31 maj 2016

PRZEDPREMIEROWO - Tarryn Fisher "Mimo moich win"


    Kilka tygodni temu pokazałam Wam tajemniczą czarną kopertę, w której znajdowały się cztery fotografie, list oraz piękna bransoletka. Z tego co pamiętam, byliście bardzo zainteresowani książką, która była wtedy zapowiadana. Dzisiaj mam zaszczyt przedstawić wam jej przedpremierową recenzję. 

   To, że ludzie się rozstają nie jest niczym dziwnym; po czasie w niektórych związkach mija data przydatności do spożycia i należy odejść, żeby nie zatruć się sfermentowaną atmosferą.

   Olivia od zawsze była zamkniętą w sobie dziewczyną; od najmłodszych lat życie boleśnie ją doświadczało, co spowodowało, że wybudowała wokół siebie mur nie do przebicia. Stroniła od chłopaków, od rozrywkowego życia i miała tylko jedną przyjaciółkę, której potrafiła zaufać. Na studiach była typową prymuską, która chciała osiągać jak największe wyniki, by w przyszłości stać się wziętym adwokatem, pławiącym się w luksusie i w brudach swoich klientów. Wszystko jednak zmieniło się w momencie, gdy – jakże banalnie to zabrzmi! - zainteresował się nią najprzystojniejszy mężczyzna na kampusie. Caleb miał wszystko – charyzmę, sławę, pieniądze, perspektywy i wygląd, który powodował, że nikt nie mógł się mu oprzeć.

   Jeżeli myślicie, że ta książka jest o tym, jak to szara myszka pokochała gwiazdę sportu i żyli razem długo i szczęśliwie, to na szczęście jesteście w błędzie. Cała akcja książki „Mimo moich win” rozpoczyna się kilka lat po rozstaniu Olivii i Caleba; rozstaniu bolesnym, które nastąpiło z winy dziewczyny. Cicha myszka w ciągu kilku lat związku tak mocno zawładnęła sercem sportowca, że po zerwaniu nie mógł się pozbierać; stał się wrakiem samego siebie, cieniem swojej dawnej charyzmy, niewolnikiem dziewczyny, która już nie była jego. Jednak później znalazł nową dziewczynę, Leah, która otoczyła go opieką i która sprawiła, że Caleb znowu stanął na nogi. I wszystko dla Leah skończyłoby się jak w Disney'owskiej bajce, bo pierścionek już był kupiony i czekał schowany w szufladzie, gdyby nie to, że Caleb w wyniku wypadku stracił pamięć. A potem przypadkowo spotkał Olivię, która wykorzystała daną od losu szansę i na nowo chciała spędzić chociaż kilka dni z dawną miłością. Przynajmniej do momentu, gdy nie odzyska on pamięci i nie dowie się, jak bardzo jej nienawidzi.

   Czy zachowanie dziewczyny było moralne? Czy można w ogóle rozpatrywać tą sytuację w istocie moralności? Przecież miłość nie jest racjonalna, nie jest moralna i nie podlega żadnym zasadom. Olivia skrzywdziła przed laty Caleba, ale – co widoczne jest w książce na pierwszy rzut oka – kochała go nadal, miłością tak wielką, że aż dusiła się od jej nadmiaru. Także on, który nie wiedział kim jest … a może wiedział, tylko udawał?

"Myślę, że po tym jak pierwszy raz ofiarujesz swoje serce, nigdy go już nie odzyskasz. Reszta twojego życia to tylko pozory, że nadal je masz."

   Być może wszystko znowu skończyłoby się jak w bajce, gdyby na scenę nie wkroczyła Leah; kobieta zakochana, kobieta bogata, kobieta zdolna do wszystkiego. Zagroziła Olivii, że jeżeli nie wyjedzie i nie zostawi ich na zawsze, powie Calebowi kim ona jest i co mu kiedyś zrobiła. Jak mocno złamała mu serce a ona będzie zmuszona znowu dostrzec wyraz rozczarowania i bólu w jego oczach. Więc Olivia wyjechała, zatarła za sobą wszelkie ślady i próbowała żyć pełnią życia, ale jak to możliwe, skoro jej serce zostało setki kilometrów za nią? Rany się zabliźniają, ale zawsze zostaje blizna, mniej lub bardziej widoczna. Patrząc na siebie w lustrze, dostrzegając pieprzyk, który był całowany przez drugą osobę, lub czesząc włosy, które on odgarniał ręką, przypominają się te chwile, kiedy serce było najszczęśliwsze.

   Jednak oczy z czasem przestają dostrzegać w pieprzyku tą drugą osobę a mózg przestaje kojarzyć dany zapach z zapachem skóry najmilszego w świecie. Olivia zaczęła żyć na nowo, zaczęła spełniać swoje pasje, została adwokatem i wspinała się po szczeblach kariery; pozwoliła nawet wejść pewnemu mężczyźnie do swojego serca i z uśmiechem patrzyła w przyszłość. A wtedy znowu Caleb się odezwał i poprosił ją, by broniła jego żony – tej znienawidzonej Leah – w sądzie. By sprawiła, że policjanci zdejmą kajdanki z jej rąk i że będą mogli być na nowo szczęśliwym małżeństwem.

   Jak widzicie ta historia nie jest prosta, łatwa i mimo że opiera się na znanych wszystkim schematach, wymyka się im i ukazuje coś całkiem innego. To kolejna książka z cyklu „co by było, gdyby nie było Walta Disney'a i jego szczęśliwych zakończeń?”

   Kogo wybierze Caleb? Swoją największą, pierwszą miłość, która wdarła się do jego serca i która w brutalny sposób je podeptała? Czy Leah, której nie kocha jakoś nadzwyczajnie, ale która jest dobra i słodka i która pomogła pomóc mu się pozbierać wtedy, gdy był potrzaskany niczym tafla szkła? Jako, że jest to pierwszy tom trylogii, można być pewnym, że ich historia będzie się jeszcze kołem toczyła a każdy czytelnik będzie mógł zweryfikować, kto w całej tej historii jest tym dobrym a kto tym złym. Po pierwszym tomie mogę stwierdzić, że „tym złym” jest Caleb, który nie potrafi zdecydować się na jedną z kobiet, zrywając definitywnie kontakt z tą drugą. Ale cóż... my, kobiety, zawsze sądzimy, że wina leży po stronie testosteronu.

   Druga część będzie miała premierę w październiku tego roku; tak więc pozostało nam tylko czekać i rozmyślać nad epilogiem, w którym to Olivia miała na sobie suknię ślubną... ale więcej wam nie powiem, musicie przeczytać sami.


„Caleb był moją niedoskonałością.” 

A już jutro zapraszam was do wszystkich polskich księgarni, gdzie można będzie kupić świeżutki, niczym poranna bułeczka, egzemplarz tej książki. 


24 maj 2016

Mama.


   Ponoć nie ma piękniejszego uczucia niż wziąć w ramiona swoje dziecko po raz pierwszy. Ponoć żadne wyznanie miłości nie brzmi tak pięknie jak pierwsze „mama” powiedziane przez własne dziecko i żadne dzieło sztuki nie zachwyca tak, jak koślawa laurka narysowana przez pięciolatka. 

   Ponoć nikt inny nie ma takiej magicznej siły, by jednym całusem zniwelować ból ubitego kolana czy użądlenia wrednego komara. Tylko mama potrafi z kilku kartek papieru i z nożyczek wyczarować zwierzątka, które ożywają i którymi można się bawić bez liku. Tylko ona wie, że przykładając usta do czoła można sprawdzić, czy dziecko ma gorączkę. Tylko ona potrafi wszystko znaleźć, choćby było to schowane w najciemniejszym kącie szafy. Opowiada najpiękniejsze bajki na dobranoc i wie jak wypędzić potwory z pokoju, który zakradają się zawsze wtedy, kiedy gasi się światło.

    Mama. Zbliża się ich święto, więc dzisiaj co nieco o mamach.

    Kiedy myślę „mama w książkach”, uparcie przed oczami staje mi Melania Borejko. To taka mama, która zawsze wysłucha, pomoże, ale która też ofuknie swoje dziecko, kiedy wie, że robi ono źle. Mama Borejko zawsze w książkach była trochę na uboczu; trzymała się z dala od głównego planu, asystowała tylko przy dorastaniu córek i czekała, aby je złapać, gdy się potkną. Nie zapewniała córek o swojej miłości, nie zabiegała o ich względy – siedziała zawsze w kuchni przy szklance gorącej herbaty i czekała z otwartymi ramionami aż przyjdą się wygadać i wypłakać.

   Mama jest po to, aby podtrzymywać swoje dziecko, ilekroć zaczyna ono upadać. Po to, żeby czekać na pierwszy ząb i ukoić ból, żeby być przy pierwszym nocnym koszmarze i przytulić, uspokoić. Mama jest po to, żeby kochać tatę. Po to, żeby wytłumaczyć dlaczego kakao robi się z mleka krowy a nie z mleka innego zwierzęcia, dlaczego tylko ptaki potrafią latać i dlaczego koleżanka z przedszkola ma samych braci, kiedy ona chciałaby mieć siostrę.
   W dorosłym już życiu mama jest po to, aby czekać w nocy aż jej dziecko wróci do domu i ofuknie ją, że jest traktowane jak małolat; bo tylko mama może w tym ofuknięciu czuć ulgę, że dziecko wróciło, że jest całe i zdrowe i na tyle szczęśliwe, że ma jeszcze siłę fuczeć.
   Musi chodzić do szkoły i tłumaczyć, dlaczego jej córka czy syn nie potrafi pojąć twierdzenia Pitagorasa i dlaczego w pewien majowy poranek zamiast do szkoły, wybrał drogę na wagary. Mama musi się wstydzić za swoje dziecko i jednocześnie być z niego dumna. Ganić za złe zachowanie i wychwalać za niebiosa za każdy, najmniejszy nawet sukces. Mama musi o wszystkim pamiętać, o pierwszym zębie, o pierwszej kolce i o pierwszej kozie z nosa (moja mama chciała zasuszyć moją pierwszą kozę z nosa, ale tata jej nie pozwolił, twierdząc, że to wpływ hormonów każe jej podejmować takie dziwne decyzje.)

