ręczniki głupi kupiła. 

"Człowiek nie jest bogaty tym, co posiada, lecz tym, bez czego potrafi się obejść." 

   Sytuacja druga. Napisał do mnie ostatnio pewny pan „Janusz-biznesu” z pewną propozycją. Otóż zaproponował mi, że za napisanie dla niego stu artykułów (każdy po 2 strony A4) zapłaci mi 50 złotych. Artykuł za pięćdziesiąt groszy, czyli strona za groszy dwadzieścia pięć. Nawet na bułkę by mi nie starczyło, bo ze mnie krezus i jadam takie, co kosztują 60 groszy.
Normalnie sprawę bym wyśmiała a maila wyrzuciła do kosza, ale coś mnie podkusiło i napisałam do pana, czy aby dobrą stawkę napisał, bo – kto wie? - może jedno zero mu się gdzieś schowało. Pan napisał, że w sumie mam rację, bo nie zaznaczył, że 50 złotych brutto a nie netto.

   Co do moich przygód z poszukiwaniem pracy – teraz już nie szukam, otwieram coś swojego – to znalazłam raz ogłoszenie, że w mieście moim wojewódzkim szukają osoby do prowadzenia biura. Wysłałam CV, po kilku dniach odezwała się miła Pani, że zapraszają mnie na rozmowę kwalifikacyjną. Pojechałam, zapłaciłam całe 6 złotych za bilet autobusowy, uciekałam przed deszczem, bo oczywiście parasola nie miałam, ale w końcu dotarłam. Zasiadłam przed Panią a ona mnie pyta na jakie stanowisko aplikuję. Trochę się zdziwiłam, że Pani nie wie po co przyszłam, ale powiedziałam zgodnie z prawdą, że na stanowisko osoby prowadzącej biuro. Kobiecina zrobiła oczy jak pięć złotych i pyta czy na pewno. Po kilku minutach i dwóch rozmowach Pani z kierownikiem okazało się, że ogłoszenie faktycznie „zostało tak sformułowane, ale oni szukają ankieterów a jeśli piszą to wprost, to mniej ludzi do nich przychodzi.”

   Ale, żeby nie było, że jestem bez winy, raz i ja dopuściłam się okropnej ludzkiej podłości. Miało to miejsce w zeszłą środę, kiedy to kupowałam w Rossmannie maszynki do golenia dla mojego najwspanialszego. Stanęłam w kolejce do kasy a że przede mną pani kupowała tysiące dezodorantów i tuszy do rzęs a mi zachciało się pić, zrobiłam krok w bok i sięgnęłam po sok i grzecznie z powrotem stanęłam na swoim miejscu.
   Chwilę później – gdy pani przede mną miała na rachunku dopiero 300 złotych a w koszyku jeszcze sporo asortymentu – coś zaczęło za mną buczeć. Kulturalnie zignorowałam, chociaż mnie korciło zobaczyć o co chodzi. Wiecie, silna wola i tak dalej. Po chwili jednak buczenie przeszło w wysokie szeptane alty i usłyszałam: „krowa jedna się wepchała”. Odwróciłam się, za mną stało dziewczę nastoletnie z chłopakiem pod rękę i patrzyło na mnie w rządzą mordu w oczach. Zrobiłam szybki rachunek sumienia i uznałam, że widocznie się wepchałam po tym jak sięgnęłam po sok i nie powiem – głupio mi się trochę zrobiło, bo nie byłam nawet świadoma, że komuś krzywdę robię i że nagle zostaję porównana do zwierza gospodarskiego.

Myślicie, że przepuściłam dziewczynę? Otóż nie. Taka jestem podła, że nie dość, że się wepchałam, to potem jeszcze zignorowałam jej buczenie dalsze (buczała póki nie odeszłam od kasy) i spokojnie kupiłam, co miałam kupić. Znowu pojawiają się u mnie oznaki buntu. 


12 sie 2016

Mordercze spojrzenie na oświatę - "Garść popiołu"


   Szkoła. Miejsce, gdzie każdy z nas spędził kilka lat swojego życia. Wspomina się ją lepiej lub gorzej, jednak nie można zaprzeczyć, że w dorosłym życiu nie raz powie się: „a w mojej szkole....”. Nie raz wspomni się mało lubianego nauczyciela fizyki czy śmieszka-wuefistę, który był obiektem żartów wszystkich uczniów. Ja osobiście wspominam szkołę jako miejsce, do którego chodziłam już jako trzylatka, bo moja mama-nauczycielka- świetliczanka (która zaczynając czytać książkę zawsze najpierw patrzy na koniec, jak to wszystko się skończyło, bo inaczej nie może spokojnie czytać) zabierała mnie ze sobą do pracy. Dzięki temu – albo przez to – wszyscy nauczyciele mnie doskonale znali i gdy zasiadłam w szkolnej ławce w wieku lat siedmiu, to byłam traktowana ze szczególną troską. Co wcale mi się nie podobało, bo każdy mój krok od razu był meldowany do instancji wyższej – mamy.
A w aspekcie mojej „kariery” recenzentki, wspomnę tylko, że w trzeciej klasie podstawówki napisałam w dyktandzie „ksionszka”. Nie wiem co mnie wtedy opętało. To był chyba bunt.

   Koniec wspomnień, wróćmy do recenzji. Kilka tygodni temu w moje lepkie rączki dostała się książka o dziwnym tytule brzmiącym „Garść popiołu”, który nie kojarzył mi się absolutnie z niczym. Nie miałam co do niej zbyt wysokich oczekiwań, ale! Ale okazało się, że to jedna z lepszych książek, jakie ostatnio czytałam. I utwierdziła mnie w przekonaniu, że nasi polscy panowie potrafią dobrze pisać.