"A może mama świadomie zamotała wokół niej sieć, oplotła jej duszę swoim Seneką, swoim Mickiewiczem, swoją ulubioną muzyką, swoim schodzeniem z drogi i swoją dyskrecją i tymi swoimi spojrzeniami pełnymi cichego wyrzutu, które wciąż, w najbardziej niespodziewanych chwilach przypominają się i przeszkadzają?"

   Mama to w ogóle jest ciekawe stworzenie; potrafi funkcjonować bez snu, bez prysznica, z tłustymi włosami i z połamanymi paznokciami i nawet nie zwraca na to uwagi, bo nie ma na to czasu. Z momentem narodzin dziecka wyostrza jej się słuch i słyszy najlżejszy nawet szmer w łóżeczku, które oddalone jest o 30 metrów. Wzrok jej się wyostrza i niczym superbohater lokalizuje wszystkie niebezpieczne przedmioty, które mogłyby się znaleźć w zasięgu małych rączek. Węch nagle staje się bardziej wrażliwy niż u spaniela i mama natychmiast czuje kiedy trzeba zmienić pieluchę (a w późniejszych latach bezbłędnie wyczuje najbardziej nawet zatuszowany swąd papierosów i alkoholu.) Robi się zręczniejsza (bez problemów żongluje zabawkami, smoczkami i butelkami), zwinniejsza (gdy trzeba ściągnąć syna z drzewa, na które się wspiął a nie posiadł jeszcze sztuki schodzenia z drzewa), silniejsza (zbuntowanego pięciolatka trzeba jakoś ze sklepu wynieść), bardziej asertywna („nie kupię ci tej zabawki, bo masz już pięć takich samych!”), odważniejsza w kontaktach interpersonalnych („dlaczego pani dotyka moje dziecko, ty przebrzydły moherze?!”) a nawet w kontaktach z własną teściową („niech mama już nie daje mu więcej batonów, ma pięć lat i waży 30 kilo, na Boga!”)


   Moja mama czyta książki od końca, mówi mi jakie jest zakończenie filmów, jest uparta, nigdy nie wie gdzie co leży w domu, namiętnie kupuje nowe buty, których później nie nosi, nie daje sobie wyciąć skórek wokół paznokci i nie potrafi gotować rosołu, ale jest najlepsza. Bo moja. 

23 maj 2016

Zakończenie Daringham Hall i zdjęcie z wesela.


   I jak Wam idzie czytanie serii o Daringham Hall? Mam nadzieję, że dobrze, bo mam zaszczyt przedstawić Wam właśnie trzeci, ostatni tom. Dla tych, którzy mimo młodego wieku cierpią już na sklerozę małe przypomnienie – tom I i tom II.

   Z radością muszę stwierdzić, że autorka z każdą kolejną częścią pisze coraz lepiej; o ile pierwszy tom był lekko cukierkowy i przesłodzony – wiecie, chodzi o tą utratę pamięci przez Bena i zakochanie się w Kate, która była taka słodka, dobra i kochała zwierzęta – o tyle tom drugi był już „mocniejszy” a jego bohaterzy pewniej stąpali po ziemskim padole. W ostatnim, zamykającym serię tomie, Kathryn Taylor, wspięła się na wyżyny swoich dotychczasowych zdolności i stworzyła książkę, która wcale romansem nie jest, ale książką o problemach i małych ludzkich dramatach. Taką życiową opowieść.

   Ben został właścicielem Daringham Hall, które okazało się być ruiną, z kłopotami finansowanym bez dna. Wprawdzie na posiadłość czyhało wielu kupców, jednak Ben nie chciał sprzedawać dworu, wiedząc, że cała rodzina liczy na to, że on – mimo że uważany za czarną owcę i syna z nieprawego łoża – pomoże wykaraskać się im z kłopotów. Niestety, arystokraci jak to arystokraci, chcieli jedno a robili drugie; pomimo że marzyli o tym, by Ben im pomógł, ciągle rzucali mu kłody pod nogi i buntowali się nawzajem a każdy jego pomysł zakrzykiwali pretensjami. A trzeba przyznać, że Ben miał naprawdę dobre pomysły, w jaki sposób można by było postawić posiadłość na nogi; muszę ze szczerością wam powiedzieć, że aż mi żal, że takiej ruinki nie posiadam, bo wiedziałabym jak zarobić przy okazji trochę pieniędzy.

   Jeżeli chodzi o romans Bena i Kate, to niestety, nadal zachowywali się czasami jak niespełna rozumu nastolatkowie; jednak po czasie stwierdziłam, że miłość, te wszystkie hormony i emocje mogą powodować irracjonalne zachowania, które z boku wydają się komiczne i lekko żałosne. Być może autorka pokazała miłość taką jaka jest naprawdę; szaloną, trochę niespełna rozumu, głupiutką i przeuroczą. Być może my wszyscy tak naprawdę zachowujemy się jak oni; niczym Czapla i Żuraw u Brzechwy. Kiedy on chce, to ona jest nieprzekonana; kiedy ona zapragnie, to on unosi się dumą. I tak chodzą dookoła siebie, ciągle się rozmijają i do siebie wracają. Jak nastolatkowie, którzy jeszcze nie do końca rozumieją o co w tym wszystkim chodzi.

   Moim ulubionym bohaterem niezmiennie pozostaje David, który odnalazł swojego prawdziwego ojca i próbuje nawiązać z nim więź. Co nie może być łatwe, biorąc pod uwagę fakt, że mężczyzna nie wiedział w ogóle, że ma syna. I to pełnoletniego. 

   Podsumowując całą serię, muszę przyznać, że spędziłam z nią bardzo miłe chwile; poczułam ten angielski klimat i to na tyle, że złapał mnie jakiś katar, mimo +25 stopni na dworze. Tak więc zakatarzona, ale usatysfakcjonowana, gorąco polecam Wam tą serię. Trzecia część kilka dni temu miała swoją premierę, więc na pewno znajdziecie ją w swojej ulubionej księgarni.




   W sobotę byłam na (kolejnym w tym roku) weselu i oczywiście nie zostawię Was bez żadnego zdjęcia! Jakość jakby było robione żelazkiem, ale czego oczekiwać po mega powiększeniu z fotobudki. Tak, będą zdjęcia w ładnej jakości, ale dopiero za miesiąc a ja wiem, że nie możecie tyle czekać. 
   Tak, ten w masce to mój narzeczony. Taki wstydliwy! (jeśli powiecie z jakiego anime jest ta maska, to na pewno was polubi, bo oprócz niego nikt na weselu nie wiedział o co kaman. Tak, ja też nie wiedziałam.) Także tego... komplementujcie! 


19 maj 2016

"Obwiniona" Robert Rotenberg


   Rozwody nigdy nie są miłe i przyjemne, chyba że oglądamy pro-rodzinny odcinek Sędzi Anny Marii Wesołowskiej, gdzie są sprawy, w których małżonkowie są dla siebie sztucznie mili i uśmiechnięci. Nie, zazwyczaj rozwód to wojna pełna wyzwisk, złości i agresji; szczególnie gdy w grę wchodzi opieka nad jedynym dzieckiem; wtedy może nawet polać się krew...

   … tak jak w przypadku bohaterów książki, którą wypatrzyłam na bibliotecznej półce. Niepozorna, z prostą okładką i z tytułem, który – trzeba to przyznać – nie powoduje, że kapcie spadają ze stóp. „Obwiniona” brzmi średnio, trąci tandetą i przypomina mi nagłówek z amerykańskich brukowców. Ale mimo to moja czytelnicza intuicja stwierdziła, że książkę warto przeczytać – i mnie nie zawiodła.

   Samantha i Terrance zaczęli swoją znajomość jak w bajce; bogaty on, biedna ona, wielka miłość i szybki ślub. Ot, historia znana większości nas już od dzieciństwa a to za sprawą Walta Disney'a, który w taki właśnie sposób pożenił większość swoich księżniczek. Prawdę mówiąc ta książka mogłaby być dalszymi losami Śnieżki i Kopciuszka – i to by wyjaśniało, dlaczego w bajce wszystko kończyło się ślubem i pocałunkiem zakochanych. A w tle zawsze biegały sarenki.

   Jak to w życiu bywa, na świecie szybko pojawiło się dziecko, pierworodny syn. I gdzieś w tym momencie wszystko zaczęło się sypać... Samantha nie pałała wielkim instynktem macierzyńskim, czego jej mąż – zakochany w synku do zatracenia – nie potrafił zrozumieć. Pojawiły się pierwsze konflikt a swój udział w ich wywoływaniu miała także rodzina Terrance'a, która żywo nie cierpiała jego młodej małżonki (a niechęć teściów i szwagrów może być tak toksyczna, że przez nich niejeden związek się rozpadł.)
   Księżniczka i książę postanowili wziąć rozwód i przyznać trzeba, że nie należał on do tych spokojnych (czyli takich, które skupiały się tylko na złorzeczeniem na siebie pod nosem.) Były kłótnie, wyzwiska, nieprzyjemne maile i oszczerstwa. I pewnie w końcu by się rozwiedli, gdyby nie to, że w dzień pierwszej sądowej rozprawy Terrance'a znaleziono zadźganego. Kilka godzin później do kancelarii adwokackiej pojawiła się Samantha a w torebce miała zakrwawiony nóż owinięty w kuchenną ścierkę. Twierdzi, że kiedy przyszła porozmawiać z mężem, ten leżał już nieżywy. Wszystko wskazuje na to, że żona postanowiła „przyspieszyć” ich rozstanie i pozbawiła męża życia. Jednak... czy na pewno?

"Pierwszy premier Kanady, sir John A. Macdonals, mawiał, że dobry kompromis oznacza, iż każda ze stron będzie odrobinę niezadowolona."

   Jak okazuje się w toku akcji, rodzina zamordowanego ma wiele pilnie strzeżonych sekretów, których nie chce wyjawiać. Jednak dociekliwy adwokat i detektyw powoli odkrywają ich tajemnice, co równocześnie obmywa z winy Samanthę. Kto tak naprawdę zabił? Brat? Matka? Ojciec? A może jednak żona? Specjalnie zabrałam się do pisania tej recenzji na chwilę przed zakończeniem książki, by nie wiedzieć, kto jest mordercą i by nie dać wam żadnej podprogowej podpowiedzi. Mówię szczerze, że nie wiem kto – jednak jestem pewna, że to nie żona okazała się zabójczynią.

   Ta książka to nie tylko śledztwo; to przede wszystkim ukazanie jak cały proces toczy się od wewnątrz; to wyśmiewanie kanadyjskiego porządku prawnego, gdzie niekiedy o wolności człowieka decydują ludzie, którzy nie mają tak naprawdę pojęcia co robią. Najznakomitszą postacią w tym względzie jest sędzina Norville, która zasiadła na sędziowskim fotelu, dzięki wpływom swojego męża. Była w takim stopniu niedouczona prawa, że co dwadzieścia minut zarządzała w rozprawie przerwę, by wyjść do swojego gabinetu i skontaktować się z małżonkiem, w sprawie tego, co powinna powiedzieć. Jej niewiedzę wykorzystywali doświadczeni adwokaci i prokuratorzy, którzy zasypywali ją precedensami i orzecznictwami innych sądów a biedna kobiecina pojęcia nie miała co oni do niej mówią...

   Pewnie wielu z was stwierdzi, że taka „prawnicza” tematyka jest dość nudna i nużąca a ja lubię to ze względu na moje studia. Otóż nie, autor operował takim językiem, by wszystkie te prawnicze niuanse były proste do przyjęcia i aby zainteresowały czytelnika. A ostatecznie niech was przekona to, że książkę podkradła mi mama, która zwykle stroni od fabuł, gdzie toczy się jakikolwiek proces (dla zainteresowanych – tak, nadal zaczyna czytanie książki od końca i ona już wie, kto jest mordercą. Jej ulubioną rozrywką wczorajszego wieczora było mówienie mi „no powiem ci kto zabił, dobra?”)

   Całą książkę oceniam na duży plus; nie znałam przedtem twórczości pana Roberta Rotenberga i teraz przyznać muszę, że szybko wskoczył na listę autorów, których lubię (nie tak spektakularnie jak Szpak na Eurowizji po podaniu głosów od widzów, ale i tak wysoko.) Dużym atutem tego pana jest to, że każdej ze swoich postaci nadaje rys człowieczy; żaden policjant czy śledczy, który pojawia się chociażby na chwilę w fabule nie jest tylko „panią Kowalską”, ale jest „panią Kowalską, która pochodziła z Polski i lubiła czerwone kwiatki” - każdy z nich był indywidualnym człowiekiem a nie tylko statystą, który miał podtrzymać akcję. Żadnego ze swoich bohaterów nie traktował po macoszemu, jak niestety robi to wielu innych autorów.


   Podsumowując, „Obwiniona” jest świetną lekturą, w którą można się wczuć. Największym atutem jest to, jak autor stworzył swoich bohaterów – a za to należą mu się brawa. Także cała zagadka zaciekawia a jej „ludzki” wymiar sprawia, że czytelnik wczuwa się w akcję i czuje potrzebę poznania kto tak naprawdę jest zabójcą. I czy zaatakuje ponownie...  

17 maj 2016

"LO story" - powróćmy do szkolnych czasów!



   Szkoła. Miejsce, do którego wszystkim nam przyszło chodzić; a niektórym w losie przypada jeszcze kilka lat dalszej edukacji i wstawania od poniedziałku do piątku o godzinie 7 rano, aby zdążyć na ósmą zasiąść w ławce i spijać słowa z ust nauczycieli.
Każdy swoje szkolne lata wspomina inaczej; dla jednych były to czasy mlekiem i miodem płynące, gdzie wszyscy chwalili naszą zdolność do obliczenia delty trójkąta i wskazania podmiotu w wierszu a dla drugich był to czas zniewolenia, kiedy trzeba było zinterpretować wiersz w taki sam sposób jak nieznana nam pani z ministerstwa. Jako, że z matematyką zawsze miałam problemy i nigdy nie trafiałam w ministerialny klucz, łatwo wysnuć wniosek, że nie wspominam czasów szkolnych ze wzruszeniem i nostalgią; były bo były, skończyły się i całe szczęście.

   Gdzieś w połowie października, kiedy byłam w pierwszej klasie liceum (a miałam napisać „na pierwszym roku w liceum” - ach, co te studia robią z ludzkim mózgiem!) trafiłam na książkę Magdy Skubisz „LO story”. Przyznam szczerze, że historia Mastera, Kaśki, Buraka i Luśki do tego stopnia mnie zachwyciła, że miałam ochotę iść do księgarni i kupić sobie własny egzemplarz. Ale cóż, człowiek był młody i biedny i nie miał trzydziestu złotych na stanie, żeby ot tak wydać je na książkę (wtedy trzeba było kupować pierwsze pudry do twarzy!). Nie wiecie nawet jak się ucieszyłam, gdy kilka dni temu listonosz przyniósł mi całkiem niespodziewanie egzemplarz tej książki do recenzji! Tak kochani, marzenia się spełniają – po ośmiu latach mam swoją własną „LO story”.

   Jest to opowieść o typowych licealistach; typowych, czyli takich, którzy dorastają i nie do końca sobie z tym radzą a tą „bezradność” maskują siarczystymi przekleństwami i wypalanymi papierosami. Główną bohaterką jest Alka, zwana także Luśką, która posiada mamę, dziadka, siostrę, szwagra, nieznośnego siostrzeńca i brzydkiego kota, który jest ciągle męczony przez to straszne dziecko, które wyszło z łona Alki siostry. Ma także znaczną kolekcję pryszczy na twarzy, ciągle się powiększającą i złamane serce. Nie ma tylko ojca, o czym nie mówi, bo jak rasowa nastolatka tematy drażliwe omija szerokim łukiem.
Druga dziewczyna z grupy, Kaśka, ma ambicje. I ostry charakterek. Te dwa czynniki sprawiają, że Kaśka ma ciągle problemy w szkole, bo nie może w spokoju i cierpliwości znieść tego, co wyprawiają nauczyciele a szczególnie ich polonistka. Bo Kaśka chce iść na filologię polską a wie, że ucząc się na lekcjach, które sprowadzają się do pisania notatek sprzed dziesięciu lat, nie dadzą jej dużych szans, aby zostać studentką.

„Piszemy: Wiersz Jana Kasprowicza, przecinek, otworzyć cudzysłów, Judasz, zamknąć cudzysłów, przecinek, to wielopłaszczyznowa analiza grzechy, przecinek, jakim jest zaparcie się prawdziwej wiary, kropka.”

   Oprócz dziewczyn jest jeszcze Zenek, zwany Burakiem, bo pochodzi z prawdziwej wsi, takiej, jakie znajdują się często na południu Polski, czyli w moich okolicach – wsie zielone, wsie szerokie, wsie z krowami i (ze) gnojem. Zenon jest chłopcem inteligentnym, cichym i wielbiącym ser własnego wyrobu, którego zapach stawia na nogi osoby będące nawet pod silnym wpływem alkoholu – ot, magiczne moce sera wiejskiego.
Ostatnim z paczki jest Master, który jest posiadaczem przystojnej buzi i długiego czarnego płaszcza skórzanego. W jego twarzy i elokwencji kocha się pół szkoły a wśród nich nieszczęsna Alka, czego on niestety nie zauważa.

   „LO story” to historia o szkolnych przygodach, koszmarach i straszydłach – czyli o nauczycielach, którzy mają swoje „widzimisię” i każdy, kto będzie próbował to obejść zostanie srogo potraktowany jedynką. Nie oszukujmy się – każdy z nas trafił kiedyś na taki nauczycielski egzemplarz, który przerażał i rozśmieszał jednocześnie (emocja zależała od tego czy nauczyciel znajdował się blisko czy też daleko od ucznia i czy dzierżył w ręku długopis, którym mógł postawić jedynkę.) U mnie w liceum uczyła pewna fizyczka, która zawsze dawała do rozwiązania te same zadania przy tablicy i – uwaga – w zależności od dnia tygodnia to samo rozwiązanie było albo dobre, albo złe. Należało tylko trafić w odpowiedni dzień.
   Inna znowu moja nauczycielka, jeszcze z czasów gimnazjum, lubiła makabryczne suchary. W naszej szkole był zwyczaj, że to woźni roznosili dzienniki na początku lekcji i pewnego razu, gdy biedny pan Stasio wszedł do naszej klasy nie dostrzegł nigdzie chemiczki. Zapytał się nas czy jest pani S. a ona grobowym głosem z kantorka odpowiedziała - „nie ma mnie, umarłam.”
Makabryczny suchar, uprzedzałam.