   Rada pedagogiczna nie jest niczym ciekawym i zwykle sprowadza się do kilkugodzinnego siedzenia na tyłku i słuchania raportów przygotowanych przez dyrektora szkoły. Rada pedagogiczna, która odbyła się w jednym z liceów w Legionowie, nie była jednak nudna i nie przebiegała zgodnie z harmonogramem. Powodem tego był … trup. A jaśniej rzecz ujmując, zwłoki nauczyciela matematyki, które znaleziono na poddaszu szkoły, groteskowo powieszone na sznurze. Wśród nauczycieli zawrzało, wezwano policję i pogotowie – które i tak w niczym nie mogło już pomóc - i zaczęto się zastanawiać dlaczego ten czterdziestokilkuletni mężczyzna postanowił odebrać sobie życie. I dlaczego zrobił to w gmachu szkoły, narażając na stres wszystkich swoich kolegów i koleżanki.
   Wszyscy z wyjątkiem Tomka, młodego nauczyciela historii, który był przyjacielem zmarłego, są przekonani, że popełnił on samobójstwo. Nasz główny bohater i narrator w jednym, postanowił samodzielnie dojść do prawdy i bawiąc się w Poirota i Holmesa, zaczął prowadzić własne, nieco kulejące śledztwo, a wspierany był niekiedy przez piękną, młodą i bojaźliwą policjantkę Kamilę. Kamila to taki typ bohatera, który powinien w każdej książce występować, ale nie występuje, bo jego osoba kłóci się z społecznym światopoglądem na niektóre instytucje. Bo policjant powinien być odważny, ksiądz szczery, nauczyciel mądry a polityk powinien umieć kombinować. I jeżeli autor zburzy te schematy, to naraża się na niezrozumienie, chociaż przecież jest wtedy bardziej szczery, niż gdyby miał pisać peany o odważnych i nieustraszonych pracownikach drogówki.

   Akcja książki jest niezwykle wartka; na światło dziennie ciągle wychodzą nowe informacje, które zaskakują, ale które – co ważne – mają swoje potwierdzenie w rzeczywistości i nie są wyssane z palca. Lubię, gdy książka jest na tyle realistyczna – zwłaszcza thriller i kryminał – że jej fabuła może zadziać się w rzeczywistości. Dzięki temu bardziej wczuwam się w historię, emocje bohaterów stają się moimi emocjami a chęć poznania rozwiązania sprawia, że staję się niecierpliwa i czytam tak szybko i tak często jak tylko się da.

   „Garść popiołu” to książka specyficzna, ponieważ w rolę detektywa-amatora wciela się profesor historii, natomiast cała akcja nie krąży wokół mafii czy psychopatycznych morderców, ale wokół nauczycieli, którzy są częścią oświaty, która wcale nie jest taka bezpieczna i przyjazna, jak mogłoby się wydawać.
   Jak dla mnie – dziecka, które od małego miało styczność z nauczycielami i ze szkołą, to świetny sposób na zobrazowanie kadry nauczającej z całkiem innej perspektywy; według autora, nauczyciele to ludzie, którzy mają niekiedy na sumieniu więcej niż niejeden kryminalista patrzący na świat przez kraty. Mroczne oblicze szkoły, mroczne oblicze pedagogów – mi ten pomysł ogromnie przypadł do gustu. I zdaje mi się, że z wami będzie podobnie.

   Polecam serdecznie a pana autora – Wojciecha Wójcika – proszę o kolejne książki. Bo szkoda taki talent marnować.  
   Za książkę dziękuję portalowi: 


10 sie 2016

"Nasze kiedyś" - lubicie jak krytykuję książki? To zapraszam!


   Uprzedzam, że dzisiaj będę poruszać tematy, które powszechnie uważane są za takie, które powinni czytać tylko dorośli. Gdybym miała swój program w telewizji to z pewnością zaznaczyliby go dzisiaj czerwonym kwadracikiem w rogu ekranu.
   I uprzedzam, że trochę boję się zamieszczać tą niepochlebną recenzję, ale stwierdziłam, że wolę być w porządku sama ze sobą niż próbować się przypodobać ludziom po drugiej stronie internetowego łącza. Bo chyba o to w tym wszystkim chodzi, prawda? 

   Julia jest podobna do wielu Polek, które zdecydowały się uciec do Wielkiej Brytanii za lepszym życiem. Jednak w przeciwieństwie do realnych dziewcząt, Julia w przeciągu kilku miesięcy znalazła dobrze płatną pracę, później ukończyła zaoczne dwuletnie studnia a w końcu została asystentką w jednej z londyńskich agencji – i wcale nie towarzyskiej – a reklamowej. Zarabiała na tyle dużo, że kupiła sobie dom na przedmieściach angielskiej stolicy i częściej niż „raz na jakiś czas” mogła zaszaleć na większych zakupach.
   Mimo, że Julia należała do niezwykle ambitnej grupy pracowników, za namową swojej współpracownicy i współlokatorki, Sammy, zdecydowała się na wspólny dwutygodniowy wypad na Majorkę. Oczywiście dziewczęta zamieszkały w pięciogwiazdkowym hotelu, bo było je na to stać a ja muszę zapamiętać, żeby powiedzieć kuzynce, która pracuje w Anglii, że powinna znaleźć taką pracę, po której będzie mogła pozwolić sobie na takie przyjemności.

   Na słonecznej Majorce Julia co i rusz natyka się na przystojnego Hektora, który – oczywiście – ma świetnie wyrzeźbione ciało i wygląda jak sam Liam Hemsworth. Ich pierwsze „spotkania” nie należą do najbardziej udanych, bo Julia zawsze obrywa wtedy piłką lub piaskiem prosto w oczy, co jednak nie przeszkadza dziewczynie patrzeć na niego łakomym okiem – mimo bolących spojówek, bo jednak mieć piasek w oczach to nic miłego.
Przyspieszając akcję - jak to w książkach tego rodzaju bywa, ta dwójka w końcu się do siebie zbliża i następuje wielkie erekcyjne i orgazmowe bum!

   Ale...