"Angora to wyższa forma moheru. Ma dłuższy włos. Bliżej nieba."

   W tej książkowej szkole prym wiedzie Gnida, która jest sadystyczną matematyczką i Zosia-Narkoza, która całą swoją polonistyczną wiedzę czerpie z notatnika z misiem Jogi na okładce. Oczywiście obie panie są znienawidzone przez uczniowskie grono, każda z innego powodu. Gnida za swój życiowy cel postawiła sobie, że nie nauczy nikogo matematyki, Zosia natomiast celu w życiu żadnego nie miała, bo była stworzeniem zbyt zlęknionym, aby od życia czegoś oczekiwać. W toku akcji obie panie wejdą w ostry konflikt z czwórką naszych bohaterów a co z tego wyniknie... oj, to chyba musicie przekonać się sami.

   Gdy czytałam tą książkę po raz pierwszy, w czasach – jak już wspominałam – pierwszej klasy liceum, to oburzona zgadzałam się ze wszystkim co było tam przedstawione. Nauczyciele są podli, szkoła niesprawiedliwa, hormony są złe a pryszcze na twarzy sprawiają, że nie ma ochoty się żyć. Jak czytałam tą książkę teraz, z perspektywy moich 24 lat to pomyślałam jakie to wszystko było zabawne! I to przejmowanie się pryszczami i oburzenie, bo „nauczyciel coś powiedział”. Ah, gdybym wtedy miała tą wiedzę o życiu co teraz to pysznie bym się bawiła w licealnej ławce. Powaga!


   Książkę serdecznie Wam polecam, bez względu na to czy lubiliście czasy szkolne czy też nie.  


 PS - Jak podoba się Wam nowy image bloga? Nie jestem mistrzem informatycznym, więc bądźcie wyrozumiali! 

16 maj 2016

"Ocalić Daringham Hall" - druga cześć fenomenalnej trylogii.


   Pierwsza część sagi o Daringham Hall zdecydowanie przypadła Wam do gustu, także dzisiaj pora na część drugą. A tutaj przypomnienie tomu poprzedniego dla tych, którzy nie mieli okazji przeczytać mojej recenzji --> klik. 

   Jest czasami tak, że widząc „problemy” innych osób mówimy z politowaniem, że takie kłopoty w życiu to chcielibyśmy mieć; chodzi oczywiście o takie sprawy, które spędzają komuś sen z powiek i powodują palpitacje serca a tak naprawdę są mało istotne i nieważne w kontekście całego życia. Ogólnie staram się nie prosić losu, nawet ironicznie, o problemy jakie spotkają innych, ale początkowa myśl po pierwszych stronach drugiej części trylogii brzmiała: 'O matko! Ja chcę mieć takie problemy jak oni!”.

   Gdy cała rodzina Camdenów dowiedziała się już, że Ben jest nieślubnym synem głowy rodu i dziedzicem całego majątku a „dotychczasowy” pierworodny syn okazał się synem nie być, w posiadłości zapanowała panika. Jako, że w żyłach wszystkich tych osób płynęła krew błękitna a nie pospolicie czerwona, także i ich panika była arystokratyczna a więc cicha i rozszeptywana po kątach. W świetle dnia uśmiechali się mniej lub bardziej czarująco do Bena i zapewniali o swojej radości, że oto odnalazł się nowy członek ich rodziny a pod osłoną nocy i pustych korytarzy zastanawiali się, co stanie się z ich milionowym majątkiem. Doprawdy, chciałabym się przejmować tym, czy będę miała na koncie dwadzieścia milionów, czy tylko pięć. Naprawdę!

   W tej części Ben spada niejako na drugi plan a jego miejsce zajmuje David, młody mężczyzna, który przez całe swoje życie był przekonany, że odziedziczy kiedyś majątek Camdenów i który nagle został obdarty nie tylko z przynależności do rodziny, ale także z posiadania ojca. Muszę przyznać, że bardzo urzekło mnie to, w jaki sposób autorka przedstawiła Davida – to delikatny i wrażliwy chłopak, który bardzo przeżył wiadomość, że mężczyzna, którego kochał przez całe życie, okazał się dla niego kimś obcym. Mimo, że Ralph zapewniał chłopca, że między nimi nic się nie zmieniło i że nadal będzie uważał go za swojego, to on czuł podświadomie, że Ben z czasem rozpanoszy się w sercu starszego człowieka i wypchnie bękarta, którego przyszło mu wychowywać.

W tej części autorka skupia się na ludzkiej potrzebie poznania miejsca swojego pochodzenia; David dąży do tego, aby poznać swojego prawdziwego ojca i żeby dowiedzieć się, kim był człowiek, który dał mu życie. „Ocalić Daringham Hall” pokazuje, że niekiedy nie ważne jest to, skąd pochodzimy, ale gdzie się znaleźliśmy. Że czasami więzy krwi są mniej istotne i mniej ważne od więzi, która wytworzyła się przez lata bycia razem. I ta myśl mnie utwierdza w przekonaniu, że zdarza się, że prawdziwą rodziną nie są ludzie, z którymi łączy nas podobne DNA tkanek i komórek krwi, ale osoba, którą zna się od lat, z którą pije się wytrawne wino pod błyszczącym księżycem i śmieje się do utraty tchu i do momentu aż z oczu polecą łzy radości.

   Jeśli chodzi zaś o Bena i Kate to cóż... skaczą wokoło siebie niczym para nastolatków; Benowi duma nie pozwala zbliżyć się do kobiety a ona – jak to kobieta dobrze wychowana – czeka aż on pierwszy nachyli się nad nią, by złożyć na jej ustach bajkowy pocałunek. W iskry, które sypią się między nimi, wpycha się przystojny Francuz, żywo zainteresowany ponętnym ciałem Kate, co powoduje, że Ben – w akcie zazdrości oczywiście – jeszcze bardziej oddala się od kobiety i z daleka prycha pod nosem w akcie oburzenia i wściekłości.

   Książka pod względem romansu nieco mnie rozczarowała, bo Kate i Ben, którzy w pierwszej części mnie zachwycili swoją dojrzałością, teraz zachowywali się niczym Edward i Bella ze „Zmierzchu”; na szczęście jednak ich wątek był na tyle poboczny, że książka nie straciła swojego smaczku. Intrygi starszej damy Elizy, wspaniały David, który zdecydowanie strącił Bena z piedestału i zwrot akcji, który w jednym momencie zmienił wszystko, spowodowało, że druga część sagi była o wiele lepsza od części pierwszej.

   Wspomnę jeszcze o czymś, o czym warto – okładki. Cała seria ma przepięknie prezentujące się okładki, które zachwycają spokojem i artyzmem. Poza tym całość serii pięknie prezentuje się na półce ciesząc oko nawet wtedy, gdy lektura książki dobiegnie już końca.



   Nie mogę doczekać się części trzeciej – może Ben i Kate w końcu się ogarną i może David odnajdzie swoje nowe miejsce w „starej” rodzinie. A najbardziej liczę na to, że lady Eliza odejdzie prosto do samego Lucyfera, żeby pomóc mu mieszać słomę w kotle – ach, jakże ta osóbka mnie irytuje! Musicie przekonać się sami, czy też mielibyście ochotę ją udusić. Zapraszam do lektury!

14 maj 2016

O raju kończę studia! I co dalej?


   Jeżeli jakimś cudem okaże się, że zaliczyłam czwartkowy ostatni pisemny egzamin i we wtorek pani profesor uzna, że moja wiedza na temat prawa sportowego jest zadowalająca i wpisze mi do indeksu ładną ocenę – co na tym etapie nauki oznacza po prostu zwykłe 3 – i panie z dziekanatu nie będą wymyślać zanadto – to 7 czerwca nadejdzie wielki dzień i zostanę mianowana magistrem.

   Tak, wiem, kiedyś bycie magistrem łączyło się z tym, że rodzicom trzeba było zabić świnię, zakupić wódkę i sprosić wszystkich sąsiadów, żeby utrzeć im nosa, że ich dziecko zyskało przed nazwiskiem trzy magiczne literki mgr., które otwierały przed nim drzwi do wielkiego świata i kariery, dzięki której mogło ono zakupić fiata 126p prosto z salonu. Teraz mgr. znaczy tyle co nic i rodzicom żal by było z powodu uzyskania tego tytułu przez swe dziecię pozbawiać biedną świnię życia, bo – powiedzmy sobie szczerze – powodów do dumy zbytniej nie ma.
   W każdym razie, zaczęłam się ostatnio zastanawiać co będę robiła w przyszłości. Chcecie posłuchać moich typów? Oj, nawet jeśli nie chcecie to ja wam powiem.

   Prowadzić bloga, o ile ktoś zacznie mi za to płacić. Będę Maffashion literatury!
Nie ukrywam, że ta opcja najbardziej mi się podoba. Siedziałabym w domu, czytałabym książki i pisałabym recenzje a od czasu do czasu – coś „nierecenzenckiego”, co zachwycałoby samą Katarzynę Grocholę. W największych magazynach cytowanoby moje słowa, opinie i smaczne, inteligentne żarciki. W końcu sam Wojewódzki zaprosiłby mnie do swojego programu a ja bawiłabym go elokwentną i przewrotną rozmową. Później zostałabym nowym agentem w „Agendzie” i w końcu poprowadziłabym galę Eurowizji w Polsce, bo przecież dzisiejszy finał będzie nasz.
Czekam na sponsorów. Nie tak to miało zabrzmieć...