   Powiedzcie mi, dobrzy ludzie, bo ja tego zrozumieć nie potrafię. Dlaczego bohaterki, które w przeszłości zostały skrzywdzone przez mężczyzn i które później przez lata nie mogły pozbierać się z traumy, nagle w książkach spotykają przystojniaka i za sprawą jego dotyku stają się nimfomankami? W dodatku diablo uzdolnionymi nimfomankami, które potrafią zapewne więcej niż panie z agencji towarzyskich. I żebym nie została źle zrozumiana – ja w jakimkolwiek stopniu nie neguję problemu przemocy w związkach czy gwałtów. Czuję, że to właśnie takie książki sprowadzają traumę skrzywdzonych kobiet do tego, że po prostu należy spotkać faceta, który na nowo sprawi, że można będzie poczuć się bezpiecznie. A nie od mężczyzny powinno zależeć to, czy kobieta, która przeszła piekło, na nowo zacznie ufać światu i bez strachu będzie wychodzić z domu. Dlatego historia Julii, która po kilku wieczorach znajomości stała się wyuzdaną sex-kocicą – mimo że wcześniej przez lata nie była nawet w stanie dotknąć innego mężczyzny - napawa mnie lekką niechęcią.

   Miłość miłością, pożądanie pożądaniem, ale może zachowajmy trochę realizmu w książkach? Chyba, że to fantasy, ale ta książka na taki gatunek literacki mi nie wygląda.

   Może mam błędne wrażenie, ale uważam, że osoby, które mają kłopot z bliskością, po lekturze takich książek poczują się jeszcze gorzej. Bo skoro bohaterka po takich wydarzeniach, „przełamała się” w tak prosty sposób a oni tego nie potrafią, to jak mają się z tym czuć?

   A tak poza tematem, kilka momentów z książki, które sprawiły, że wytrzeszczałam oczy i rozdziawiałam buzię bardziej, niż pozwala na to fizjonomia – w kontekście kolejnego zdania zabrzmi to dwuznacznie, moje wy zboczuchy!

 * Sammy, wyzwolona przyjaciółka Julii, stwierdziła, że spała w życiu z wieloma mężczyznami, ale z żadnym nie zabawiała się ustnie, bo to zostawia dla przyszłego męża. Zasady należy mieć.

 *  Jeden z bohaterów książki, Rico, miał penisa aż do pępka. Ten fakt w żaden sposób nie wpłynął na fabułę, ale nie powiem, miło mi, że autorka się tym ze mną podzieliła.

   „Nasze kiedyś” jest pierwszą częścią zaplanowanej trylogii. Jeśli lubicie takie klimaty – czytajcie. Ja jednak podziękuję.
   A żeby nie było, że nic mi się nie podoba – oprócz budowy Rico – tytuł jest piękny. I przez chwilę przemknęło mi przez głowę, co by sobie „Nasze kiedyś” wygrawerować na obrączkach.

9 sie 2016

Chcecie poznać rosyjski kryminał? Proszę bardzo - "Niebiosa rozstrzygnęły inaczej."


   Na samym początku pozwolę sobie zadać wam pytanie: ile czytaliście w życiu rosyjskich kryminałów?
   Cóż, załóżmy, że niewielkie grono z was – czytających mojego bloga – miało kiedyś okazję zainteresować się takim gatunkiem rosyjskiej literatury, ale zapewne zdecydowania większość prawdopodobnie nigdy nie spotkała się z takim tworem. Bo jak kryminały to zazwyczaj angielskie, które pełne są kurtuazji i dobrych manier, bądź amerykańskie, gdzie pełno jest psychopatów i detektywów-amatorów. Poczytne są także kryminały francuskie, norweskie a ostatnio triumfy na blogach świętują nasze rodzime książki z tego gatunku. O rosyjskich morderstwach jest jakby cicho i spokojnie. A raczej było, bo właśnie teraz chcę wam przedstawić kryminał, który wstrząśnie waszym literackim życiem.

   Fimka Zawiałowa nigdy nie miała zbyt wielkich ambicji, ale ciągłe narzekanie wykształconej siostry i wymanierowanej matki sprawiły, że zdecydowała się skończyć prawo i zatrudnić w prywatnej kancelarii. Pech chciał, że zatrudniła się w końcu w kancelarii swojej własnej siostry i musiała robić wszystko to, co starsza Agata jej nakazała.
   Pewnego dnia nasza główna bohaterka została obdarowana grubymi aktami, które miały jej pomóc wybronić potencjalnego zabójcę młodej Sońki, córki znanego pisarza Smolina. Sońka – jak na córki rosyjskich bogaczy przystało – umiała się bawić i dlatego nikt się nie zdziwił, gdy do internetu dostały się jej nagie zdjęcia. Nie zdziwił się nawet prawdopodobnie jej chłopak, ale nie zmienia to faktu, że mocno się tym zdenerwował i nie chciał uwierzyć dziewczynie, że to zwykły fotomontaż. Dodatkowo Sońka poinformowała go, że jest w ciąży i młody mężczyzna szybko doszedł do wniosku, że wszyscy będą przekonani, że dziecko nie jest jego, skoro przyszła matka tak radośnie rozbierała się do zdjęć.
   Po karczemnej awanturze Turow wysadził swoją dziewczynę na środku opustoszałej drogi i odjechał. Od tamtej pory nikt nie widział Sońki a jedyne co po niej pozostało to strzęp kurtki, kilka kropel krwi i wyrwane z głowy włosy.

   Agata i jej siostra doszły do wniosku, że albo ktoś chciał pozbyć się Turowa, który – mimo że wyglądał na zwykłego „sebka” z osiedla – posiadał udziały w dobrze prosperującym biznesie albo dziewczyna sama uciekła, aranżując morderstwo, chcąc dać nieprzyjemnego pstryczka w nos swojemu chłopakowi.