   Otworzyć idealny, dochodowy biznes, na który jeszcze nikt nie wpadł a można zarobić na nim miliony. Jak na przykład produkowanie teksturowych opakowań.
Z tym punktem mam niestety jeden problem, bo nie wiem co to miałby być za biznes. Wiem, że rozwiązanie jest proste jak drut, bo skoro ktoś wpadł na to, żeby produkować tekturowe opakowania i je sprzedaje, to znaczy, że gdzieś jeszcze jakaś nisza jest. Ale gdzie?

   Napisać w miesiąc bestseller, który przebije samego Harry'ego Pottera.
Szkoda tylko, że wena ostatnimi czasem mnie opuściła i w ogóle nie mam serca do wymyślania fantastycznych fabuł.

   Stać się gwiazdą „Trudnych spraw” i „Rozmów w toku”.
Mogłabym udawać narkomankę, porzuconą kochankę, mogłabym nawet udawać fankę „Ulicy Sezamkowej” i podśpiewywać pod nosem piosenkę „mięsny jeż, mięsny jeż, też go zjesz!”. Nie dość, że byłaby to przygoda na miarę życia, to w dodatku nauczyłabym się aktorskiego kunsztu i może w końcu trafiłabym na plan „M jak miłość”, gdzie zagrałabym opiekunkę Lucjana, w której on się szaleńczo zakocha.

   Odnaleźć w sobie ukryty niezwykle głęboko talent do śpiewania/tańczenia/stepowania.
Czekajcie, sprawdzę, czy czasem aby przez noc Bozia mnie nie obdarzyła słowiczym śpiewem... - nie, jednak nic się nie zmieniło, nadal mogłabym podkładać głos pod miauczące w filmach koty. Tańczyć też chyba nadal nie umiem, chociaż to musiałby ocenić sam Piróg więc póki go nie spotkam, będę żyła w tej błogiej ułudzie, że tańczę lepiej niż on.

   Mogę otworzyć zwierzęco-dziecięce przedszkole.
Dzieci i psy bawiłby się razem, razem chodziłyby na spacery i razem spałyby w porze leżakowania. Kurczę, sama bym posłała dziecko do takiego przedszkola!


   Mogę stać się celebrytką i będę prowadziła w telewizji własny program, w którym będę mówiła ludziom jak czytać książki. I będą zgłaszały się do mnie kobiety, które nie czytając nic poza ulotkami znalezionymi w skrzynce i artykułami na internecie i ja będę uczyła je czytać książki. Będę robić metamorfozę ich domu, tak, żeby znalazło się w nich miejsce na półkę z książkami. I będę pokazywała im księgarnie i antykwariaty a jak będą oporne, to będę rzucała w nie magazynami, w których nie ma nic ciekawego i mądrego.
Oh, czuję, że ten program ma szanse zostać hitem jesiennej ramówki!

   A tak na poważnie, to mam nadzieję, że w pięknym mym kraju, gdzie w rzekach pływają zdrowe i szczęśliwe ryby a na niebie latają najedzone i ćwierkające wróbelki, dość szybko uda mi się znaleźć zatrudnienie. I że będę zarabiała na tyle, że będę mogła się utrzymać i pozwolić sobie na tabliczkę czekolady miesięcznie, bez potrzeby pożyczania pieniędzy od mamy. I że raz na rok buty sobie nowe będę mogła kupić a co! Jak marzyć to marzyć porządnie!
   W każdym razie boję się trochę, że skończy się na tym, że będę sprzedawała hot-dogi w budce na kółkach i na tym spełzną moje marzenia o byciu panią od ślubów cywilnych. Ale tym się będę martwiła po 7 czerwca. Teraz - jak na studentkę przystało - pomartwię się obroną. 

10 maj 2016

"Powrót do Daringham Hall" i #LoveMeWithLies #MimoMoichWin #MimoTwoichŁez #MimoNaszychKłamstw, czyli zapowiada się niezła seria!


   Spotkałam się ostatnio z książką, która była dość nietypowa a dzięki temu ciekawa, ponieważ dotyczyła rodziny bogatych arystokratów, ale nie była – jak można by się spodziewać – osadzona w XVIII czy XIX wieku, ale współcześnie. I to nie byle gdzie, bo w okolicach King's Lynnu, który miałam kiedyś okazję pozwiedzać. A lubię czytać o miejscach, które znam, bo mogę zestawić ze sobą to, co realne z tym, co opisane zostało przez autora.

   Ben Sterling jest typowym bogatym i odnoszącym sukcesy mieszkańcem Ameryki; przystojny niczym gwiazda z wielkich ekranów, przedsiębiorczy niczym sam Donald Trump i oschły niczym rasowy polityk. Ben jest bohaterem, w którym kochają się miliony czytelniczek i tak naprawdę nie wiadomo dlaczego, bo trzeźwym okiem patrząc to zwykły gbur i odludek; ale jednak taki „cichy i władczy” typ wkrada się szturmem do kobiecych serc. A gdyby dodać do tego jeszcze fakt, że Ben jest synem angielskiego arystokraty, to z miejsca wyprzedza on w rankingach „top-literackie-ciacha” samego Edwarda Cullena i Christiana Grey'a.

   Problem tylko w tym, że Ben o swoje dziedzictwo musi walczyć, gdyż jego ojciec nie ma pojęcia, że ma jeszcze jednego syna. Syna, który – jako pierworodny – mógłby wstrząsnąć w posadach całym rodem Camdenów. Za Benem przemawia także fakt, że nie był on byle bękartem, ale synem z prawego łoża; jego matka i Ralph Camden byli małżeństwem, gdy oboje mieli po 19 lat i uważali, że ich miłość jest równie wielka jak ta, która łączyła młodych kochanków z Werony kilka wieków wcześniej. Niestety dość szybko okazało się, że związek należy unieważnić i zapomnieć o sobie na całe życie. Dopiero po ponad 30 latach głowa rodów dowiedziała się, w niemiłym pozwie sądowym, iż jego pierwszy związek małżeński nigdy nie został unieważniony, przez przeoczenie rodzinnego prawnika a krótkie małżeństwo skutkowało przyjściem na świat małego Bena, który przez całe życie pielęgnował w sobie nienawiść do nieznanego ojca.

   Aby wywalczyć sobie prawo do tytułu i majątku – bardziej z przekory i chęci dokuczenia krewniakom, niż z faktycznej potrzeby ducha, Ben wyrusza na Wschód Anglii. Niestety, kilka złożonych na siebie czynników sprawia, że jego podróż wymyka się ze spisanego wcześniej w elektronicznym notatniku planu. Po pierwsze, na nieznanej mu wąskiej angielskiej drodze zastaje go burza i to nie byle jaka, ale prawdziwa, angielska, która łamie drzewa i zrywa więcej niż meloniki z głów gentelmanów. Po drugie, wąska angielka dróżka zastawiona jest przez nieznane Benowi auto, w którym znajduje się piątka wyspiarskich nastolatek, odurzonych narkotykami; ot, taka rozrywka młodzieży w czasie burzy. Po trzecie, owe nastolatki za nic miały sobie maniery opisywane przez Jane Austen i podbiły Bena, dla zabawy i rozrywki, po czym ukradły jego auto i odjechały z piskiem opon. Gdy mężczyzna odzyskał już przytomność powłóczył się, ciągle w deszczu i wichurze, do pierwszego napotkanego domu, gdzie znajdowały się dwie bezbronne kobiety. A wiadomo co robią kobiety, gdy w czasie burzy nieznajomy puka do ich drzwi; unieszkodliwiają go wszystkim, co mają pod ręką. Jedna z nich, Kate, unieszkodliwiła go na tyle skutecznie, że Ben stracił pamięć i cała jego oschłość i nienawiść odeszły niczym ręką odjął.

   Między nim a Kate – która zaopiekowała się nim, z poczucia winy – zaczyna dziać się coś nieoczekiwanego, chociaż często w książkach i w życiu spotykanego. Dwoje dorosłych, atrakcyjnych ludzi, którzy mieszkają razem, często w końcu dopada namiętność; cóż, jednak rzadko kiedy jedna ze stron ma amnezję i nie pamięta nawet czy jest stanu wolnego i czy aby nie ma czwórki małych dzieci za oceanem.

   „Powrót do Daringham Hall” to pierwsza część bardzo ciekawie zapowiadającej się trylogii, w której głównych skrzypiec nie będzie grała miłość między dwójką bohaterów, ale walka o majątek i o dobre imię całego rodu. Okraszona jest oschłością Bena (pamiętajcie, kobiety uwielbiają takich bohaterów!), dobrocią Kate i przyjaźnią, która scala mocno całą rodzinę Camdenów. Niezapomnianą postacią jest także lady Eliza, która od razu skojarzyła mi się z babką księżniczki Mii z „Pamiętnika księżniczki” - wredna, złośliwa i niedostrzegająca niczego poza czubkiem swojego arystokratycznego pozbawionego wągrów nosa. „Powrót do Daringham Hall” to na wskroś angielska powieść, dlatego nie ma się co dziwić, że bohaterowie, którzy mają korzenie jedynie angielskie nie potrafią prawdziwie kłócić się z amerykańskim i buńczucznym Benem; to takie ładne porównanie tych dwóch krajów i ludzi w nich mieszkających. Spokój i opanowanie starego kraju mieszają się z porywczością i wybuchowością nowego światowego mocarstwa. Co z tego wyniknie? Jak skończy się ta cała farsa? Czy Ben odzyska pamięć i na nowo stanie się oschłym i ponętnym mężczyzną? Cóż... to już musicie sprawdzić sami!

   Wczoraj odwiedził mnie kurier i przyniósł mi … czarną kopertę. Kiedy ją otworzyłam moim oczom ukazała się prosta, beżowa koperta i mały pakunek, który skrywał coś niesamowitego. Jest to zapowiedź niezwykłej wręcz serii, o której więcej napisze Wam za jakiś czas. Teraz możecie jedynie obgryzać paznokcie i podziwiać to, co znajdywało się w czarnej kopercie!




Pięknie napisany list i cztery zdjęcia, które zwiastują okładki kolejnych części serii. Pozwolę sobie przytoczyć Wam treść listu:

"Nie, nie jestem bez winy, ale zanim mnie osądzisz, pozwól, że coś Ci powiem. Pomyśl o mężczyźnie, którego kochasz najbardziej. Pomyśl o każdej wspólnej chwili wypełnionej rozmowami i milczeniem, o lepszych i gorszych dniach, o budzeniu się u jego boku. A teraz wyobraź sobie, że go tracisz. Ktoś wyszarpnął, wydarł ukochanego z Twojego życia i zostawił pustkę. Cholernie niesprawiedliwe, prawda?
Mogłabym odpuścić, zapomnieć, wyjechać... Jednak czy zrobiłabyś to samo, gdyby w grę wchodziło odzyskanie każdego wspólnego dnia z ukochanym? Do tej pory cierpiałam. Teraz postanowiłam zawalczyć, nawet jeśli to oznacza, że inni będą cierpieć. Bo miłość zawsze boli i nadszedł czas, by przygotować się na rany i blizny. A Ty, mimo moich win, nie potępisz mnie. Widzę, że już się wahasz, patrzysz w stronę ukochanego i myślisz, ile byłabyś w stanie poświęcić, by go odzyskać.
O."


   W paczce znalazła się także piękna bransoletka. 
Ah! Nie mogę doczekać się tej serii! "Mimo moich win" Tarryn Fisher - już 1 czerwca w księgarniach w całej Polsce! A niedługo przedpremierowa recenzja u mnie na blogu. Czy tylko ja nie mogę się doczekać?  

9 maj 2016

"Historia pszczół" Maja Lunde. A czy Ty doceniasz pszczoły?


   Pszczoły kojarzą się z latem. Z kwiatami. Z miodem. I z paniczną ucieczką, kiedy się do nas zbliżają, w obawie przed użądleniem. Pszczoły to takie owady, które koegzystują z ludźmi od samego początku i które – mimo że zapewniają nam pożywienie – są całkowicie niedoceniane a ich ciężka praca jest bagatelizowana.
A przecież to dzięki nim możemy cieszyć się smacznymi owocami, podziwiać kwiaty wręczane nam od ukochanych i smakować słodki miód, który kojarzy się z rozkoszą i wolnością.

   W „Historii pszczół” świat ukazany jest z trzech perspektyw; już na samym początku autorka przenosi nas do roku 2098, gdzie razem z Tao zapylamy ręcznie drzewa, aby zrodziły one owoce. W Syczuanie, gdzie żyje kobieta, podobnych do niej ludzi są setki – żadne z nich nie wykonuje innego zawodu; wszyscy mają za zadanie robić to, co niegdyś robiły pszczoły. Żywią się niewielkimi, codziennie takimi samymi racjami a ośmioletnie już dzieci uczone są jak prawidłowo wspinać się na drzewa, by nie zranić drogocennych drzew i by prawidłowo zapylić każdy zarodek późniejszego owocu.
Tao znała jeszcze świat „przed” i dlatego wie, że jej trzyletniemu synkowi przyszło żyć w trudnych i nieszczęśliwych czasach. Wie też, że mądrzy, wykształceni ludzie, mają szansę robić coś więcej, niż ciągle wspinać się na drzewa i wsypywać w kwiaty drogocenny pyłek. Dlatego też codziennie uczy go liczyć, czytać i pisać, mimo że chłopiec woli psocić a i jego tata jest zdania, że dziecku należy się dzieciństwo. Jednak Tao zaczyna rozumieć to dopiero w chwili, gdy jej synek znika a ona nie może go odnaleźć.

"Charakter miał taki, że ślepotę traktował nie jak przeszkodę, lecz jako możliwość. Uważał, że wszystko, czego nie może widzieć, może usłyszeć, a przecież zewsząd otaczało go samo życie."

   Problem ze swoim synem miał też George, któremu przyszło żyć prawie sto lat wcześniej; w 2007 roku jego syn, Tom wraca do domu w czasie przerwy studenckiej i informuje ojca, że w przyszłości chce poświęcić się pisaniu a nie przejęciu rodzinnego interesu. George bowiem, tak jak jego ojciec i dziadek a pewnie i pradziadek, ale kto by o tym pamiętał, zajmowali się pszczołami. Dbali o nie, tworzyli im jak najlepsze warunki środowiskowe i traktowali tak, jakby byli członkami ich rodziny. Żona Georga nie rozumiała tej pasji, ale ją akceptowała; wszystkie ule jakie należały do ich rodziny – a było ich trzysta czterdzieści dwa – pomalowała na pastelowe kolory, dzięki czemu wyglądały jak wielkie cukierki, rozrzucone po ogrodzie przez niesfornego olbrzyma.
Odmowa Toma niezwykle Georga zraniła, chociaż nie dawał tego po sobie poznać. To nad czym on, jego ojciec i wszyscy, którzy byli przed nimi, pracowali z takim mozołem, miało nagle zostać oddane całkiem obcej osobie, bo Tom – jedyna nadzieja – wolał dźwięk długopisu sunącego po papierze, niż brzęczenie królowej ula.

   W 1852 roku żył natomiast William, chociaż słowo „żył”, jest lekko na przerost. William wegetował, leżał ciągle w łóżku i oddawał się nicości i coraz głębiej zapadając się w ciemność depresji. Na nic zdawało się ciągłe przypominanie mu, że ma dziewiątkę dzieci do wykarmienia i żonę na utrzymaniu; mężczyzna skupiał się jedynie na fakcie, że ma osiem córek, przez które nie może skupić się na pracy naukowej; przez ich ciągłe śmiechy, rozmowy i płacze nie ma dość ciszy i spokoju, aby zostać sam na sam ze swoimi mądrymi myślami, które kiedyś w przyszłości, zmieniłyby dzieje ludzkości. Dopiero wizyta jego najstarszego dziecka, jedynego syna, sprawia, że William postanawia wstać z łóżka i powoli powrócić do żywych.

   Nie można ukryć, że „Historia pszczół” to książka o apokalipsie; tyle tylko, że kino i książki nauczyły nas, że apokalipsa zawsze przychodzi szybko i niespodziewanie; nagle w którąś środę kosmicie postanawiają zaatakować ziemię lub w leniwe sobotnie popołudnie bieguny zaczynają się przemieszczać, powodując powodzie i trzęsienia ziemi. Albo nagle, tak po prostu, asteroida postanawia uderzyć w naszą planetę. Do takich apokalips jesteśmy przyzwyczajeni, dlatego też ta z książki norweskiej pisarki zdaje się być – o ironio! apokalipsą mało prawdopodobną. A tak naprawdę wszystko to, co Maja Lunde opisuje dzieje się właśnie teraz, na naszych oczach. A my tego oczywiście nie dostrzegamy.

   Pszczoły wymierając; nie jakoś hucznie, głośno i spektakularnie – wymierają po cichu, niezauważenie a że dla nas to tylko owady – nie poświęcamy temu ani jednej myśli. Nie zauważamy, że coraz mniej ich lata, że coraz mniej jest owoców a ceny tych, które są, są coraz wyższe. Maszerujemy ochoczo do kina w poszukiwaniu mocnych wrażeń a nie widzimy, że one tak naprawdę dzieją się obecnie na naszych oczach.

   Ta książka to także opowieść o trudnych relacjach pomiędzy rodzicami a dziećmi; o tym, że często zdarza się, że marzenia, jakie rodzice wykreowali swoim pociechom, wcale nie są tymi marzeniami, które one chcą spełniać. Że przyszłość, zaplanowana z najmniejszymi detalami nie jest tą przyszłością, która dzieci uszczęśliwi a która sprawi, że zaczną się one dusić w pętli niepokoju i zbyt dużych oczekiwań stawianych przez tych, którzy nas stworzyli.


   „Historia pszczół” to piękna, poruszająca powieść, której fabuła płynie spokojnym, umiarkowanym torem. To historia o tym jak zmienia się świat. To piękne przesłanie, które uczy nas, że złe rzeczy nie dzieją się lawinowo i natychmiastowo; że niekiedy potrzeba wielu lat, aby nadeszła katastrofa, która rosła niezauważalnie każdego dnia. To także nauka o tym, aby cieszyć się każdym dniem, bo kiedyś w końcu nastąpi chwila, gdy wszystko co dobre się skończy. Dlatego warto usiąść na łące wśród kwiatów, zjeść garść owoców i słuchać jak dookoła bzyczą pszczoły. Nasze drogie wybawicielki.  


6 maj 2016

"Ostatnie pięć dni" - książka o trudnym wyborze. I o odwadze.


   Co zrobilibyście, gdybyście mieli świadomość, że czeka was ostatnie pięć dni życia? Jak pożegnalibyście się z tymi, którzy zostają, których zostawiacie za sobą, wędrując w stronę tandetnego zachodzącego słońca?