    Zaczyna się mało krwawo, prawda? Cóż, nie martwcie się – po kilkunastu stronach pojawia się nie jeden a kilka trupów. I wszystkie zwłoki w jakiś sposób łączyły się z młodą dziewczyną. Jesteście ciekawi jak się to wszystko skończyło? A figa, nie powiem wam! Będziecie musieli sami przeczytać, jeśli jesteście choć trochę ciekawi.

   Niebagatelnym plusem tej książki jest narracja, prowadzona przez Fimkę. Jest to taki typ kobiety, który – cóż – przypomina mnie. Jest ironiczna, sarkastyczna, ale jak trzeba to potrafi zadać kilka sensownych pytań i wyciągnąć parę mądrych wniosków, dzięki czemu śledztwo nie stoi w miejscu. Jej uwagi i przemyślenia świetnie rozładowują napięcie a dodatkowo smaczku dodaje matka Fimki i Agaty, która przeżywa coś na kształt „babcinego ruchu jajników”i desperacko próbuje wydać swoje ponad trzydziestoletnie córki za mąż, żeby urodziły jej w końcu upragnione wnuki. W tym celu aranżuje spotkania z kolejnymi amantami, którzy są bezwzględnie odrzucani przez obie panny.

„Weekend Bóg daje, żeby człowiek miał radość w życiu.”

   Wspomnę jeszcze o okładce, na której naprawdę wiele się dzieje; jest maszyna do pisania, jest orzeł, jest czerwona sukienka, jest zachodzące słońce i są czerwone latawce. Na pierwszy rzut oka totalny misz-masz. Jednak powiem wam, że po skończonej lekturze przyjrzałam się jej raz jeszcze i - to wszystko naprawdę ma sens! I łączy się z rozwiązaniem zagadki. 

   Ta niepozorna z wyglądu książka może z powodzeniem umilić wam dwa lub trzy dni a zagadka kryminalna, w którą zostaniecie uwikłani sprawi, że Rosja zacznie wam się wydawać miejscem o wiele ciekawszym niż sam Nowy Jork z filmów akcji albo jakiś utopijny świat stworzony przez mistrza fantastyki. Jak się okazuje niedaleko nas na wschód znajdują się pisarze, którzy potrafią pisać ciekawie, inteligentnie i ironicznie. Tylko trzeba spróbować, żeby się o tym przekonać.  


6 sie 2016

"Przekonaj mnie, że to ty" Anna Karpińska


   Czy można żyć po tym, jak straci się ukochaną osobę? Czy nie jest tak, że wraz ze złożeniem ciała najbliższego do zimnej ziemi, która otula go na wieki, składa się tam również własne serce? Czas ponoć leczy rany, jednak ile musi upłynąć czasu, by smutek i żal popuściły trochę swojego imadła i pozwoliły odetchnąć głęboko i poczuć na nowo rytm swojego tętna? Jak obchodzić się z osobą, która pochowała kogoś najważniejszego? Jakich używać słów, gestów, jak milczeć, jak przytulać? Jak pomóc, i czy to jest w ogóle możliwe?

   Urszula przez wiele lat była bardzo szczęśliwa; razem z mężem prowadziła pensjonat i wspólnie wychowywali swoją córkę, Edytę. Mieli wspólne plany na przyszłość, chcieli dożyć momentu, kiedy przestaną gonić za pieniędzmi i będą mogli cieszyć się wspólny życiem. Niestety, nim ich życia doszły do takiego momentu, śmierć zabrała ze sobą Marka, zostawiając Ulę i Edytę same, w nieopisanym żalu.

   Edyta planowała wyjazd do gorącej Hiszpanii, jednak śmierć ojca sprawiła, że musiała zostać i pomóc matce poukładać swoje życie na nowo. Pomagała jej w prowadzeniu pensjonatu i dzielnie słuchała jej narzekań, że jedyna córka, nadzieja jej życia, nie poszła na studia i nie miała zamiaru dalej się edukować. Między kobietami trwał ciągły konflikt, przez który nie mogły się ze sobą dogadać; kochaly się- tak mocno, jak tylko matka i córka mogą się kochać – ale nie potrafiły sobie tego okazać. Za dużo było między nimi różnic, za dużo niesnasków i nieporozumień. Osoba, która była łączącym je pomostem – Marek – umarł i pozostawił po sobie pustkę, której nikt nie potrafił zapełnić.
   Kobiety, zamiast wspierać się w tych ciężkich miesiącach i pomagać sobie w trudnych chwilach, żyły jakby obok siebie, każda zajęta swoimi sprawami i pogrążona w swoim żalu. Bały się rozmawiać, wstydziły się pokazać sobie swój smutek. I ja, jako czytelnik, mogłam tylko obserwować jak coraz bardziej się od siebie oddalają, budując między sobą ogromny mur milczenia i niewypowiedzianych żalów. 

„Kochanie, życzę ci, żebyś nigdy nie przestała marzyć. Jeżeli będziesz pewna swoich marzeń, one się spełnią. I tego ci życzę. Spełnienia.”

   To moje pierwsze spotkanie z Anną Karpińską i muszę przyznać, że było ono bardzo udane; autorka świetnie operuje słowami i emocjami a jako że jej powieść ma dwie narratorki – muszę ocenić także to, jak bardzo „wczuła się” w rolę każdej z nich. Należy przyznać, że rozdziały opisywane przez Ulę były ciekawsze i łatwiej mi się je czytało; natomiast te, gdzie prym wiodła Edyta, może nieco kulały, ale przecież wcielić się w rolę dwudziestolatki nie jest dorosłej kobiecie tak łatwo, bo inaczej ocenia się już wtedy wybory dyktowane przez młodzieńcze serce i rozbuchany umysł.

„Urodziny dziecka to także święto mamy.”