   Mara jest żoną i adopcyjną matką Lakshmi -popełniła w życiu wiele dobrych uczynków, pomogła wielu ludziom, była dobra, miła i nigdy nie złamała prawa. Jednak los stwierdził, że mimo wszystkich tych zalet, Mara nie zasługuje na to, aby dożyć spokojnej starości i aby tańczyć z posiwiałym najukochańszym mężem na weselu swojej córki. Mara ma chorobę Huningtona, która powoli kaleczy jej ciało i umysł; gibka i inteligentna niegdyś kobieta, zaatakowana przez chorobę, o którą się nie prosiła, staje się osobnym zbiorem mięśni i ścięgien, które nie potrafią ze sobą współpracować.
   Zaraz po postawieniu diagnozy Mara zdecydowała, że zakończy swoje życie w momencie, gdy Hunington będzie na tyle zaawansowany, że tylko dni będą dzieliły ją od zostania rośliną. Taki moment nadszedł po czterech latach w okolicach jej kwietniowych urodzin. Miała wszystko przygotowane – wódkę, tabletki i i tlenek węgla; brakowało jej tylko odwagi, by zostawić męża, córkę i rodziców.
   Oczywiście w umyśle kobiety pojawiał się pomysł, by jednak zostać i stawić czoła nadchodzącej katastrofie. By pozwolić, by jej ukochany mąż do końca jej dni karmił ją papkami, zmieniał jej pieluchy i opiekował się nią; w zamian za to mogła dłużej patrzeć jak jej córka dorasta, jak mąż z godnością się starzeje, jak jej mama i tata powoli odchodzą na drugą stronę, nadal szczęśliwi i zakochani. Jednak wiedziała też, że gdyby egoistycznie została na tym świecie, to ani jej ukochany ani jej bliscy nie zaznaliby nigdy szczęścia; bo ciągle musieliby patrzeć jak gaśnie, jak z kobiety którą kochali i podziwiali został sam cień, bardziej marny niż najsłabsze wspomnienie.

„I dziękuję ci, że wtedy w foyer Morrice Hall zachwyciłeś mnie tak, że straciłam dech w piersi.
I od tamtej chwili zachwycałeś mnie codziennie tak samo.”

   Drugą historią, która przeplata się w „Ostatnich pięciu dniach” jest opowieść o mężczyźnie i chłopcu, którzy musieli rozstać się nie przez śmierć, ale przez system prawny. Scott jest zdrowym mężczyzną. Ma żonę, która jest w szóstym miesiącu ciąży, jednak on nie potrafi cieszyć się z tego, że niedługo powita na świecie swoją małą córeczkę. A to dlatego, że musi pożegnać się z chłopcem, który mieszkał u nich przez rok i który wracał do swojej biologicznej matki; kobiety, która nigdy nie upiekła mu tortu na urodziny, która nie przykrywała go kołdrą na dobranoc i która wolała narkotyki niż własne dziecko. Mężczyzna prosił nie raz swoją żonę, żeby zaadoptowali chłopca, żeby stworzyli mu prawdziwy dom nie na rok, ale na zawsze. Jednak ona wolała wizję ich małżeństwa z jednym, biologicznym dzieckiem, które nie będzie napiętnowane przeszłością i złymi wspomnieniami.

   To książka o pożegnaniach; trudnych, takich, które rozrywają serca i zostawiają człowieka z grymasem cierpienia na twarzy. Pożegnania na całe życie i na chwile; takie, które zapamiętujemy do samego końca, które bolą nawet po latach.
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że pożegnania muszą istnieć, aby móc później cieszyć się powtórnym powitaniem. Czasami do powtórnego powitania dochodzi dopiero po drugiej stronie i trzeba czekać na to przez całe lata.

   Na samym końcu książki znajdują się pytania do dyskusji. Ostatnie z nich brzmi: „Co byście zrobili na miejscu Mary?”. Szczerze? Szczerze to teraz napisałabym wam górnolotnie, że bez wahania postanowiłabym odejść, póki mogę sama decydować o swoim życiu, póki nikt nie musi poświęcać swojego życia dla mnie, póki wiem, że moich bliskich nie czeka ciężka walka o każdy dzień wegetowania warzywa, którym kiedyś byłam a po którym została jednie skorupa. Powiedziałabym, że postąpiłabym jak Mara, dając swojemu mężowi i dziecku szansę na dobre, spokojne życie przy boku innej kobiety i innej matki a swoim rodzicom szansę na cieszenie się ostatnimi dniami. Tak bym napisała. Ale wiem, że gdyby przyszło co do czego to chwytałabym się każdego dnia, że ciągle za bardzo bym się bała co jest „później” i że zostałabym pewnie tym warzywem, przeklinając swoje tchórzostwo.

   A wy? Jakbyście postąpili?

„Nie ma lepszego powodu niż Ty.”


5 maj 2016

"Wytańczyć marzenia" Michaela DePrince


   Większość małych dziewczynek marzyła w dzieciństwie o tym, by zostać baletnicą i tańczyć w różowych, uroczych baletkach. Niektóre z nich nawet chodziły na specjalne zajęcia, na których miały nauczyć się odpowiedniej postawy i prostych, początkowych kroków. Nieliczne nie zrezygnowały po kilku tygodniach i baletowi poświęciły swoje życie i stopy, które potwornie zdeformowane co dzień przypominają im, ile kosztuje marzenie.
   Jednak jest jedna baletnica, która przeżyła dzięki marzeniu; która w wieku 4 lat zamarzyła o tym, by zostać baletnicą, chociaż jako dziecko wojny nie miała prawa mieć tak wygórowanych pragnień.

   Mabinty dziękowała Allahowi za to, że urodziła się „w domu po prawej a nie po lewej”, bowiem w domu po prawej mieszkało małżeństwo, które wymykało się temu, co stanowi muzułmańska tradycja; pobrali się z miłości i cieszyli się z narodzin córki; nie ubolewali nad tym, że Allah poskąpił im męskiego potomka i mimo że ich córka była cała w „lamparcie cętki”, jak nazywano tam nieznane im bielactwo, uważali, że zasługuje na to, co najlepsze. Uczyli ją czytać i mówić w różnych dialektach.
   W domu po lewej mieszkał stryj Mabinty, który miał trzy żony i czternaścioro dzieci – w tym trzynaście córek, za to utyskiwał losowi i każdej z żon. Dziewczynka bała się srogiego krewniaka i miała nadzieję, że nigdy nie będzie musiała znaleźć się po jego opieką, bo wiedziała, że w jego domu kobiety traktowane są jak maszynki do rodzenia dzieci i do przygotowywania posiłków. Jednak do wioski, w której mieszkali przyszła wojna a wraz z nią karabiny i śmiercionośne kule, które zabrały jej kochanego papę. Niedługo potem i jej matka odeszła z tego świata i dziewczynka została całkiem sama, wyśmiewana z powodu swojego wyglądu.
   Stryj oddał ją do sierocińca, wyrzekając się jej i łączącego ich pokrewieństwa. Mabinty została nazwana numerem dwadzieścia siedem i była najmniej lubianym przez opiekunki dzieckiem a to z powodu białych plam szpecących jej hebanową skórę. Jednak, nauczona przez swojego papę otwartości i pogody ducha, szybko zyskała w sierocińcu oddanych przyjaciół a szczególnie inną dziewczynkę, która również nosiła imię Mabinty.

   Ogarnięte wojną państwo, w którym żyła mała Mabinty szybko stało się miejscem śmiertelnie niebezpiecznym; zabijano bez powodu, ludzi traktowano gorzej niż uporczywe muchy, które brzęczą nad uchem i nie dają się odgonić. Dzieci z sierocińca miały to szczęście, że ich główny opiekun potrafił znaleźć im domy w samej Ameryce! Wielkim, nieznanym im świecie, gdzie czekali na nich ludzie, gotowi dać im dom i miłość.

Obie Mabinty zostały adoptowane przez starsze małżeństwo, które miało już trójkę własnych synów i pochowało dwóch adopcyjnych chłopców chorych na hemofilię; to właśnie jeden z nich tuż przed śmiercią poprosił swoją przybraną mamę, aby na ich miejsce wzięli dziecko z czarnej, ogarniętej wojną Afryki.
   Dziewczynki nie mogły początkowo odnaleźć się w nowoczesnym świecie; dziwiło ich to, co dla nas jest czymś najzupełniej normalnym. To, że biorąc ze sklepu co się chce, wystarczy machnąć plastikową kartą i można brać to dla siebie. To, że oprócz ryżu, istnieje o wiele więcej rodzajów jedzenia. Że można spać na piętrowym łóżku i że nie trzeba przykrywać się liśćmi, ale zwyczajną kołdrą.

   Jest to prawdziwa historia nastoletniej obecnie dziewczyny, która pewnego dnia w ogarniętej wojną Afryce, znalazła zdjęcie starego magazynu, na którego okładce widniała baletnica. W tamtym momencie dziewczynka postanowiła, że też będzie tak tańczyć, że będzie ubierać różowe baletki i płynąć w powietrzu, zachwycając tłumy. Kiedy była już w nowym domu, miała nowych rodziców i nowych braci, zaczęła realizować swoje marzenie, które – patrząc na jej dzisiejsze życie – spełniła w stu procentach.
   Obecnie Mabinty, nazywana przez nową rodzinę Michaela, tańczy w największych grupach baletowych; zachwyca tłumy a jej białe plamy na torcie i rękach są – jak kiedyś powiedziała jej matka – niczym magiczny pył, który sprawia, że jest kimś wyjątkowym.

„- Skąd będę wiedziała że chłopak mnie kocha?
- Będzie twoim przyjacielem. Będzie cię uszczęśliwiał. Da ci przestrzeń i będzie ci wierny. Będzie szanował twoje wybory. Pozwoli ci wzlatywać i nie będzie próbował podcinać ci skrzydeł.”

   Muszę przyznać, że zwykle nie lubię czytać takich książek – o wojnie, o cierpieniu, które faktycznie miały miejsce. Jednak ta daje nadzieję, Obiecuje ułudnie, że ciężka praca i odrobina szczęścia mogą sprawić, że wzlecimy w powietrzne i niczym Mabinty wykonany piruet, który zachwyci wszystkich.  