   „Przekonaj mnie, że to ty” to także dwie, diametralnie różne historie miłosne. Ta, którą przeżywa Edyta jest niepewna, dynamiczna i – jak przystało na miłość młodych ludzi – pełna jest iskrzenia i niepewności. Miłość Urszuli jest inna; spokojna, harmonijna i trochę przerażająca, bo główna bohaterka nie wie czy może żądać od losu jeszcze jednej miłości. Martwi się, czy nie powinna zestarzeć się tęskniąc za swoim mężem i z godnością czekać na kres swoich dni, kiedy w końcu zobaczy go po raz drugi.

   Oba uczucia – to dorosłe i to młodzieńcze – mają swoje wzloty i upadki i są  zwyczajne, życiowe, co zdecydowanie jest plusem dla tej powieści. Polecam ją wszystkim kobietom, bo bezsprzecznie jest to książka dla płci pięknej – dla wszystkich córek i matek. „Przekonam mnie, że to ty” może być przestrogą i swego rodzaju poradnikiem jak nauczyć się pokazywać miłość tej najbliższej nam na świecie kobiecie. To także książka, która może pomóc poradzić sobie ze stratą osoby najbliższej - bo autorka doskonale rozumie uczucia, które towarzyszą żałobie. A mało kto potrafi to zrozumieć. 

4 sie 2016

Typy bohaterów książkowych - część druga mojej subiektywnej listy.


   Nadszedł długo przez was wyczekiwany moment; oto przedstawiam wam moją subiektywną listę typów męskich bohaterów książkowych. Muszę zaznaczyć, że stworzyć ją było o wiele trudniej niż listę pierwszą, bo – powiem szczerze – boję się, że ta lista nie dorówna poprzedniej do pięt.

   Mam mało w głowie, ale dużo w mięśniach – najmniej lubiany przeze mnie typ, który występuje głównie w erotykach. Tacy panowie są zazwyczaj zafascynowani fizjonomią swoich południowych rejonów i szczycą się tym, ile wycisną na siłowni. Co ciekawe, większość kobiet lubi czytać o takich panach, ale w realnym życiu omijają ich z daleka, uważając, że nie reprezentują oni sobą żadnego poziomu - chociażby poziomu morza. Może jest to spowodowane tym, że w książkach to autorki (czytaj: kobiety) wkładają im do ust kwestie a to sprawia, że wydają się nawet sensowni. I w porównaniu z mięśniami i wyrzeźbionymi pośladkami stają się pożądanym towarem.

   Tajemniczy i przystojny – i zazwyczaj małomówny. Taki typ bohatera nie powie „tak”, tylko mruknie „uhum” i to mruknięcie powoduje w czytelniczkach dreszcz pożądania, który czuć aż w najmniejszym palcu u stopy. Fascynujące jest to, że kiedy w realnym życiu nasz własny osobisty facet mruknie nam „uhum” zamiast odpowiedzieć całym zdaniem, to wpadamy w furię i rzucamy zastawą ślubną, którą w prezencie dała nam ukochana teściowa.
   Tajemniczy i przystojny bohater, mimo że mało mówi, dużo robi. Zazwyczaj ratuje świat przed kataklizmem bądź inwazją pszczół pochodzących z innej galaktyki a przy tym ciągle wygląda świetnie i opiekuje się swoją ukochaną, która jest drobna, nieszczęśliwa i potrzebuje męskiego ramienia, aby móc się w nim skryć. Niestety, prawie nigdy nie opiekuje się on kobietą z nadwagą i odrostami na głowie - nie wiadomo dlaczego. 

   Brzydki prawdziwy przyjaciel – zwykle pełni rolę drugoplanową i mało kiedy jest zauważany. Takim bohaterem był Nevill z „Harry'ego Pottera” do momentu, aż aktor, który grał go w filmie dorósł i wyprzystojniał i każdy zaczął się nim zachwycać. I nagle mały, pulchny, poczciwy Nevill stał się typem „tajemniczym i przystojnym”.

   Strasburger w innej postaci – czyli taki typ bohatera, który na prawo i lewo sypie sucharami. I zwykle robi to w całkowicie niestosownych momentach, jak na przykład w czasie pogrzebu głowy państwa lub  podczas informowania rodziny o śmierci ich jedynego syna. I może za pierwszym razem jest to nawet ironicznie i makabrycznie zabawne, ale jeśli powtarza się to co chwile, to zaczyna się czuć niesmak.

   Skarbnica mądrości – ten typ zasadniczo dzieli się na dwa trzy podtypy; jest skarbnica mądrości, która się z tym nie obnosi i jest taka, która zakłada wielkie okulary i farbuje włosy na siwo, co by wyglądać dostojniej i mieć większy autorytet. I zapuszcza brodę.
   O ile typ pierwszy lubię i kojarzy mi się z Dumbledorem, czyli z jedną z moich ulubionych książkowych postaci, o tyle typ drugi utożsamiam z Anianiaszem z „Mikołajka” i zwykle mam ochotę dać bohaterowi w nos. Niestety stoi między nami granica świata realnego i wymyślonego i tylko w nocy czasami przyśni mi się jak daję piękną fangę w nos Eksiowi z „Nigdy w życiu.” Tyle mojego.

   Zapijaczona skarbnica mądrości – trzeci podtyp, który zasługuje na oddzielną klasyfikację, ponieważ ten rodzaj „skarbnicy” nie wie zazwyczaj o swoim darze. W książkach jest to najczęściej jakiś pan żulik spod sklepu lub ktoś, którego główny bohater bądź bohaterka spotyka na przystanku autobusowym i który mimochodem powie coś, co wpłynie diametralnie na całe życie głównej postaci a tym samym na całą fabułę.
   Zapijaczona skarbnica mądrości tak wpłynęła na moją psychikę, że teraz widząc zmierzającego w moją stronę chwiejącego się pana, pachnącego winem marki wino, myślę sobie: „o, powie mi coś, co odmieni moje życie, co sprawi, że na moim niebie pojawi się tęcza a jednorożce będą wcinały koniczynę.”
    Niestety, zazwyczaj słyszę: „e, paniusia, masz dwa złote?” Nie tracę jednak nadziei.

   Słodka życiowa niedojda – on nic nie potrafi, on wszystkiego się boi, on w sumie to skoczyłby w ogień, gdyby tylko tak bardzo nie parzył... Tacy bohaterowie są zazwyczaj zestawiani z kobietami dominującymi, które uczą życiową niedojdę jak żyć i jak poradzić sobie z kupnem znaczka na poczcie.
   Ten typ książkowych bohaterów ma o tyle dobrze, że nigdy nie można mieć do niego o nic pretensji, bo wiadomo – nie potrafi, to nie ma co oczekiwać, że cokolwiek zrobi dobrze. Zdarza się czasami, że życiowa niedojda ewoluuje nagle w super-bohatera, bo ugryzie go pająk (ale to już bardziej w komiksach) albo miłość sprawi, że zmężnieje. Tak czy siak - nie przepadam za takimi postaciami.

   Styrany życiem alkoholik – takim typem jest chociażby Haymitch z „Igrzysk śmierci”. Nie ukrywam, że to mój ulubiony gatunek książkowych postaci, ponieważ zawsze pod maską zapijaczonego moczymordy tkwi delikatny i skrzywdzony mężczyzna, którym należy się zaopiekować. I nie, w realnym życiu panom spod sklepu mówię tylko kulturalne „dzień dobry” i spokojnie podążam nadal w swoją stronę i nie chcę odkrywać ich skrzywdzonej historii, jednak w książkach działa to na mnie jak pies na baby, bądź stopa króla Juliana na Morta.

    Przyszły mąż – to bardzo wyjątkowy typ bohatera książkowego, ponieważ każda czytelniczka i każdy czytelnik (bądźmy tolerancyjni) ma swój typ książkowego ideału. I to nie jest tak, że czytając nagle się stwierdza - „o, takiego faceta to ja bym chciała mieć.” To raczej sytuacja, gdzie jesteśmy zauroczone głównym bądź pobocznym bohaterem (nie do końca zdając sobie z tego sprawę) i gdzie podobają się nam wszystkie jego cechy i zachowania. I podświadomie na naszym twardym dysku  w mózgu zapisujemy sobie tą postać a później dochodzą tam kolejne postacie, które mają „to coś” i w końcu, gdy na swojej drodze spotkamy kandydata na realnego męża, to musi spełnić on kilka z cech, które miał nasz książkowy ideał.

   I tak z ciekawości – kto jest waszym książkowym ideałem? I czy ma takie cechy jak wasz realny partner? Piszcie! I nie krytykujcie za bardzo, bo będę płakać. Wasze zdrowie. 

3 sie 2016

Katarzyna Grochola powraca po latach w świetnej formie - "Przeznaczeni"



   Długo przyszło mi czekać na najnowszą powieść Katarzyny Grocholi; długie cztery lata zastanawiania się jaka i o kim będzie ta książka. Czy znowu mnie zauroczy, czy znowu co drugi cytat będę chciała zapisać głęboko w pamięci, czy znowu wzruszę się nie raz czytając słowa pani Kasi?

   W przeciwieństwie do fenomenalnej serii o Judycie i jej po-czterdziestkowych perypetiach, najnowsza książka nie trąci humorem; jest poważna, wyważona, porusza tematy ważne i życiowe. Mówi o ludzkich lękach, o tym co boli najbardziej, co wżera się w głąb duszy i siedzi tam, zadając ciągłe cierpienie.
   Myślę, że prawdziwego pisarza poznaje się po tym, czy potrafi on pisać w różnych stylach, w różnych gamach emocji; czy równie dobrze wychodzi mu pisanie komedii, groteski, jak i dramatu. Wprawdzie pani Kasia napisała już kiedyś książkę poważną, która poruszała problem przemocy w związku, jednak teraz mogę stwierdzić, że było to jedynie preludium do „Przeznaczonych.

    Gdybym miałam opisać tę książkę jednym słowem to byłoby to słowo – mocna. Mocny jest jej język, mocne są emocje, które z niej wypływają. Autorka nie boi się użyć soczystych przekleństw, nie kryguje się podczas opisywania scen erotycznych, każde słowo napisane jest pewnie i stanowczo. Dwie kobiety i trzech mężczyzn - główni bohaterowie tej książki - są obrazem całego społeczeństwa. Mimo że każdy bohater jest indywidualnością i ma niepowtarzalny charakter – bo jest i delikatna i skryta Gabriela i żywiołowy, zakochany Mateusz i uzależniony od wszystkiego Jerry – to wszystkich łączy to, że są to postacie silne, zarówno w pozytywnym jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Każdy czytelnik może odnaleźć w tych postaciach kawałek siebie; przecież każdy z nas ma jakieś nałogi, każdy się czegoś boi i każdy w którymś momencie życia czuł się beztrosko. Pisząc o tych pięciu postaciach, Grochola pisała także o nas. 

„Uważaj na słowa, słowa zamieniają się w czyny, uważaj na czyny, zamieniają się w nawyki, uważaj na nawyku, zamieniają się cechy, cechy zamieniają się w charakter, charakter staje się twoim przeznaczeniem...”