4 maj 2016

Jak podróżować, czyli mój subiektywny poradnik.



   Myśleliście, że przejadę tyle kilometrów i nie sporządzę wam z tego wyjazdu żadnej dziwnej listy? Oczywiście, że sporządziłam – swój subiektywny poradnik o tym, jak podróżować.

   Najtrudniej jest znaleźć to, czego się chce, więc przed podróżą należy upewnić się gdzie znajduje się najbliższe stado owiec i McDonalds. O ile w poszukiwaniu owiec przeszłam dwie doliny – Chochołowską i Kościeliska, o tyle w poszukiwaniu frytek i fanty przejechałam pół Małopolski i Podkarpacia a i tak zjedliśmy hamburgery dopiero 30 kilometrów od domu. Przynajmniej trasa szybciej mijała, gdy szukaliśmy znaku wskazującego na to, że przybytek niezdrowego smaku znajduje się w obrębie kilku kilometrów.
A co do owiec, to widziałam jedynie pudla, który – jeśli zmrużyło się oczy – mógłby za owcę uchodzić.

   Jeśli tęsknisz za swoim psem, wybieraj trasy gdzie wprowadzanie psowatych jest zabronione. Na Dolinę Chochołowską można wchodzić z różnego rodzaju zwierzętami, jednak wszyscy turyści uparcie szli z yorkami. Tyle Tosiów a żadna moja! Niektóre podróżowały w torebkach, inne gnały przed siebie z prędkością światła a jeszcze kilka z nich dumnie kroczyło przy nodze właściciela. Moja Tosia po 200 metrach zaczęłaby się trząść z nadmiaru obcych ludzi wokoło i musiałabym ją dźwigać – na rękach, bo w torebce nie potrafi jeździć.

   Wybierając się na trasę oznaczoną kolorem czarnym, spodziewaj się czegoś strasznego – nawet jeżeli pierwsze pół kilometra wydaje się być miłe i przyjemne. Idąc nad Smreczyński Staw przez pierwsze dwadzieścia minut wyśmiewałam w duchu, że nazywają to trudną trasą. Dopiero gdy napotkałam oblodzoną, stromą górę kamieni pokornie schyliłam głowę i połknęłam gorzkie łzy rozpaczy. Weszłam, zeszłam, żyję, ale tylko dlatego, że schodząc przykleiłam się do plecaka narzeczonego i wisiałam na nim, póki moje nogi nie dotknęły płaskiego podłoża. 

   Nim przyłożycie kartę do czytnika, aby zapłacić za zakupy, zawsze sprawdźcie czy cena jest adekwatna do tego co kupujecie. My za węgiel, podpałkę, maślankę, trzy lody i sok do piwa prawie zapłaciłyśmy 90 złotych i 51 groszy. Zakupy życia.
Także tegoroczni maturzyści – nie martwcie się, jeśli powinie się wam noga to z chęcią przyjmą was do zakopiańskich sklepów!

   Nie wierz nigdy w prognozę pogody – miał być deszcz, miało być pochmurno i smutno. Tak naprawdę było słonecznie, ładnie, deszcz padał może łącznie z pół godziny, wędrowało się miło i radośnie.

   Wjeżdżając na skocznię upewnij się, że nie masz lęku wysokości. Przez pierwsze dziesięć metrów byłam pewna, że zaraz spadnę w dół i zginę a plamy mojej rozbryzganej krwi będą już na zawsze elementem dekoracyjnym zakopiańskiej skoczni. Kiedy już jako tako przyzwyczaiłam się do tego, że moje nogi dyndają w powietrzu, mój Łukasz postanowił porozglądać się dookoła i wiercił się niesamowicie a przed moimi oczami pojawiła się wizja jak to spadamy razem z dół. Trzymając się oczywiście za ręce, co by było romantycznie. 
   Zjeżdżanie w dół jest przyjemniejsze. Albo po prostu wtedy już się przyzwyczaiłam.

   Będąc w okolicach skoczni koniecznie spróbujcie gofrów z bitą śmietaną, truskawkami i polewą czekoladową. Przy tym niebiańskim smaku nawet szarlotka z Doliny Chochołowskiej się chowa. Pyszne, pyszne, pyszne!

   Jeśli chcesz coś sobie kupić, to to kup. Naprawdę – jeśli jakaś pamiątka urzekła was swoim urokiem, wyglądem bądź zastosowaniem, to lepiej to kupić niż potem siedzieć w domu i żałować, że się tego nie zrobiło. Do teraz żałuję, że przeszłam obojętnie obok pięknej drewnianej tabliczki z napisem: „Dom jest tam gdzie ludzie, choćby pod gołym niebem, są razem.”
   I nie, jak zamówię taką tabliczkę przez internet, to nie będzie już to samo. Przed wybudowaniem domu będę musiała wybrać się raz jeszcze na Krupówki.


   Ogólnie wyjazd oceniam na plus - nie upiłam się, nie narobiłam sobie wstydu, nie złamałam nogi ani ręki a moja ósemka bolała tylko przez jeden dzień. Zaatakowałam ją tabletką i specjalną wcierką na bolące zęby i się uciszyła. 
   Widziałam rude krowy, jednego kota i kilka kur - pod względem zwierzęcym jestem niezaspokojona, chyba w sierpniu będę musiała wybrać się do zoo, żeby nacieszyć się żyrafami i lemurami. Spędziłam miło czas z świetnymi ludźmi i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś razem z moim wrócimy w góry. 

   A i wiecie co? Koleżanka ostatnio (siłą praktycznie, ale jestem jej wdzięczna) wyciągnęła mnie na mierzenie sukni ślubnych. Marzyła mi się pocięta tiulowa w kształcie litery A a okazało się, że to satyna wydobywa cały mój urok. I teraz się zastanawiam jak zmienić swoje podejście do wyobrażeń tego, jak będę wyglądała w dniu ślubu. Na szczęście mam jeszcze czas. 

   Na koniec - obiecuję, że już ostatnie!- moje zdjęcie z wycieczki. 


2 maj 2016

Żyję! Czyli króciutka relacja z Zakopanego! I "Uwodzicielka"

Widok z naszego okna

Kochani moi, żyję i mam się dobrze. Przeszłam wczoraj 12 kilometrów idąc Doliną Chochołowską w poszukiwaniu owiec i nie zobaczyłam nawet połowy owcy. W schronisku zjadłam pyszną szarlotkę z bitą śmietaną i jagodami i z chęcią zjadłabym ją jeszcze raz, ale pokonywanie 2-godzinnej trasy lekko mnie przeraża.

Wiecie co jest najbardziej dochodowym biznesem? Zakup konia i wozu i wożenie ludzi. Górale za taką przyjemność liczą sobie od 100 do 150 złotych. Żyć nie umierać!

A w górach jeszcze są bałwany!

   Czytając tą książkę miałam wrażenie, jakbym oglądała teatr; autorka tak żywo opisała suknie noszone przez główne bohaterki i starodawne stroje panów, że aż zdziwiłam się widząc, że mam na sobie zwykłe dresy i niczym nie wyróżniającą się bluzkę. Lubie takie historie, które wywołują we mnie poczucie, że cofnęłam się w czasie; które są tak nakreślone, że gubi się w nich poczucie rzeczywistości i które sprawiają, że chce się na chwile przenieść w te dawne czasy, kiedy adoracja kobiet nie sprowadzała się do przepuszczania ich w drzwiach.

   Thomas Carrick uciekł przed ponętną Lucillą Cynster aż do Glasgow, gdzie chciał znaleźć odpowiednią dla siebie żonę i założyć rodzinę, która stanowiłaby wzór angielskich cnót. Jednak los popchnął go na nowo do jego dawnej posiadłości, gdzie musiał spotkać Lucillę, przed którą tak uparcie chował swoje serce. Nie chciał wziąć jej na żonę, bo wiedział, że musiałby wtedy poświęcić swoje życie w mieście, swoją pozycję a to nie do końca mu odpowiadało; cóż mężczyźni nie zawsze gotowi są rzucić wszystko, by być z miłościami swojego życia. Dodatkowo był świadomy faktu, że będąc mężem Lucilly, byłby jednocześnie „drugą osobą” w tym małżeństwie, bowiem
Lucilla jest przeciwieństwem większości bohaterek romansów z XIX wieku – wcale nie jest delikatną, grzeczną trzpiotką, która macha zalotnie rzęsami i uśmiecha się z lekka, zerkając na swojego lubego. To silna, niezależna przewodnicząca rodu, uzdrowicielka i kapłanka, która próbuje uwieść biednego Thomasa, który – jak to mężczyzna – nie może oprzeć się jej zbyt widocznym wdziękom.
W ich związku to ona nosiłaby spodnie a coś takiego byłoby nie do pomyślenia w tamtych czasach.

   Smaczku w tej książce dodaje z pewnością wątek kryminalny, który sprawia, że „Uwodzicielka” nie jest jedynie romansem i spokojnie mogą sięgnąć po nią osoby, które od kobiecych zalotów wolą trzymać się z daleka. Muszę przyznać, że nie potrafiłam odgadnąć kto stoi za tajemniczą śmiercią zielarki i rozwiązanie zagadki może nie wbiło mnie w fotel, ale sprawiło, że podniosłam brwi w grymasie zdziwienia i niedowierzania.

   Książkę polecam przede wszystkim paniom, które lubią przenieść się w dawne czasy i które lubią, gdy to płeć piękna dominuje w związku. Oraz tym, którzy cenią sobie kryminały osadzone w dawnych czasach.