  Gdyby Thomas Edison zechciałby zostać pisarzem i poświęcił temu całe swoje życie, to czy teraz mogłoby być tak, że nadal liczylibyśmy tylko na lampy naftowe i świeczki, a co za tym idzie, nie byłoby internetu, komputerów? Wtedy nie mielibyśmy okazji się poznać, chociażby internetowo, za pomocą kabla i kilku słów wystukanych na klawiaturze; a idąc dalej tym tropem, skoro już czepiłam się już tego Edisona i tej żarówki, to życie wszystkich przodków Edisona i tych, którzy przed nim popełniali błędy w próbach oświetlenia ciemności, musiały potoczyć się tak a nie inaczej.
 Nie da się ukryć, że to właśnie tematyka przeznaczenia wiedzie prym w tej powieści. Czy faktycznie ludzkimi losami rządzi przeznaczenie? Czy jednak to ludzkie decyzje maja wpływ na losy całego świata? Po lekturze „Przeznaczonych” zaczęłam się zastanawiać czy sytuacja, jaką mamy obecnie wokoło siebie, tak czy siak miała się wydarzyć. Czy gdyby nie było rewolucji w Rosji, świat nadal wyglądałby tak samo? Gdyby II wojna światowa skończyłaby się, zanim by się zaczęła, nasze życie byłoby inne?
   Czy więc wszystko jest zaplanowane, czy to tylko przypadek? Czy moje wybory, moje życie, moje plany, mają wpływ na późniejszy świat, na to, co wydarzy się ludzkości w przyszłości? I jeśli tak jest, to czy jestem w stanie udźwignąć takie brzemię?

"Przeszły czas ma pełnię władzy. Był. Nie wymażesz tego z pamięci, nie wyczyścisz, nie wyszorujesz do czysta. Na zawsze  pozostanie taki sam."

   Powracając do książki – nie jest to pozycja łatwa. Aby ją w pełni zrozumieć potrzeba skupienia i całkowitego oddania się czytanej treści. Zdarza mi się, że czytam dwie, trzy książki naraz i nie stanowi to dla mnie żadnego problemu, jednak w tym przypadku było to niemożliwe. Bohaterowie „Przeznaczonych” całkowicie mnie zniewolili, przejęli moje myśli i nie dawali mi od siebie odpocząć; i po raz pierwszy mam wrażenie, że postacie z książki są całkowicie żywe, realne. 
   I choćby dlatego warto przeczytać tą książkę.

   Za egzemplarz recenzencki dziękuję:

1 sie 2016

Podsumowanie lipca i dwa książkowe tagi.


   Lipiec, lipiec i po lipcu. Upłynął on na ciągłych upałach i burzach; tydzień ciągłej pluchy i szarości za oknem zdecydowanie wyleczył mnie z niechęci do gorąca i 30 stopni na termometrze. Wolę już to niż wieczne targanie za sobą parasola.
   Niestety książek przeczytałam stosunkowo mało, ale za to po raz pierwszy od dłuższego czasu zarwałam noc przy lekturze, więc nie jest źle!

   Co do bloga, to odwiedziliście mnie aż 8 823 razy przy czym najchętniej czytaliście o moim subiektywnym spojrzeniu na typy bohaterek książkowych – tak, pamiętam, że mam stworzyć jeszcze wersję męską.
   Waszą sympatią cieszyły się też posty o serii książek Emily Giffin, z czego niezmiernie się cieszę. Ślubna tematyka także zbiera spore żniwo i nadal jesteście ciekawi naszych ślubnych przygotowań.    Jeszcze tylko 11 miesięcy! W tym miesiącu wybieramy zaproszenia, więc prawdopodobnie pojawi się post o nich i innych papierniczych weselnych wyrobach.


  Google nadal niestrudzenie pomaga mi w zdobyciu sławy i pieniędzy i odsyła was do mnie po takich hasłach jak:

   „poradnik przyszłej żony śmieszne” - wyjaśnijmy sobie coś kochani. Bycie żoną wcale śmieszne nie jest. Te wszędobylskie skarpetki i pilnowanie, żeby mąż się nie upił na wszelakich imprezach i nie leżał później pod stołem, wydając z siebie dźwięki niczym niedźwiedź w rui, wymaga stalowych nerwów. Dodatkowo żona musi być sterem, żeglarzem i kompasem w jednym a przy tym ogarnąć jeszcze aspekty kulinarne i w ramach lenistwa męża, umieć wymienić żarówkę i naprawić cieknący zlew – a ja to potrafię!

   „życiowe opisy do zdjęć” - hm. Cóż. Widać jestem kopalnią wiedzy i mądrości, skoro ludzie szukają u mnie takich inspiracji. Jeśli o życiowych opisach/hasłach mowa, to w ubiegłą sobotę byłam na weselu i tradycyjnie o północy odbywały się oczepiny. Jak zwykle w takich stresujących sytuacjach na dworze skryły się dziewczyny, które nie chciały łapać welonu; jedna z nich została zapytana dlaczego nie bierze udziału w zabawie i odpowiedziała: "Bo jadę na studia do Poznania." Jest powód? Jest. 

   „kobiety które znalazły idealnego mężczyznę” - ostatnio gdzieś na internecie przeczytałam, że prawdziwym skarbem jest mężczyzna, który mówi: jedź bezpiecznie, napisz jak będziesz w domu, bądź ostrożna, jak mija ci dzień?, jestem z ciebie dumny!
   Jeśli wasz kochany tak mówi, to znaczy, że trafiłyście na ideał ^^


ZALOTNY TAG KSIĄŻKOWY:

   Faza 1: Zauważenie – książka którą kupiłam ze względu na okładkę – ha, to teraz musiałabym wymienić prawie każdy tytuł z mojej biblioteczki, bo zdecydowanie należę do tej grupy czytelników, którzy kupują książki przez pryzmat okładki. I się tego nie wstydzę, bo zazwyczaj dobrze trafiam.

   Faza 2: Pierwsze wrażenie – książka, którą kupiłam ze względu na opis – saga „Zmierzch” znalazła się w moim domu dobre dziesięć lat temu, właśnie przez wzgląd na jej opis. I też nie wstydzę się przyznać, że lubię sobie czasami poczytać o krwiopijnym Edwardzie i Belli, którą mimo wszystko lubię.

   Faza 3: Słodkie słówka – książka ze świetnym stylem pisania - „Ptak dobrego Boga”! Zdecydowanie nie jest to typowa książka a styl pisarza odbiega od tego, z czym można się spotkać na co dzień. Jeśli chcecie recenzję to proszę – Klik.

   Faza 4: Pierwsza randka – pierwszy tom serii, po którym miałam ochotę od razu zebrać całą kolekcję – i nadal powracam do „Zmierzchu”. W tamtym okresie mojego życia (gimnazjum) zebranie całej serii było o tyle trudne, że nie dysponowałam żadną fortuną (chociażby ubogą fortuną) i musiałam pleść przez tydzień o tej książce w domu, zanim rodzice zdecydowali się mi ją kupić.

   Faza 5: Nocne rozmowy telefoniczne – książka, przy której ostatnio zarwałaś noc – ostatnio spędziłam noc w towarzystwie książki „Z miłości”. Typowe babskie romansidło, ale tak miło mi się je czytało!

   Faza 6: Kontakt fizyczny – książka, którą kocham za towarzyszące uczucia – „Nigdy i na zawsze”, która nadal pozostaje moją ulubioną książkową pozycją. Mówi się, że wszystkie książki i piosenki są o miłości i ta też o miłości jest, ale całkiem innej, nieznanej, fenomenalnej.

   Faza 7: Zawsze w myślach – książka o której nie mogę przestać myśleć - „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a” tak mocno zniszczyło mi psychikę, że chyba nigdy o niej nie zapomnę. Niestety.

   Faza 8: Spotkanie z rodzicami – książka, którą chcę polecić rodzinie i znajomym – ha, ja polecam co drugą książkę, którą przeczytam. Mama i koleżanki mają mnie już dość, bo ciągle tylko prawię im o nowościach książkowych.

   Faza 9: Myślenie o przyszłości – książka, które będę czytała jeszcze nie raz – wszystkie dzieła Jodi Picoult i Kasi Grocholi. Zdecydowanie.


    SZKOLNY TAG KSIĄŻKOWY (tutaj pragnę zauważyć, że kiedy czytałam odpowiedzi Agi na te pytania, myślałam sobie „ale dobrze, że ja nie muszę na nie odpowiadać, bo nie wiedziałabym co napisać. Potem doczytałam, że zostałam nominowana do tagu. I naprawdę długo myślałam nad odpowiedziami):

   Wf – książka ze zmianą akcji - a nie mogę napisać filmów ze zmianą akcji? Byłoby łatwiej. 

   Praca domowa – książka czytana po nocach – a tutaj to odsyłam do poprzedniego tagu, bo pytanie takie już było. Uf, jedna odpowiedź mniej!

   Wypracowanie z polskiego – dzieło polskiego autora – pewnie spodziewacie się, że zaraz zacznę wymieniać książki Sienkiewicza, Żeromskiego lub Mickiewicza. Ewentualnie Słowackiego, ale on z Mickiewiczem ponoć się nie lubili i nawet w jednym zdaniu ich nie będę zestawiać, bo to niebezpieczne – zaczną mnie nawiedzać i nie dadzą mi się wyspać.
   Wracając do pytania, to dla mnie najlepszym dziełem polskiego autora jest książka mało znana. Może wasi rodzice będą ją znali, możecie podpytać - „Pięć lat kacetu” Stanisława Grzesiuka. Mam w planach w sierpniu zrecenzować dla was jego książki i może uda mi się zarazić was sympatią do jego prozy.

   WOS – książka poruszająca społeczne problemy - „Pamiętnik narkomanki” Barbary Rosiek. Nigdy więcej tej książki nie przeczytam, bo ostatnio przepłakałam przez nią pół nocy. Niezwykle emocjonalna, aż za bardzo.

   Technika – książka z licznymi szczegółami – techniki nigdy nie lubiłam i książki bardzo szczegółowej też nie lubię, bo autor zazwyczaj tak się zatraca w ich opisywaniu, że zapomina o tym, co najważniejsze. Załóżmy, że dużo szczegółów jest w „Potopie” Henryka Sienkiewicza.

   Historia – powieść nieżyjącego już autora – powtórzę tutaj nazwisko Stanisława Grzesiuka, który napisał trzy książki i każda jest warta poznania. „Pięć lat kacetu”, opisywał jego losy w obozie koncentracyjnym a kolejne tytuły - „Boso, ale w ostrogach” i „Na marginesie życia” to także jego autobiograficzne wspomnienia (chyba wyszło mi teraz masło maślane)

   Pokój psychologa – dzieło, które wpłynęło na twoje życie - „Jelonek Bambi”, ponieważ była to pierwsza książka, jaką przeczytałam w całości sama. W drugim półroczu pierwszej klasy podstawowej wychowawczyni wzięła nas do szkolnej biblioteki i każde dziecko mogło wypożyczyć sobie jedną książkę do przeczytania. Wiadomo, że większość z nas nie potrafiła jeszcze dobrze czytać, bo dopiero co skończyliśmy naukę alfabetu, ale ja do szkoły poszłam już jako dziecko czytające, co zawdzięczam mojej babci. Dlatego też, gdy inne dzieci wybierały cienkie książeczki, gdzie więcej było obrazków niż treści, ja wybrałam trzystastronicową opowieść o jelonku, który stracił matkę. Czytałam tą książkę przez ponad miesiąc, ale podołałam. I od tamtej pory ciągle czytam. I płaczę nad losem osieroconych jelonków. 

   Sklepik szkolny – miejsce, gdzie kupujesz książki – mam to szczęście, że dzięki współpracy z wydawnictwami, większość nowości przychodzi do mnie za darmo i mogę trochę przyoszczędzić. Co jest teraz niesamowicie potrzebne, bo wiecie – ślub trochę kosztuje.

   Gabinet pani dyrektor – książka z nutką grozy – Grey! Może nie dla każdego, ale dla mnie ta książka to istny horror i nie pojmuję jak można lubić Anastasię przegryzającą wargę i mającą wewnętrzną boginię i Christiana, którego ulubionym pomieszczeniem w domu jest pokój z pejczami. Matko moja i prababko, ja najbardziej w swoim domu lubię kuchnię! Ale to może dlatego, że nie mam pokoju z pejczami.